czwartek, 12 grudnia 2013

PARK KILLARNEY, ONTARIO - JEZIORO CARLYLE LAKE. 25 CZERWIEC-02 LIPIEC 2013 ROKU

More photos/więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157638619568915/

Pływanie na kanue na jeziorze Carlyle Lake


W sierpniu 2009 roku spędziłem wraz z Catherine prawie tydzień biwakując na jeziorze Johnnie Lake w parku Killarney, na przepięknym miejscu kempingowym.  W czasie naszego pobytu kilka razy wybraliśmy się na wodne przejażdżki na kanu i między innymi, odwiedziliśmy połączone długim i wąskim kanałem jezioro Carlyle Lake.  Tamtejsze miejsca kempingowe niezmiernie się nam podobały i postanowiliśmy kiedyś na którymś z nich się zatrzymać.  Cztery lata później byliśmy gotowi odwiedzić ponownie to jezioro!

Park Killarney, również zwany „Klejnotem Ontario”, jest jednym z najpiękniejszych parków w Kanadzie.  Stosunkowo dzikie tereny, malownicze jeziora i unikalne góry La Cloche Mountains, zbudowane głównie z białego kwarcytu przyciągają tysiące turystów, którzy chcą rozkoszować się naturą.  Chociaż park posiada miejsca kempingowe samochodowe, to jednak aby rzeczywiście móc poznać jego piękno, trzeba albo wybrać się z plecakiem po szlakach pieszych lub przemierzyć na kanu wodnymi trasami.  Większość szlaków wodnych, prowadzących z jeziora do jeziora, wymaga bardzo wielu portaży, niektóre nawet powyżej 4 km.   Tak więc niektórzy twierdzą, że jeżeli zamierza się pływać na kanu w Parku Killarney, to za jednym razem zalicza się dwie wycieczki: pieszą i wodną!  Na szczęście jezioro Carlyle Lake nie wymaga żadnych portaży, jest połączone z jeziorami Johnnie Lake i Crooked Lake i tym samym pozwala na odbycie kilkugodzinnych, spokojnych wycieczek na wodzie, bez potrzeby przenoszenia kanu na lądzie.

Biwak na jeziorze Carlyle Lake


Podczas naszej ostatniej wizyty w parku szczególnie rzuciły się nam w oczy dwa miejsca biwakowe; najbardziej podobało się nam miejsce pomiędzy jeziorem Terry Lake i Carlyle Lake, blisko małego wodospadu.  Miejsce po drugiej stronie jeziora, na vis-a-vis poprzedniego miejsca, również zdawało się być całkiem malownicze.  Ponieważ do parku mieliśmy przybyć we wtorek, nie spodziewaliśmy się na tych miejscach zastać nikogo.

Otrzymanie miejsca biwakowego w Parku Killarney nie jest wcale taką prostą sprawą, szczególnie podczas długiego weekendu (który właśnie nadchodził, Dzień Kanady) — nie można po prostu przyjechać, iść do biura parku i otrzymać miejsce!  Musieliśmy zrobić rezerwację już w marcu i udało się — mogliśmy rozbić biwak na jakimkolwiek wolnym miejscu na jeziorze Carlyle.  Ponieważ na każdym miejscu może przebywać do 6 osób, również zaprosiliśmy kilku znajomych, którzy mieli się do nas dołączyć w późniejszym czasie.

Na biwaku wokoło ogniska


Jak zwykle, jazda do parku z Toronto, chociaż długa (ponad 400 km.), była całkiem przyjemna.  Zatrzymaliśmy się w mieście Parry Sound, gdzie kupiliśmy parę rzeczy, bo często coś zapominamy ze sobą zabrać, i dojechaliśmy do parku przed godziną 15:00.  Najpierw musieliśmy udać się do głównego biura parku (Lake George), otrzymać pozwolenie kempingowe i parkingowe i następnie z powrotem dojechać na parking do jeziora Carlyle Lake, znajdującego się kilkadziesiąt metrów od drogi nr. 637.  Niedaleko biura parku spostrzegliśmy grupkę młodych ludzi, która właśnie przyjechała, ale nie zwróciliśmy na nich uwagi.  Podczas gdy powoli rozładowywaliśmy samochód, pojawił się mały samochodzik ciężarowy i wyładował 3 kanu… i po paru minutach pojawiła się ta grupa młodzieży, którą widzieliśmy koło biura parku!  Nie mieli zbyt dużo ekwipunku (w przeciwieństwie do nas, ale to już jest osobna historia!) i po niecałych 30 minutach byli na wodzie.  Nam zabrało przynajmniej następne pół godziny, zanim odbiliśmy od brzegu.  Parędziesiąt metrów od parkingu były całkiem fajne miejsce biwakowe — jeżeli ktoś byłby zdeterminowany biwakować bez kanu, pewnie mógłby nawet do niego dopłynąć, ale minęliśmy go i skierowaliśmy się w kierunku małego kanału po lewej stronie, wpadającego w część jeziora, gdzie znajdowały się obydwa miejsca, którymi byliśmy zainteresowani.  U wejścia do kanału było też wolne miejsce biwakowe, ale nie tak ciekawe, jak te wspomniane uprzednio 2 miejsca.  Po niecałych 30 minutach wpłynęliśmy do kanału… i miejsce, na którym chcieliśmy się rozbić, już było zajęte… właśnie przez tą niedawno spotkaną grupę młodzieży!  Szczęśliwie drugie miejsce biwakowe było wolne i na nim się zatrzymaliśmy.  Było ono rzeczywiście śliczne: położone na stromej skale, mieliśmy interesujący widok na całe jezioro oraz na stronę zachodnią (co oznaczało, że możemy podziwiać zachody słońca).  Mieliśmy trochę problemów z rozładowaniem kanu, bo przy brzegu nie było żadnej naturalnej zatoczki, ale musieliśmy sobie poradzić.  Powoli zawlekliśmy nasze liczne bagaże na szczyt skały i będąc na szczycie, roztaczał się dookoła przepiękny widok.  Byliśmy pewni, że zrobiliśmy świetną decyzję, wybierając to właśnie miejsce (i gdy w ostatnim dniu mogliśmy wreszcie zobaczyć miejsce, na którym planowaliśmy się na początku zatrzymać, okazało się, że nasze było o wiele lepsze i ciekawsze).

Widok z naszego miejsca biwakowego na zachód słońca i jezioro Carlyle Lake


Podczas gdy zająłem się rozbiciem namiotu, Catherine przytargała wszystkie pozostałe rzeczy z kanu i zorganizowała kuchnię.  Po niedługim czasie siedzieliśmy na szczycie skały, pijąc zimne piwo i obserwowaliśmy zachodzące słońce.  Chciałem powiesić jedzenie na drzewie na noc, ale Catherine jak zwykle nie miała zamiaru się fatygować i ufała, że ani niedźwiedź, ani żadne inne zwierzę nie będzie zainteresowane naszą żywnością (i na szczęście miała tym razem rację).  Chociaż był już koniec czerwca, przez pierwsze dwa dni zostaliśmy pokąsani przez czarną muchę (meszki), po paru dniach zrobiło się gorąco i meszki wyginęły.  Musieliśmy jednak zaakceptować obecność komarów.  Również ustawiliśmy tanią altankę, mającą chronić nas od deszczu i komarów.  Gdy jednak było wietrznie, altanka skręcała się na lewo i prawo tak bardzo, że przebywanie koło niej było pewnie bardziej ryzykowne, niż bycie pokąsanym przez insekty.  Również przymocowałem do niej dużą flagę kanadyjską na cześć Dnia Kanady.

Na kanu na jeziorach Carlyle i Johnnie Lakes.  Wszędzie potężne
żeremia bobrowe, niektóre zamieszkałe przez wydry


Dwudziestego siódmego czerwca 2013 roku popłynęliśmy z powrotem do parkingu, przytwierdziliśmy kanu łańcuchem do drzewa i samochodem pojechaliśmy do malowniczego miasteczka Killarney, gdzie tradycyjnie zjedliśmy porcję świeżych smażonych ryb i frytek w restauracji Herbert Fisheries i kupiliśmy zimne piwo w pobliskim sklepie LCBO.  Również pojechaliśmy do parkingu koło ujścia rzeki Chikanishing, gdzie Catherine przeszła się po szlaku Chikanishing: w ostatnich latach wielokrotnie odwiedzaliśmy to miejsce, które stanowiło dla nas początek wycieczek dookoła wyspy Philip Edward Island, ale nigdy nie mieliśmy czasu przejść się po tym malowniczym szlaku.  Również wysłaliśmy telefonem komórkowym wiadomości dla naszych znajomych, informując ich, na którym miejscu biwakowym przebywamy (w parku generalnie nie ma możliwości używania telefonów komórkowych).  Była godzina 20:00 gdy udaliśmy się z powrotem do parkingu, zwodowaliśmy kanu (nikt go nie ruszył!) i w drodze do naszego miejsca, przepłynęliśmy dookoła sporej wyspy, znajdującej się koło wejścia do kanału.

Ian i Sue koło małego wodospadu pomiędzy jeziorami Carlyle Lake
i Terry Lake


W piątek przybyli nasi znajomi, Ian i Sue, wraz ze swoim pieskiem Miro.  Wieczorem ugotowałem śląski żurek z polską kiełbasą, który wszystkim bardzo smakował.  Następnego dnia pojawili się Joe i Andrea.  Ponieważ pogoda była wspaniała, wszyscy wybraliśmy się na parugodzinną wycieczkę przez wąski kanał na jezioro Johnnie Lake, gdzie widzieliśmy kilka żeremi bobrowych — pamiętam, że w 2009 roku jedna z tych żeremi była zamieszkała przez rodzinę wydr, które stały się niezmiernie poruszone naszą obecnością i zaczęły wydawać różne odgłosy, pewnie w celu odstraszenia nas.  Następnego dnia, gdy Ian i Sue odjechali, Catherine, Andrea i Joe zdecydowali się popłynąć na jezioro Kakakise Lake; ponieważ ta wycieczka wymagała ok. 900-metrowego portażu, odpuściłem sobie w niej udział.  Jak się okazało, portaż był wyboisty i trudny, wszyscy zostali pokąsani przez komary i gdy płynęli na jeziorze Kakakise Lake z powrotem do biwaku, pogubili się i mieli trudności ze znalezieniem portażu!  Oczywiście, nikt nie pomyślał o zabraniu ze sobą GPS-u — ja nigdy się z nim nie rozstaję!

Miasteczko Killarney, widok na słynną restauracje Herbert Fisheries


Andrea i Joe odjechali 1 lipca, w Dzień Kanady i znowu zostaliśmy sami.  Codziennie pływaliśmy na jeziorze, jak też raz jeszcze pojechaliśmy do miasta Killarney.  To małe miasteczko ma swój specyficzny urok, szczególnie wieczorem, gdy zachodzi słońce, powoli zamykają się biznesy i ulice stają się puste.  Poszliśmy do jedynego sklepu w mieście, Pitfield’s General Store, a potem do Killarney Mountain Lodge.  Stojąc na brzegu kanału (pomiędzy miastem Killarney a wyspą George Island), daleko mogłem dostrzec zarysy wysp Foxes, znajdujące się na południe od wyspy Philip Edward Island.  W 2011 r. przez kilka dni biwakowaliśmy na tej unikalnej wyspie i byłem pewien, że to właśnie ta wyspa, na którą spoglądałem.  Niektórzy kanuiści (ale głównie kajakarze) wyruszają na wyspy Foxes z miasteczka Killarney, jednakże taka trasa wymaga płynięcia kompletnie otwartymi i niczym nieosłoniętymi wodami zatoki Georgian Bay… jak też jest o wiele nudniejsza, niż płynięcie z parkingu koło rzeki Chikanishing  River.  Po zachodzie słońca minęliśmy małe lotnisko i zatrzymaliśmy się niedaleko malowniczej latarni morskiej.  Jadąc z powrotem, wpadliśmy na moment na miejscowe wysypisko śmieci, ale było zamknięte i nie widzieliśmy żadnych niedźwiedzi.  Gdy przyjechaliśmy do parkingu na jeziorze Carlyle Lake, było już ciemno.  Założyliśmy na głowy latarki i po kilkunastu minutach wiosłowaliśmy na jeziorze w kompletnych ciemnościach, dopływając do naszego miejsca po godzinie 22:00.

Spakowani i gotowi udać się w drogę powrotną!


Ostatniego dnia po spakowaniu się popłynęliśmy wreszcie do miejsca biwakowego, które od początku sobie upatrzyliśmy.  Jego ‘oryginalni’ mieszkańcy wyjechali parę dni temu, ale już pojawili się nowi, trzech młodych chłopaków, którzy pozwolili nam je obejrzeć.  Catherine definitywnie stwierdziła, że nasze miejsce jest o wiele lepsze, bo na tamtym nie można obserwować zachodów słońca i właściwie nie widzi się z niego przyległego małego wodospadu—my natomiast z naszego miejsca mogliśmy widzieć i słyszeć wodospad, jak też nawet widzieć część tafli jeziora Terry Lake, z którego wypływały wodospady.

Przed wyruszeniem w drogę powrotną, pojechaliśmy jeszcze do parku wykąpać się, a potem wstąpiliśmy do naszej ulubionej restauracji The Hungry Bear; posileni, po kilku godzinach szczęśliwie dotarliśmy do Toronto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz