piątek, 29 sierpnia 2014

W OŚRODKU WHITE PINE SHORES I BIWAKOWANIE W LESIE HALIBURNOT FOREST W ONTARIO, PAŹDZIERNIK 2013 ROKU



Stara stacja kolejowa w Kinmount, Ontario. Tory już dawno usunięto...
Gdy opuszczaliśmy Toronto, pogoda była deszczowa, ale według prognozy miała się znacznie poprawić. Jakby nie było, mieliśmy już 7 października i nie byłbym zaskoczony, gdyby miał poprószyć śnieg! Drogą nr. 48 pojechaliśmy na północ i zatrzymaliśmy się w miejscowości Kinmount, gdzie od razu rzuciła się w oczy stara stacja kolejowa, a obecnie muzeum; koło niej przebiegała dróżka, którą kiedyś jeździły pociągi (szyn już od dawna nie było). Wiele lat temu Kolej Victoria Railway łączyła to miasto z miastami Lindsay i Haliburton. Pociągi pasażerskie przestały kursować w 1960 r., towarowe w 1978 r. i cała linia kolejowa została porzucona w 1981 r.

Według tablicy historycznej koło stacji, miejscowość Kinmount stanowi jedno z pierwszych miejsc, gdzie osiedlili się przybysze z Islandii. Tablicę umieszczono w roku 2000 i wśród zgromadzonych na uroczystości dedykacyjnej 500 ludzi był minister spraw zagranicznych Islandii i wice premier Kanady:

W latach 1870 poważne problemy ekonomiczne doprowadziły do masowej emigracji z Islandii. Dwudziestego piątego września 1874 roku, 352 Islandczyków, wyczerpanych i osłabionych chorobą, przybyło do baraków emigracyjnych do Toronto. Gdy kompania kolejowa Victoria Railway Company zaoferowała pracę przy budowie linii kolejowej z pobliskiego Kinmount, rząd prowincjonalny zakwaterował Islandczyków w budach z bali w dolnym biegu rzeki od tego miasta. Niedostateczna wentylacja, złe warunki sanitarne i dieta stanowiły świetne podłoże do rozwoju chorób w ich zimnych i zatłoczonych pomieszczeniach. W ciągu sześciu tygodni, dwanaście dzieci i jeden nastolatek zmarli. Do wiosny 1875 roku liczba ofiar śmiertelnych podwoiła się i wielu osadników rozproszyło się w poszukiwaniu lepszego życia. Na jesieni większość z nich zebrała się w Toronto i wyjechała na zachód, by założyć osadę Gimli w Manitobie.

Na kanu do parku Algonquin Park i z powrotem
Po niedługim czasie przybyliśmy do ośrodka White Pine Shore Resort i otrzymaliśmy pokój nr 308. Zdziwił nas wygląd tego ‘ośrodka’, bo przypominał budynek biurowy usytuowany na odludziu—i jak się potem dowiedzieliśmy, swego czasu rzeczywiście mieściły się w nim biura. Tym razem nie zabraliśmy ze sobą kanu i zamierzaliśmy używać kanu należącego do ośrodka, ale w dniu przyjazdu okazało się to niemożliwe z powodu deszczu. Pojechaliśmy do drogi prowadzącej do plaży (dobre kilkaset metrów od ośrodka) i poszliśmy piechotą do plaży, gdzie znajdowały się kajaki i jedno kanu. Wieczorem wcześniej zjedliśmy kolację i porozmawialiśmy z pracowniczką ośrodka. Ponieważ w pokoju znajdował się telewizor, posiadający setki kanałów, włączyliśmy go—jakby nie było, żadne z nas nie ma w domu telewizora i nie ogląda telewizji, toteż mieliśmy nadzieję, że uda się nam obejrzeć coś ciekawego. Trafiliśmy na kanał TLN, na którym zaczął się film dokumentalny o chłopcu o imieniu Kenny, którego ciało kończyło się w pasie i który chodził używając rąk. Film był niezmiernie wzruszający, ale reklamy (już od ponad 2 lat nie oglądałem reklam i zupełnie od nich odwykłem) były wręcz odrażające, propagujące chorobotwórcze, niezdrowe i tanie jedzenie. I chociaż bardzo chciałbym obejrzeć więcej podobnych filmów dokumentalnych, to jednak cieszyłem się, że nie posiadam telewizora i nie muszę wpatrywać się w te idiotyczne i kłamliwe reklamy, o nieba przewyższające propagandę komunistyczną, którą nadal pamiętam z Polski.
Stary, nieprzejezdny most

Następnego dnia rano zjedliśmy śniadanie, zaparkowaliśmy samochód na końcu drogi Christine Road i pieszo dotarliśmy do plaży ośrodka. Kanu było nadal dostępne, tak więc szybko w niego wskoczyliśmy i udaliśmy się na północ, w kierunku parku Algonquin Park. Płynęliśmy rzeką York River, potem do jeziora Benoir Lake, gdzie dopłynęliśmy do opuszczonego, częściowo rozwalonego mostu na drodze Peterson Road. Wyszliśmy z kanu i z daleka zobaczyliśmy opuszczony spory tartak o nazwie Martin Lumber. Później dowiedzieliśmy się, że jego właściciel, Grenville Martin, rozwinął swój biznes drzewny tak, że stał się one jednym z najnowocześniejszych tartaków w kraju—a budynek ośrodka White Pine Shores Resort, w którym się zatrzymaliśmy (dawniej zwany MartinWood Resort) był początkowo zbudowany dla celów tej firmy i służył jako biura i zakwaterowanie pracowników. Grenville Martin zginął w katastrofie samolotowej w 1984 r. w wieku 48 lat i być może jego przedwczesny zgon spowodował też upadek firmy.
Opuszczone budynki tartaku W. Martin Lumber Limited

Na rzece było dużo zarośli i trzcin i bardzo przyjemnie się nam wiosłowało w kompletniej ciszy—która nagle została przerwana: najpierw usłyszeliśmy, a potem zobaczyliśmy nisko lecący spory samolot wojskowy (transportowy?). W pewnym momencie sądziliśmy, że będzie lądował na wodzie, tak nisko leciał, ale na szczęście (dla nas i dla jego załogi) wzbił się w powietrze i niebawem odleciał. Według przybitych do drzewa znaków, właśnie przekroczyliśmy granicę parku Algonquin Park. Jezioro Benoir Lake skończyło się i pojawiły się dwie trasy; wpłynęliśmy w potok po prawej stronie o nazwie Mink Creek. Wił się on wśród zarośli i czasem musieliśmy się dobrze nawiosłować, aby w wąskich przesmykach wykonać skręt kanu. Gdy dotarliśmy do przeszkody w postaci zawaliska kłód drzewnych, zawróciliśmy, bo nie byliśmy przygotowani na przenoszenie kanu. Dopłynąwszy z powrotem do jeziora Benoir Lake, tym razem wpłynęliśmy w rzeczkę po lewej stronie (York River) i dopłynęliśmy do bystrzyn High Falls Rapids, gdzie przycumowaliśmy kanu i pieszo poszliśmy brzegiem rzeki. Ścieżka była niezmiernie błotnista i śliska i musieliśmy bardzo uważać, aby się nie wywrócić—portaż po niej (tzn. niesienie na plecach kanu) byłby wielce wyzywający i niebezpieczny! Bystrzyny były malownicze i po zrobieniu kilku zdjęć, powróciliśmy do kanu. Spotkaliśmy tylko jedną parę piechurów, podążającą w odwrotnym kierunku. Popłynęliśmy z powrotem do plaży i udaliśmy się do ośrodka na kolację.
Na kanu w parku Algonquin Park

Po śniadaniu opuściliśmy hotel i pojechaliśmy w stronę lasu Haliburton Forest, zatrzymując się w miasteczku Wilberforce (z jakiegoś powodu nazywanego Stolicą Geocaching Kanady). Zatrzymaliśmy się też w miasteczku Haliburton na gorącą herbatę. Ponieważ w mieście poprzednio parę razy już byliśmy, wpadliśmy jedynie do kilku sklepów. Wkrótce przybyliśmy do lasu Haliburton Forest, gdzie zamierzaliśmy spędzić kilka dni biwakując.

Widok z naszego miejsca biwakowego w Haliburton Forest
Ów las (jego pełna nazwa The Haliburton Forest & Wild Life Reserve Ltd.) jest własnością prywatną i obejmuje obszar 300 km kwadratowych. Oferuje on wiele różnych form wypoczynku—biwakowanie, pływanie na kanu i na łódkach, jeżdżenie w zimie psimi zaprzęgami, obserwacje astronomiczne, jeżdżenie na rowerach, wędkowanie, a także unikalną przechadzkę nad koronami drzew i przejażdżkę jedyną na świecie łodzią podwodną na słodkim akwenie! Również las posiada odgrodzoną część, w której znajduje się kilka dzikich wilków, można je obserwować przez jednokierunkową szybę. W lesie nadal prowadzony jest wyrąb, jak też można tu i tam zobaczyć przyczepy kempingowe, bez żadnego dostępu do wody, prądu czy gazu—jednak okres oczekiwania na takie miejsce wynosi ok. 10 lat. A na marginesie: oficjalna witryna internetowa tego lasu w widocznym miejscu zamieściła zrobione przez mnie w tym lesie zdjęcie w 2008 r., chociaż nie przypominam sobie, aby mnie kiedykolwiek ktoś prosił o pozwolenie na zamieszczenie tego zdjęcia…
Dzięki takim znakom, prosto było pojechać właściwą drogą

Większość miejsc biwakowych była wolna i zarekomendowano nam miejsce małym jeziorze. Pojechaliśmy tam, aby go zobaczyć; bardzo się nam podobało i zdecydowaliśmy się go brać. Pojechaliśmy z powrotem do biura, aby za nie zapłacić i spotkaliśmy żonę właściciela (z pochodzenia Niemiec), prowadzącą na smyczy przepięknego wilka-mieszańca. Zapewniła mnie, że nie był puszczany w lesie bez smyczy. Wilk bardzo przypominał Catherine syberyjskiego psa husky, należącego do jej córki. Szybko udaliśmy się na nasz biwak—dwukrotnie musieliśmy otwierać i zamykać bramy na różnych drogach—jest to jedyny las, jaki znam, w którym rzeczywiście znajdują się przysłowiowe ‘drzwi do lasu’! Po złożeniu kaucji, otrzymaliśmy klucz na czas pobytu w lesie. Trochę było kłopotliwe za każdym razem zatrzymywanie się, wychodzenie z samochodu, otwieranie bramy, przejazd przez nią i znowu jej zamykanie, ale pewnie w ten sposób do lasu nie mogły wjeżdżać nieproszone osoby. Kolory jesieni już jakiś czas temu osiągnęły swój punkt szczytowy, ale nadal jazda tymi leśnymi drogami była niezmiernie przyjemna.
Nasze piękne miejsce w lesie Haliburton Forest
Nad jeziorem było 6 miejsc kempingowych i nasze było najprawdopodobniej najlepsze, na brzegu jeziora. Każde z nich posiadało oddzielną ubikację i pierwszej nocy byliśmy jedynymi biwakowiczami. Szybko rozbiłem namiot i mogliśmy jeszcze siedzieć i oglądać zachód słońca. Dookoła latało sporo wiewiórek i wiewióreczek ziemnych (chipmunks), na jeziorku była tama bobrów i w nocy słyszeliśmy głośne pluskanie, gdy uderzały swoimi płaskimi ogonami o taflę wody. Raz zauważyliśmy wydrę oraz od czasu do czasu pojawiała się samotna kaczka, pływając po jeziorze. Biorąc pod uwagę, że mieliśmy już prawie połowę października, pogoda była idealna—słoneczna, ciepła, bez kropli deszczu, więc mogliśmy przejść się po lesie i pojeździć na rozlicznych drogach leśnych. Również pojechaliśmy drogą prowadzącą wzdłuż jeziora Kennisis Lake do domku letniskowego własnoręcznie zbudowanego przez jej znajomego. Pomimo, że Sanktuarium Wilków było główną atrakcją, nie zawitaliśmy do niego, bo już w nim byliśmy parę lat temu. Ale absolutnie warto w nim spędzić jakiś czasz, szczególnie w czasie karmienia wilków. Opuściliśmy Haliburton Forest 13 października 2013 r. po szybkiej kąpieli (w parku są prysznice typu ‘wrzuć monetę’) i potem zaczęło padać, ale już wtedy byliśmy spakowani w samochodzie. Była to nasza ostatnia wycieczka pod namiotem w roku 2013 i pocieszaliśmy się, że już za 7 miesięcy ponownie będziemy mogli biwakować!
Ogromne grzyby... ale niejadalne!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz