wtorek, 3 listopada 2015

THE MASSASAUGA PROVINCIAL PARK, ONTARIO: BIWAKOWANIE I SPOTKANIE Z GRZECHOTNIKIEM, WRZESIEŃ 2014 R.

Nasza trasa w/g GPS w parku Massasauga
Park Massasauga z pewnością jest jednym z ulubionych miejsc, do których często powracam i na początku września 2014 r. wybrałem się do niego po raz szósty. Pogoda była nadal letnia i nie zapowiadano opadów deszczu. Dojechaliśmy do Pete Access Point, gdzie znajdował się niewielki budynek biurowy parku, jak też wypożyczalnia kanu i rozległy parking. Od razu poinformowano nas o bardzo aktywnych niedźwiedziach buszujących w parku i uczulono, aby zawsze wieszać na gałęziach drzew nasze jedzenie, co zresztą i tak zamierzaliśmy robić. Było trochę wietrznie, ale jako że większość naszej trasy wiodła przez osłonięte od wiatru kanały, nie stanowił on dla nas dużego problemu. Zabrało nam prawie 4 godziny, aby dotrzeć do miejsca biwakowego—tym razem zarezerwowaliśmy miejsce nr. 601, na małej zatoce Jenner Bay. Mój kolega, jako kanuista raczej nowicjusz, był dość zmęczony wiosłowaniem i odetchnął z ulgą, gdy wreszcie dopłynęliśmy do biwaku.
Miejsce biwakowe nr 601 na zatoce Jenner Bay

Miejsce to odwiedziłem wraz z Catherine kilka lat temu; położone w bardzo specyficznym, a wręcz magicznym lesie, było dosyć mroczne… jak też było w nim coś upiornego i niesamowitego—wówczas oboje to czuliśmy i nawet żartowaliśmy, że byłoby idealne do nakręcenia taniego krwawego horroru. Na brzegu znajdowała się niewielka plaża, gdzie ustawiono parkową ławę oraz palenisko. Ponieważ zawsze biwakowałem na skalistych brzegach czy też wysepkach, często rozbijając namiot bezpośrednio na gołych skałach, tym razem z przyjemnością namioty ustawiliśmy w lesie, kilkanaście metrów od brzegu. Sądzę, że drugi powód, dla którego wybrałem to właśnie miejsce miał też inne podłoże—po prostu chciałem przekonać się, czy owe uczucie grozy, jakiego doznaliśmy kilka lat temu, urzeczywistni się czymś konkretnym i złowrogim… podobnie, jak to ma (przynajmniej na filmach) miejsce w domach nawiedzonych przez duchy (a w naszym przypadku, na nawiedzonych biwakach). Na zatoce Jenner Bay znajdowały się jeszcze dwa inne miejsca biwakowe (w czasie naszego pobytu nikt na nich nie przebywał), ale obydwa były o wiele gorsze od naszego. Po rozbiciu namiotów znaleźliśmy idealne gałęzie, na których powiesiliśmy beczkę z jedzeniem oraz plastikową lodówkę.
Widok z naszego miejsca na zatokę Jenner Bay

Tu i tam widniało kilka głębokich zagłębień, najprawdopodobniej utworzonych przez człowieka—przypominały trochę okopy, jakich masę spotykałem w polskich lasach. Gdy po powrocie spytałem się strażnika, czy może znał ich pochodzenie, powiedział, że dziesiątki lat temu w parku prowadzono różnoraką działalność (wyrąb drzewa, rybołówstwo) i jest bardzo możliwe, że w tym miejscu stały zabudowania. Wgłębienia przypominały masowe groby, które, po rozpadnięciu się zakopanych w nich ciał, zapadły się… jednakże nie próbowałem przeprowadzać żadnych amatorskich badań archeologicznych.
Ryba catfish (sum) nie wygłąda może zachęcająco, ale za to smakuje wybornie!

Zatoczka Jenner Bay była całkiem prywatna, jednak przez dwie noce zakotwiczyła się w niej średniej wielkości łódź motorowa oraz parę razy wpływały małe motorówki z wędkarzami.
Krzysztof z naszą kolacją

Codziennie wypływaliśmy na kanu wędkować na zatoce Jenner Bay oraz na jeziorze Huron; drugiego dnia złapałem dużego, 7-8 kilogramowego suma (cat fish), którego usmażyliśmy na patelni i z rozkoszą zjedliśmy, był wyborny! Później jeszcze złapaliśmy dwa szczupaki, obydwa na naszej zatoce i również trafiły na patelnie.

Co ciekawe, poziom wody w jeziorze nieustannie się zmieniał; jednego dnia woda dochodziła do paleniska, a następnego cofała się o przynajmniej jeden metr. Jedzenie skrupulatnie wieszaliśmy wysoko na gałęziach drzew i nigdy żadne stworzenie nie starało się do niego dobrać; jedynie w nocy widzieliśmy, jak przy ognisku biegały zabawne myszki. Kilka razy zauważyliśmy kolibry, które żywiły się nektarem kwiatów rosnących na brzegu.

Kilka dni po przyjeździe powiosłowaliśmy do wyspy Frying Pan Island, gdzie wstąpiliśmy do małego sklepiku (również posiadał napoje alkoholowe), uzupełniliśmy zapasy piwa i lodu i następnie skierowaliśmy się ku słynnej restauracji Henry’s Restaurant, znajdującej się w innej części tejże wyspy. Gdy się do niej zbliżaliśmy, byłem zdziwiony, że jej doki, przy których normalnie było zacumowanych kilkadziesiąt ogromnych łodzi, motorówek, żaglówek i nawet samolotów, tym razem świeciły pustką. Domyśliłem się, że restauracja zakończyła swoją sezonową działalność po święcie „Dnia Pracy” (2 września 2014 r.), kilka dni przed naszym przybyciem! Zawiedzeni—bo szykowaliśmy się na smażoną rybę—zatrzymaliśmy się przy dokach należących do Sans Souci and Copperhead Association i wreszcie mogłem zapoznać się z napisami znajdującymi się na ustawionych tam obeliskach (w poprzednich latach zawsze widziałem je z daleka i nigdy nie mieliśmy czasu się tam zatrzymać). Jedna z tablic poświęcona była słynnemu podróżnikowi Samuel de Champlain, który płynął w tej okolicy 399 lat temu (w 1615 r.):

Samuel de Champlain
na
Kanu
1615 r.

„Jeżeli o mnie chodzi, to zawsze trudzę się
Aby przygotować drogę dla tych
Co po mnie są gotowi nią podążać”.

Prowincja Ontario
Stowarzyszenie Zatoki Georgian Bay
1948

Po krótkim wypoczynku udaliśmy się z powrotem na nasze miejsce, otworzyliśmy puszkę pysznego, zimnego piwa i obserwowaliśmy wschodzący księżyc, który właśnie osiągnął pełnię.

Przedostatniego dnia wieczorem, gdy siedziałem na brzegu zatoki, pochłonięty czytaniem czasopism, nagle zauważyłem koło kanu zwiniętego węza; niewątpliwie, był to grzechotnik (Eastern Massasauga Rattlesnake), jedyny jadowity wąż w Ontario, od którego zresztą wywodzi się nazwa parku. Od razu zawołałem Krzysztofa i sięgnąłem po aparat fotograficzny. Krzysztof początkowo sądził, że zrobiłem mu dowcip i umieściłem sztucznego węża, aby go przestraszyć, bo wąż pozostawał przez długi czas w kompletnym bezruchu—ale po kilku minutach zaczął powoli pełznąć, potrząsając ogonem zakończonym grzechotką. 
Grzechotnik "The Easter Massasauga Rattlesnake" na naszym biwaku

Grzechotka składała się z 9 obrączek. Nie jest tak łatwo spotkać grzechotnika w Ontario—to był piąty raz, gdy maiłem okazję zobaczyć taki okaz na wolności—i z pewnością był to największy grzechotnik, jakiego widziałem: miał prawie metr długości, był bardzo gruby i w odróżnieniu od poprzednich, kompletnie się nas nie bał i nie próbował uciec, jak to zwykle one robią. Bez pardonu posuwał się ku nam, przeszedł przez palenisko i powoli zniknął w krzakach. Wiedząc, że grzechotniki zwykle polują w nocy, cierpliwie wyczekując przechodzących gryzoni, staliśmy się niezmiernie ostrożni, gdy spacerowaliśmy w lesie, szczególnie wieczorami i w nocy. Chociaż od lat sześćdziesiątych XX w. nie było w Ontario ofiar śmiertelnych spowodowanych ukąszeniem grzechotnika, nie zamierzaliśmy ryzykować (nota bene, szpital w niedalekim mieście Parry Sound posiada surowicę).
Koliber

Gdy ostatniego dnia opuściliśmy nasze miejsce i skierowaliśmy się ku Pete’s Place, mój GPS firmy Garmin nagle przestał wskazywać właściwą lokację i pomimo kilku prób, nie udało mi się go naprawić. Na szczęście posiadałem ze sobą zapasowy. Bez wątpienia, poradzilibyśmy sobie ze znalezieniem drogi powrotnej bez używania tego urządzenia, ale było o wiele wygodniej płynąc z jego pomocą. Dość mocno wiało i musieliśmy szczególnie mocno wiosłować na dość wzburzonej zatoce Woods Bay, ale gdy wpłynęliśmy w zatokę Blacktone Harbour, wiatr ucichł.

Wdaliśmy się w rozmowę z pracownikami parku i powiedzieli nam, że codziennie biwakujący w nim turyści informowali o niedźwiedziach, odwiedzających ich miejsca biwakowe, ale akurat działo się to nie w tej części parku, w której biwakowaliśmy. Na szczęście, niedźwiedzie były jedynie zainteresowane jedzeniem, nie ludźmi, jednak mogę sobie tylko wyobrazić, jak przerażające i nieprzyjemne musiały być takie spotkania z niedźwiedziami, bo sam doświadczyłem ich w przeszłości.
Przy ognisku

Nic strasznego ani nadprzyrodzonego nie wydarzyło się podczas naszego pobytu na tym miejscu, jednakże rok później Krzysztof powiedział, że rzeczywiście, było na nim coś nieprzyjemnego i przyprawiającego o gęsią skórkę i do tej pory to uczucie go nie opuszczało.

Ogólnie była to fajna wyprawa: park był prawie kompletnie pusty, prawie że nie widzieliśmy przepływających motorówek, sezon komarów prawie dobiegł końca, jak też nadal utrzymywała się dobra pogoda. Mieliśmy nadzieję złowić więcej ryb, lecz cóż, nie zawsze można mieć wszystko, co się pragnie! W każdym razie z przyjemnością odwiedziłbym ten park w następnym roku.




poniedziałek, 2 listopada 2015

TEMAGAMI, ONTARIO: BIWAKOWANIE W PARKU FINLAYSON POINT PROVINCIAL PARK I PŁYWANIE NA KANU NA JEZIORZE LADY EVELYN LAKE—SIERPIEŃ 2014 ROKU


Podczas naszej ostatniej wycieczki do okolic Temagami (w 2012 r.) byliśmy oczarowanie jej pięknem i nieokiełzaną przyrodą—i przyrzekliśmy sobie ją ponownie odwiedzić. Wprawdzie pływaliśmy na jeziorze Temagami w 2012 r. i nawet dopłynęliśmy do słynnej wyspy Bear Island, ale jednak stwierdziliśmy, że jezioro Temagami było absolutnie za duże na wycieczki kanu: silne wiatry i powstałe fale bardzo szybko mogły spowodować wywrócenie kanu. Zakupiliśmy kilka świetnych map Temagami, okazały się bardzo pomocne i po kilkugodzinnym zbieraniu informacji na Internecie, wybrałem jezioro Lady Evelyn Lake jako naszą następną destynację. Patrząc na mapę zauważyłem, że aby dotrzeć do jeziora Lady Evelyn Lake z Mowat Landing, musieliśmy płynąć na rzece Montreal River—ale był jeden problem: mianowicie, znajdująca się na rzece duża zapora wodna, Mattawapika Dam! 
Tama Mattawapika Dam

Chociaż wiedzieliśmy, że pewnie można byłoby się dostać do jeziora drogami służącymi przedsiębiorstwom karczującym las, nie były one zaznaczone na mapach i wyglądało, że żadna przejezdna dla normalnego samochodu droga nie prowadzi bezpośrednio do jeziora Lady Evelyn Lake. Niemniej jednak, na jeziorze było kilka ośrodków dla turystów (jak też prywatnych domków) i szybko dowiedziałem się, że one transportują sprzęt przybywających do nich gości (i nawet samych gości) na przyczepie, ciągnionej przez samochód—a więc nie musieli tradycyjnie na plecach przenosić ekwipunku! Oboje skontaktowaliśmy się telefonicznie i e-mailem z kilkoma ośrodkami, mając nadzieję uzyskać więcej informacji na temat ich sposobu transportu naszego sprzętu i kanu dookoła tamy lub skoordynowania naszego przybycia z pojawieniem się ich gości i skorzystania wtedy z ich przyczepy i transportu—oczywiście, nie za darmo. Niestety, otrzymane odpowiedzi nie spełniły naszych oczekiwań. Jeden ośrodek nawet posłał mi uprzejmą odpowiedź, że on jedynie zapewniał taki środek transportu dookoła tamy dla swoich gości i niestety nie mógł mi udzielić pomocy—jak też zapytał się, jak dowiedziałem się o istnieniu tego ośrodka, bo oni otrzymali kilka innych podobnych pytań od kanuistów. Wreszcie Catherine zadzwoniła do ośrodka Island Lodge i została poinformowana, że koło tamy mieszka jegomość o nazwisku Mitchell, który codziennie przewozi łodzie dookoła tamy—to była jego praca! Musze przyznać, że byliśmy bardzo rozczarowani, że pozostałe ośrodki turystyczne nic nam nie powiedziały o możliwości skorzystania z usług tego człowieka, tak jakby on nie istniał i jedynie te ośrodki posiadały monopol na transport dookoła tamy.
Park Finlayson Point-nasze miejszce biwakowe nr 8

Z Toronto wyjechaliśmy 1 sierpnia 2014 r., były bardzo gorąco (+30C) i słonecznie. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Gravenhurst, gdzie na parkingu supermarketu poczęstowano nas świetnym hot dogiem i po ponad godzinie wpadliśmy do małego miasteczka Katrine przy drodze nr. 11. Na początku postanowiliśmy spędzić parę dni w parku Finlayson Point Provincial Park, w którym już poprzednio biwakowaliśmy. W biurze parku spotkaliśmy Emily, młodą pracowniczkę parku. Mieszkała w tej okolicy i jakiś czas z nią rozmawialiśmy—również potwierdziła, że Mitchell zajmował się transportowaniem łodzi dookoła tamy Mattawapika Dam. Zaznaczyła dla nas na mapie parku wolne miejsca biwakowe, abyśmy mogli wybrać sobie takie, jakie nam pasuje. Również rozmawialiśmy ze strażnikiem parku, również bardzo miłym człowiekiem. Powoli jechaliśmy w parku i wybraliśmy miejsce nr 8, na skalistym wzgórzu i z częściowym widokiem na jezioro. Dookoła zauważyliśmy biegające liczne wiewióreczki ziemne (chipmunks), niektóre niosły w pyszczku dużą szyszkę lub nawet spory kawałek chleba czy bułki, zapewne skradzione turystom, i na siłę starały się je wepchnąć w całości do swoich norek w ziemi. Dwa lata temu biwakowaliśmy na przyległym miejscu nr 10, tym razem było zajęte. Dodatkowo otrzymaliśmy miejsce na wodzie przy doku na trzymanie naszego kanu. Po rozbiciu namiotu wybraliśmy się na wieczorną przejażdżkę na kanu; było gorąco i bezwietrznie. Zauważyliśmy na jeziorze kilka nurów i delektowaliśmy się ich niepowtarzalnymi dźwiękami, jakie co jakiś czas wydawały. Jednakże najpiękniejszym aspektem naszej przejażdżki był ogromny, czerwonawy księżyc—nie tylko była pełnia, ale było to tzw. ‘super moon’, super-księżyc, największy księżyc w roku.
Na jeziorze Temagami

Następny dzień był również gorący i słoneczny. Nasze miejsce biwakowe nie posiadało cienia i nawet rozważaliśmy przeniesienie się na inne, ale wszystkie dobre miejsca były zajęte. Wieczorem popłynęliśmy do miasteczka Temagami i pochodziliśmy dookoła budynków, lecz wszystko było już zamknięte. Catherine z chińskiej restauracji wzięła menu, w razie deszczów, zawsze moglibyśmy tam wstąpić. Zapadały ciemności i udaliśmy się w drogę powrotną, a następnie rozpaliliśmy ognisko i na grillu upiekliśmy żeberka.
Stara kopalnia srebra w Cobalt

We wtorek, 12 sierpnia 2014 r. już od rana padał deszcz i lało codziennie do piątku. Nasz nowy namiot „Eureka El Capitan 3” zapewniał doskonałą protekcję od deszczu. Na razie nawet nie myśleliśmy o rozpoczęciu drugiej części naszej wycieczki na jeziorze Lady Evelyn Lake, a za to postanowiliśmy odwiedzić niedaleko położone miasteczka. 
Jeden z 'weteranów' przemysłu górniczego w Cobalt, Joe Januszewski

Pojechaliśmy do Cobalt, legendarnego miasta znanego z przemysłu wydobywczego i licznych kopalni; po odkryciu srebra w 1903 r., wydobywano rekordowe ilości (ok. 80% światowego wydobycia srebra pochodziło z Cobalt), ludzie przybywali masowo pociągiem i już następnego dnia wyruszali na poszukiwanie srebra i złota (oryginalna stacja kolejowa pozostała jako muzeum). Obecnie nie było żadnych aktywnych kopalni, ale wszędzie można było zobaczyć stare górnicze artefakty i zamknięte kopalnie.
Stara stacja kolejowa w Cobalt, obecnie muzeum. To tu przybywały tłumy ludzi, licząc, że wkrótce zostaną milionerami

Wstąpiliśmy do muzeum górniczego i zabrano nas na zwiedzanie prawdziwej, chociaż już od dawna nieczynnej kopalni srebra! Była to jedna z najciekawszych wycieczek—o ile się nie mylę, jedyna inna kopalnia, jaką poprzednio zwiedzałem, to słynna kopalnia soli w Wieliczce, do której zawitałem ponad 40 lat temu—i znacznie się ona różniła od kopalni srebra w Cobalt! Przewodnicy, młodzi studenci, świetnie znali temat i bardzo przejrzyście opisali, jak ciężko ludzie musieli pracować w kopalniach i na jakie niebezpieczeństwa byli narażeni. W kopalni panowała wilgoć i panowała dość niska temperatura, utrzymująca się na tym samym poziomie przez cały rok. 
W starej kopalni srebra w Cobalt

Każdy górnik posiadał nie-elektryczną latarkę i jeżeli niechcący zgasła, znalazł się w kompletnych ciemnościach—aż trudno sobie coś takiego nam wyobrazić! Jeżeli nie był w stanie ponownie zapalić lampy, był zmuszony czekać i mieć nadzieję, że ktoś będzie w pobliżu przechodził i od niego zapali lampę—inaczej takie oczekiwanie mogło przedłużyć się do końca 12-to godzinnej zmiany: gdy po opuszczeniu kopalni przez wszystkich górników stwierdzono, że kogoś brakuje, wtedy rozpoczynano poszukiwania. Po wyjściu z kopalni mieliśmy obejrzeć film w muzeum, ale akurat nastąpiła przerwa w dostawie energii elektrycznej. Z powodu deszczu nie mogłem zrobić wystarczająco dużo zdjęć. Poszliśmy do kilku sklepów oraz na pchli targ znajdujący się pod dachem, oferujący na sprzedaż ogromną ilość różnorakich produktów.
Cobalt, Ontario

Miasteczko New Liskeard znacznie różniło się od Cobalt—posiadało wiele sklepów spożywczych, a nawet sklepy Canadian Tire i Staples. Muszę dodać, że nasze fantastyczne kanu zostało wyprodukowane przez firmę Mid Canada Fiberglass Company, znajdującą się właśnie w New Liskeard. Niestety, poprzedniego roku firma ogłosiła upadłość… Jako że niedaleko była granica z prowincją Quebec, przekroczyliśmy ją (paszporty nie były wymagane—jak na razie…) i pojechaliśmy do miasteczka Notre Dame du Norte. Wszystko było pozamykane (było po godzinie 17:00) i zawróciliśmy. W miasteczku Latchford zobaczyliśmy pamiątkową tablicę zadedykowaną żołnierzowi Aubrey Cosens.

Sierżant Audrey Cosens, V.C. 1921-1945

Urodzony w Latchford i wychowany koło Porquis Junction, Cosens zaciągnął się w 1940 r. do Regimentu Agryll and Sutherland Regiment w Armii Kanadyjskiej, a w 1944 r. został przeniesiony do Queen's Own Rifles. Z rana, 26 lutego 1945 r., jego jednostka zaatakowała siły niemieckie w Mooshof, Holandii, będącą strategiczną pozycją, niezmiernie ważną dla powodzenia dalszych operacji wojskowych. Jego pluton poniósł ciężkie straty i Cosens przejął dowodzenie. Wspomagany przez czołg, dowodził następny atak na trzy mocne pozycje nieprzyjaciela, które zdobył w pojedynkę. Później został zabity przez snajpera. Za swoje „wybitne męstwo, inicjatywę i stanowcze zdolności przywódcze” pośmiertnie otrzymał najwyższe odznaczenie wojenne imperium brytyjskiego przyznawane za waleczność, Krzyż Wiktorii (Victoria Cross, w skrócie VC).

Na drodze nr 11 w Latchford, nad rzeką Montreal River, znajduje się też Pamiątkowy Most im. Sierżanta Aubrey Cosens VC. W 2003 r. częściowo się zawalił…
Z naszego miejsca biwakowego w parku Finlayson Point Provincial Park mogliśmy obserwować łodzie, domy na wodzie oraz samoloty lądujące i startujące z wody

We wtorek rano słyszeliśmy głośne sygnały dźwiękowe wydawane prawdopodobnie przez karetki pogotowia i straży pożarnej, co było raczej wyjątkowym zdarzeniem. Parę godzin później dowiedzieliśmy się, że koło Marten River zdarzył się na drodze nr 11 wypadek, w wyniku którego zginęła 80-cio letnia kobieta. Nota bene, przyzwyczailiśmy się do niezmiernie głośnych sygnałów przejeżdżających pociągów, warkotu samolotów startujących z wody bardzo blisko naszego miejsca oraz odgłosów potężnych ciężarówek, przejeżdżających nieopodal na drodze nr 11—nie mówiąc już o licznych łodziach motorowych. Patrząc na te ciężarówki z przyczepami, transportujące ogromne ładunki wskroś Ameryki Północnej sądziliśmy, że bardziej ekonomiczne byłoby transportować towary pociągami—niestety, transport kolejowy coraz bardziej traci na znaczeniu, powiedziano nam, że przez Temagami przejeżdżały jedynie 2 pociągi dziennie; pociąg pasażerski (Toronto-Cochrane) od niedawna przestał kursować. Finlayson Point jest przyjemnym parkiem, ale jeżeli zależy komuś na ciszy i relaksacji, to z pewnością nie jest to odpowiednie miejsce!

Jednego dnia siedzieliśmy w kawiarni w Temagami i czytaliśmy w gazecie artykuł o problemach pracowniczych w fabryce firmy Bombardier w miejscowości Thunder Bay i o przetransportowaniu nowych wagonów dla torontońskiego metra—i w tym właśnie momencie zobaczyliśmy kilka ogromnych ciężarówek, wiozących… te właśnie wagony do Toronto!
Tablica pamiątkowa poświęcona pisarzowi Szara Sowa w Parku Finlayson Point w Temagami

Z powodu deszczowej pogody pozostawaliśmy w namiocie (niezbyt komfortowo), w samochodzie (bardziej komfortowo, ale ciasno) lub w bibliotece/czytelni w Temagami—która okazała się wymarzonym miejscem—i spędziliśmy w niej dobrych kilka godzin, czytając magazyny i gazety, przeglądając książki lub używając Internet. Również pogadaliśmy z przemiłymi pracownikami biblioteki. Kupiliśmy też parę książek oraz książkę mówioną, której słuchaliśmy w samochodzie.

W centrum Temagami znajdował się ciekawy sklep stolarski. Szkoda, że nasz samochód był całkowicie załadowany naszym ekwipunkiem i nie mieliśmy miejsca na przewiezienie intrygujących wyrobów z drzewa. Jedynie chcieliśmy kupić odpadki drzewne, służące do rozpałki ogniska. Sklep był jednak zamknięty, ale akurat przejeżdżał jego właściciel, jak też główny stolarz i krzyknął, abyśmy za nim jechali do głównego zakładu stolarskiego, mieszczącego się na jednej z bocznych dróg. Powiedział, że często niedźwiedzie pojawiają się koło zakładu—niedaleko było wysypisko śmieci, na którym wiele lat temu spędziłem kilka godzin, obserwując liczne czarne niedźwiedzie! Zakład wykonywał różnorakie meble, szopy, domki dla ptaków i inne rzeczy z drzewa. Bardzo przyjemnie się nam z nim rozmawiało.
Na jeziorze Temagami

Sklep spożywczy w Temagami, „Our Daily Bread” (Nasz Chleb Powszedni), nadal prosperował i był dobrze zaopatrzony. W 2012 r. spotkałem jego właścicieli (małżeństwo) i tego roku pogadałem z żoną, bardzo miłą kobietą i życzyłem jej powodzenia w prowadzeniu tego przedsięwzięcia! Musze przyznać, że byliśmy niezmiernie zaskoczeni, bo każdy, kogo spotkaliśmy w Temagami, był niezmiernie sympatyczny i pomocny!
Nasza trasa na jeziorze Lady Evelyn Lake w/g mojego GPS

Pogoda była nadal kiepska i temperatura osiągała jedynie +9C, było chłodno! Przynajmniej znaleźliśmy grzyby, które… ‘rosły jak po deszczu’ i było ich bardzo dużo! Śmieszne, ale gdy biwakowaliśmy w tym parku 2 lata temu, było ogromnie gorąco, jednego dnia pojawił się na naszym biwaku strażnik i poinformował nas, że właśnie wprowadzono w całej okolicy zakaz palenia ognisk. Tym razem byliśmy prawie-że gotowi porzucić drugą część naszej wyprawy i wrócić do domu—jakby nie było, nie byliśmy tak zatwardziałymi kanuistami, aby pomimo deszczów osiągnąć nasz cel! Ale w piątek (15/08/2014) pogoda miała się jakoby poprawić; rano nadal padało, toteż spakowaliśmy mokry namiot, opuściliśmy park i skierowaliśmy się na północ, a następnie skręciliśmy z drogi nr 11 na lewo i dojechaliśmy do Mowat Landing.
Catherine dokarmia z ręki kaczora

Grupa kanuistów właśnie zakończyła wycieczkę i pakowała się—wyglądali na zmarzniętych i niezadowolonych—nic dziwnego, po 4 dniach deszczowej i zimnej pogody! Jakiś czas bawiłem się z oswojonym kaczorem, którego karmiłem z ręki.
Uwielbiam tego rodzaju portaż!

O godzinie 15:00 byliśmy na wodzie i dość szybko osiągnęliśmy tamę Mattawapika Dam. Normalnie wymagany jest portaż ok 400 m, ale dzięki mieszkającemu tam panu Mitchell nie było on konieczny, jeżeli gotowym się było wydać $25 (opłata obejmowała również transport z powrotem). Gdy Catherine poszła po niego, ja wdałem się w rozmowę z 4 kanuistami z Hamilton, którzy mokrzy i zziębnięci właśnie udawali się w drogę powrotną. Jedna z uczestniczek pokazała mi mapę z miejsce biwakowym, na którym się zatrzymali i powiedziała, że było bardzo dobre i było na nim dużo drzewa (mokrego) na ognisko. Po krótkim czasie pojawił się pan Mitchell wraz z samochodem i specjalną platformą do transportu łodzi. Platforma wjechała do wody i po prostu wpłynąłem na nią załadowanym kanu, my usiedliśmy na tyle samochodu i powoli pojechaliśmy do zjazdu do rzeki Lady Evelyn River. Nawet nie musieliśmy mu teraz płacić, dopiero po powrocie—„czy tak, czy owak, i tak musicie tędy wrócić”, powiedział.
Piękne miejsce biwakowe, bardzo blisko jeziora Lady Evelyn Lake

Ponieważ chcieliśmy dopłynąć do rekomendowanego biwaku, bardzo silnie wiosłowaliśmy—na jeziorze byli też inni kanuiści i nie chcieliśmy stracić tego miejsca. Tu i tam spostrzegliśmy miejsca biwakowe, ale wreszcie dopłynęliśmy do rekomendowanego miejsca, opuszczonego niedawno przez grupę kanuistów z Hamilton. Rzeczywiście, było bardzo dobre, przestronne, gęsto zarośnięte i nawet posiadało prymitywną toaletę, tzw. ‘thunderbox’. Szybko rozbiliśmy namiot i rozwiesiliśmy plandekę na wypadek deszczu. Pociąłem piłą trochę drzewa i wieczorem siedzieliśmy przy płonącym ognisku. Nury dały wieczorem cudowny i długi koncert. Chciałbym też dodać, że miejsce, gdzie biwakowaliśmy, nie było częścią parku Lady Evelyn Smoothwater Provincial Park i chociaż na mapie zaznaczono miejsca kempingowe, mogliśmy zatrzymać się gdziekolwiek.
Nasze miejsce biwakowe

W sobotę, 16 sierpnia 2014 r. mieliśmy ulewę (ponownie!) i było zimno. Czytaliśmy książki i słuchaliśmy radia, podawano o rosyjskich „humanitarnych konwojach” do Ukrainy i o amerykańskim zaangażowaniu się w Iraku w walki mające na celu odbicie tamy koło miasta Mosul. Wieczorem udało się nam popływać na jeziorze Lady Evelyn Lake—odwiedziliśmy kilka wysepek oraz wyszliśmy na ląd w niezmiernie gęstym lesie, gdzie było masę powalonych i gnijących drzew. Bardzo ciężko było tam się poruszać; wszędzie było widać odchody łosi i oskubane przez nie drzewa. Po powrocie na biwak z trudem udało mi się rozpalić ognisko, drzewo było kompletnie mokre.
Na naszym miejscu biwakowym-w oddali jezioro Lady Evelyn Lake

Niedziela okazała się pochmurna, wietrzna i chłodna, ale przynajmniej nie zapowiadano deszczów. Wobec tego spakowaliśmy kuchenkę, parę rzeczy do jedzenia i wyruszyliśmy na kanu na jezioro Lady Evelyn Lake, kierując się w stronę ‘słynnych’ piaszczystych łach—dostrzegłem je na satelitarnej mapie Google i zaintrygowany ich niezwykłym kształtem, postanowiłem je ujrzeć na własne oczy.
Piaszczyste łachy na jeziorze Lady Evelyn Lake

Gdy tylko opuściliśmy ujście rzeki i wypłynęliśmy na jezioro, od razu napotkaliśmy przeciwny wiatr i spore fale — co jakiś czas Catherine, siedząca na froncie kanu, zostawała oblewana wodą, bo przód kanu podnosił się na falach i silnie uderzał o powierzchnię wody. Ponieważ musieliśmy ustawić kanu pod odpowiednim kątem do fal (inaczej fale mogłyby go zalać, a nawet wywrócić), nie było możliwe obrać najkrótszej drogi. Pomimo fal, kanu było stabilne i płynęliśmy po kompletnie otwartych wodach jeziora, z dala od brzegów. Nie widzieliśmy dookoła żadnych innych kanu lub kajaków, jedynie tu i ówdzie motorówki z wytrwałymi wędkarzami; zaintrygowani obecnością stosunkowo małego kanu na środku jeziora, przy takiej wietrznej pogodzie, z zainteresowaniem się nam przyglądali, jak walczyliśmy z falami i wiatrem i powoli się posuwaliśmy do przodu. Gdy łódź motorowa przepłynęła koło nas, jej sternik wykrzyknął w nasza stronę.

            — Podziwiam waszą nieustępliwość i uporczywość, nie każdy odważyłby się wybrać na przejażdżkę na kanu w taką pogodę!

            — My też sami siebie podziwiamy – głośno mu odpowiedzieliśmy, a już ciszej dodaliśmy – oraz naszą głupotę!
Piaszczyste łachy na jeziorze Lady Evelyn Lake

Według mojego GPS, płynęliśmy z szybkością 4 km/h. Biorąc pod uwagę, że wiosłowaliśmy bardzo zapalczywie, nasza szybkość powinna wynosić przynajmniej 6 km/h—znaczyło to, że ‘traciliśmy’ przynajmniej 2 km/h z powodu przeciwnego wiatru. Gdybyśmy płynęli z wiatrem, zapewne nasza szybkość zwiększyłaby się o 2 km/h — ale jak wielokrotnie pisałem, z kompletnie niewyjaśnionych i niezrozumiałych powodów, przynajmniej 80% naszych wiosłowań jest pod wiatr.
Nasza wycieczka do okolicy wydm (po lewej stronie)

W pewnym momencie zdawało mi się, że na horyzoncie dostrzegam nisko zawieszone chmury—szybko zorientowałem się, że to było pasmo górskie. Istotnie, w okolicy było kilka widocznych gór, miedzy innymi góra Maple Mountain (671 metrów n.p.m.) oraz Ishpatina Ridge, która przy wysokości 701 metrów n.p.m. jest najwyższym wzniesieniem w prowincji Ontario.
Wreszczie wpłynęliśmy w zatoczki uformowane z piaszczystych łach i mogliśmy spożyć gorący posiłek

Niektóre połacie jeziora były całkiem płytkie—najprawdopodobniej poziom wody zależał nie tylko od opadów deszczu, ale też od zapory Mattawapika Dam. W pewnym momencie sądziłem, że GPS się popsuł, bo według niego płynęliśmy… po lądzie! Okazało się, że mapa topograficzna pokazywała, że płynęliśmy po obszarach jeziora o ‘sporadycznej wodzie’.

Po prawie 3 godzinach intensywnego wiosłowania dotarliśmy do wydm, znajdujących się w na południowo-centralnych brzegach jeziora Lady Evelyn Lake. Labirynt częściowo zatopionych i zalesionych piaszczystych diun powstał dzięki polodowcowym wiatrom. Przypominające palce grupy piaszczystych wydm były zalane, ale nadal wystawały ponad wodę jeziora. Wydmy zostały uformowane na długo przed podniesieniem wody w jeziorze o 10 metrów w wyniku budowy hydroelektrycznej zapory i fale powodują erozję wydm, powoli je niszcząc.
Piaszczyste wydmy

Na wydmach rosły lasy sosnowe i inna roślinność, a one same tworzyły urocze kanały i zatoczki, stanowiące idealne zabezpieczenie od wiatru. Wyszliśmy na brzeg i przygotowaliśmy nasz lunch—Catherine przywiozła kuchenkę gazową i mogliśmy posilić się gorącą pastą i zupą—byliśmy przemarznięci i taki posiłek był celnym strzałem w dziesiątkę! Trochę popływaliśmy po ‘kanałach’ pomiędzy wysepkami i rozpoczęliśmy wiosłować z powrotem w kierunku naszego miejsca. Ponownie, z niewyjaśnionego powodu, płynęliśmy pod wiatr lub mieliśmy wiatr boczny, wywołujący dość spore fale i kilka razy woda dostała się do kanu. Była to powolna i mozolna „jazda.” Minęliśmy ośrodek Ellen Island Lodge (przy doku stał mały samolocik) oraz kilka wysepek i niedługo wpłynęliśmy na spokojniejsze już wody w pobliżu ujścia rzeki Lake Evelyn River; po paru minutach dopłynęliśmy do naszego biwaku. Razem przepłynęliśmy 18 kilometrów; biorąc pod uwagę spowolnienie kanu spowodowane wiejącym wiatrem, był to zapewne ekwiwalent przepłynięcia 30 kilometrów. W każdym razie była to niezwykle ciekawa wyprawa!
Wreszcie z powrotem na biwaku!

Od razu po wyjściu z kanu rozpaliłem ognisko i następnie zacząłem się przy nim grzać, jak też suszyć mokre skarpetki i buty. Catherine natomiast wskoczyła do namiotu, nakryła się kilkoma śpiworami i dopiero opuściła go po pół godziny, gdy się rozgrzała. Potem oboje siedzieliśmy przy ognisku, grzejąc się, pijąc czerwone wino i zajadając pyszne żeberka z grilla.

Następnego dnia spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Po dopłynięciu do zapory Mattawapika Dam, pan Mitchell ponownie przetransportował nasze kanu (i nas) tą 400-tu metrową drogą, zaoszczędzając nam w ten sposób nie tylko niesienia na naszych barkach kanu, ale też wielokrotnego chodzenia i stopniowego przenoszenia naszych rzeczy. Muszę powiedzieć, że te 25 dolarów zapłacone za te oba ‘zmotoryzowane portaże’ było najlepszą inwestycją, jaką kiedykolwiek zrobiłem!
Ponownie mój ulubiony portaż!

Gdy dopłynęliśmy do Mowat Landing, spostrzegliśmy znajomo wyglądający samolocik—ten sam, który wielokrotnie startował w parku w Temagami koło naszego miejsca i za każdym razem powodował ogromny hałas! Tym razem powoli kołował po wodzie i wreszcie wystartował.
Samolocik wraz z kanu startuje z wody

Po spakowaniu rzeczy do samochodu, pojechaliśmy do miasta Hailebury, wzdłuż brzegu jeziora Lake Timiskaming. Były to duże jezioro; jego wschodnie brzegi, jakieś 7 km po przeciwnej stronie jeziora, należały do prowincji Quebec. Skierowaliśmy się na północ wzdłuż zachodniego wybrzeża jeziora, dojechaliśmy do drogi nr. 65, objechaliśmy północne brzegi jeziora i wjechaliśmy do Quebec. W miasteczku Notre Dame du Nort przejechaliśmy przez most na rzece Ottawa River i po kilku minutach zaczęliśmy jechać na południe, na drodze nr 101, ciągnącej się wzdłuż brzegów jeziora Lake Timiskaming. Od razu w oczy rzuciło się nam, że Quebec różnił się od Ontario—pomijając, że wszystkie napisy były w języku francuskim, budynki były architektonicznie odmienne od tych w Ontario. Krajobraz również się zmienił—nie był tak surowy, jak po drugiej stronie jeziora. Niestety, nie mieliśmy czasu zatrzymać się w ciekawszych miejscach—szkoda, że nie mogliśmy tu pobyć przez kilka dni! Wreszcie jezioro zaczęło się zwężać i zamieniło się w rzekę Ottawa River, W miasteczku Temiscaming przekroczyliśmy rzekę Ottawa River i ponownie znaleźliśmy się w Ontario. Przez jakiś czas jechaliśmy drogą nr 63, potem drogą nr 533 i dojechaliśmy nią do miasteczka Mattawa River, z którego drogą nr. 17 dojechaliśmy do parku Samuel de Champlain Provincial Park, w którym zamierzaliśmy się zatrzymać na noc. 
Mapa parku Samuel de Champlain, zaznaczone nasze miejsce nr 145

Udało się nam otrzymać całkiem przyjemne miejsce nr 145, bardzo blisko historycznej rzeki Mattawa River—park był nazwany na pamiątkę słynnego eksploratora i podróżnika Samuela de Champlain, który podróżował po tej rzece 399 lat przedtem, w 1615 roku. Oczywiście, Catherine zapragnęła popływać w rzece i chociaż prąd być bardzo rwisty, powoli dobrnęła do połowy rzeki.
Jeden z eksponatów w Mattawa River Visitor Center

Następnego dnia obejrzeliśmy park i poszliśmy do Mattawa River Visitor Center. Byliśmy jedynymi turystami i pracownica parku, młoda dziewczyna, udzieliła nam wiele informacji na temat parku oraz eksponatów znajdujących się w tym budynku—faktycznie, były tam ciekawe artefakty dotyczące historii, pierwszych eksploratorów i handlarzy futer (którzy przewozili je w ogromnych kanu, m. in. po rzece Mattawa River), malunki indiańskie i nawet replika prawdziwego kanu, używanego przez handlarzy futer (voyageurs)! Byliśmy zachwyceni i kupiliśmy mapę rzeki Mattawa River, mając nadzieję w przyszłości po niej popływać na kanu!

Ogólnie była to świetna wyprawa; pomimo kiepskiej pogody, udało się nam biwakować w 2 parkach, pojechać na jezioro Lady Evelyn Lake oraz odwiedzić kilka miasteczek. Bez wątpienia powrócimy w przyszłości do tej okolicy!
Catherine koło tzw. "Voyageur Canoe" do używanego do transportu towarów-ale pewnie bardziej ją interesują futerka!




BIWAKOWANIE NA PRZEPIĘKNEJ RZECE KOŁO BAYFIELD INLET, ONTARIO, BLISKO PRZEJŚCIA DLA NIEDŹWIEDZI—LIPIEC-SIERPIEŃ 2014 ROKU

Muszę przyznać, że nie jest łatwo nam znaleźć nowe miejsca stosunkowo blisko Toronto, do których moglibyśmy pojechać samochodem na biwak i bezpiecznie popływać na kanu, nie wymagających portażu. Po rozmowach z kilkoma osobami i przejrzeniu kilkudziesięciu stron na Internecie, postanowiliśmy wybrać się na nowe miejsce koło zatoki Georgian Bay.
Gotowi zacząć wyprawę... o ile kanu nie zatonie pod naszym ciężarem!

Dwudziestego siódmego lipca 2014 r. wyjechaliśmy z Toronto i po godzinie zatrzymaliśmy się w sklepie turystycznym MEC (Mountain Equipment Co-op) w Barrie. Zdziwiłem się, że sklep właściwie przestał sprzedawać mapy papierowe. Ponownie zatrzymaliśmy się w Pointe au Baril i gdy wszedłem do sklepu LCBO, właśnie się zamykał—już była godzina 16:00! Kupiliśmy piwo oraz wino, które niestety okazało się niesmaczne. Po jakimś czasie dojechaliśmy do Bayfield Inlet—parking był bezpłatny, ale według wywieszonych obwieszczeń, od 2015 roku parking będzie zlikwidowany i trzeba będzie parkować w prywatnych marinach lub innych biznesach. Dookoła panowała cisza i nikogo nie w pobliżu nie zauważyliśmy. Szybko zwodowaliśmy kanu, przenieśliśmy do niego nasze rzeczy, zaparkowaliśmy samochód i wypłynęliśmy ku zatoce Georgian Bay. Było wietrznie, ale liczne wysepki świetnie chroniły nas od wiatru. Oczywiście, wiosłowaliśmy pod wiatr—podczas naszych wycieczek prawie zawsze mamy przeciwny wiatr i nie pamiętam, kiedy ostatnio płynęliśmy popychani przez wiatr. Po jakimś czasie zrobiliśmy zwrot w prawo i skierowaliśmy się ku rzece—pomimo, że płynęliśmy w przeciwną stronę, wiatr nadal wiał nam w twarz!

– Nawet nie potrzebujemy GPS – powiedziałem – po prostu wystarczy płynąc pod wiatr i z pewnością dotrzemy do celu!
 
Wreszcie wpłynęliśmy na przepiękną rzekę i wkrótce rozbiliśmy biwak na jej skalnym brzegu

Na niektórych wysepkach i na brzegach znajdowały się domki letniskowe, gdy się zbliżaliśmy do rzeki, było ich coraz mniej. Ujście rzeczki—w postaci wąskiego przesmyku—było płytkie i naszpikowane wystającymi z wody lub kryjącymi się pod powierzchnią wody skałami, na niektórych można było zauważyć ślady zdartej farby z łodzi, które starały się tędy przepłynąć. Prawie natychmiast znaleźliśmy się w innym świecie! Nie zauważyliśmy żadnych śladów cywilizacji, a brzegi były zbudowane z harmonijnych skał o ciekawych kształtach. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do solidnej tamy bobrów. Wąż wodny, który opalał się na tamie, tak intensywnie wpatrywał się w Catherine, że obawiała się, iż nagle wskoczy do kanu i ją zaatakuje. Przepłynięcie przez tamę wymagałoby wyładowania kanu—byliśmy na to za leniwi i zawróciliśmy, szukając odpowiedniego miejsca do rozbicia biwaku koło rzeki. Jej wschodni brzeg był dość poszarpany i nie bardzo nadawał się na rozłożenie namiotu. Natomiast zachodni brzeg zbudowany był z dość stromych skał, wypolerowanych przez cofające się lodowce. Wyszliśmy na brzeg—na szczycie skalnych pagórków znajdowało się niejedno doskonałe miejsce do biwakowania, ale musielibyśmy taszczyć nasze rzeczy pod górę—a chcieliśmy tego uniknąć. Wreszcie zdecydowaliśmy się rozbić namiot na lekko nachylonej skale na brzegu rzeki, która może nie stanowiła idealnego miejsca do biwakowania, ale przynajmniej nie byliśmy zmuszeni non-stop wędrować pod górę i z powrotem po stromych i wygładzonych skałach; w przypadku deszczu, zamieniłyby się w śliską zjeżdżalnię. Pochłonięty szukaniem miejsca na biwak kompletnie zapomniałem przywiązać kanu, które powoli odpłynęło kilka metrów od brzegu. Szybko zrzuciłem z siebie ubranie i dopłynąłem do niego—a przy okazji kąpiel niezmiernie mnie odświeżyła. Przed godziną 21:00 rozpaliliśmy ognisko i zaczęliśmy piec żeberka. Komary strasznie atakowały. Jedno z naszych składanych krzeseł popsuło się i musieliśmy go naprawić. W nocy było dość wietrzenie i nie spałem zbyt dobrze.
Tama bobrów koło naszego biwaku-z daleka widać namiot

Gdy wstaliśmy, nadal wiało i nawet kilka z naszych pustych toreb pływało na powierzchni wody. Wczoraj, chodząc po skałach, zauważyłem bardzo dużo krzewów jagodowych i ogromną ilość dojrzałych jagód. Spędziliśmy 30 minut je zbierając i każdy z nas przyniósł duży kubek wypełniony ogromnymi, słodkimi i wyśmienitymi jagodami i pewnie tyle samo zjedliśmy. W każdym razie nie potrzebowaliśmy śniadania! Postanowiliśmy nie wieszać na drzewie beczki z jedzeniem—drzewa były na szczycie skalnych pagórków i większość z nich niskie i drobne, byłoby niezmiernie trudno znaleźć odpowiednie drzewo z mocną gałęzią, która utrzymałaby naszą ciężką i dużą beczkę.
Nasze miejsce biwakowe 'z lotu ptaka'

Po jagodowym śniadaniu popłynęliśmy w górę rzeki, przenieśliśmy kanu nad tamą bobrową i znaleźliśmy się na pięknym, nieskazitelnym jeziorze—jego brzegi były uformowane ze skał i skalnych wzgórz i bardzo duże połacie jeziora były całkowicie zakryte pływającymi na powierzchni wody liśćmi i kwiatami lilii wodnej (grzybień biały). Wiał mocny wiatr; to niezwykłe, ale tym razem wiatr pchał nas w kierunku zachodnim, ku ślepej zatoczce jeziora—znajdowała się tam tama bobrów. Jeżeli sądziliśmy, że tym razem mieliśmy z wiatrem szczęście, to się przeliczyliśmy—wiosłując w przeciwną stronę, pod wiatr, okazało się niezmiernie wyczerpujące i ledwie posuwaliśmy się 2-3 km/h, ale na szczęście nie musieliśmy daleko wiosłować i niebawem dopłynęliśmy do ‘naszej’ zapory bobrowej, przenieśliśmy przez nią kanu i po paru minutach dopłynęliśmy do naszego biwaku. Przez 30 minut zbierałem jagody i szybko zaspokoiłem nimi głód.
Jeszcze jedno ujęcie naszego biwaku; w oddali tama bobrów

Wieczorem rzuciliśmy na grill żeberka—tym razem zaczęliśmy robić kolację o wiele wcześniej, aby uniknąć chmar komarów, które pojawiały się później wieczorem. Przez pójściem spać, słuchaliśmy wiadomości: głównie mówiono o wojnie w Gazie i problemach na miejscu katastrofy samolotu malezyjskiego na Ukrainie.
Jedzenie trzymaliśmy w tej niebieskiej beczce, bo trudno było ją wieszać na drzewach

Trzydziesty czerwiec 2014 r., wtorek. Rano Catherine usłyszała jakiś szelest niedaleko namiotu i pluskanie wody, ale sądziliśmy, że pewnie w pobliżu pływały bobry, piżmoszczury lub (mało prawdopodobnie) sarny czy jelenie. Około godziny 10:00 rano, gdy nadal byliśmy w namiocie, usłyszeliśmy człapanie koło namiotu, a następnie głośny plusk, tak jakby coś brodziło w wodzie. Ponieważ przedtem zauważyliśmy sporo odchodów łosich, myśleliśmy, że to pewnie łoś przechodził przez rzekę. Catherine wyszła z namiotu i intensywnie starała się wypatrzyć łosia—tak intensywnie, że prawie nie zauważyła czarnego niedźwiadka, siedzącego na skale na przeciwnym brzegu rzeki i z zaciekawieniem wpatrującego się w nią, podobnie jak robił to wąż wodny dwa dni temu. Zaalarmowany przez Catherine, szybko wyskoczyłem z namiotu i również go zobaczyłem, ale zanim wyciągnąłem aparat fotograficzny, niedźwiadek wycofał się do lasu. Staraliśmy się dociec, w którym miejscu niedźwiadek przepłynął rzekę i patrząc na jeszcze zauważalne wilgotne ślady na skale doszliśmy do wniosku, że najprawdopodobniej przeszedł dość widocznym przejściem przez rzekę zrobionym w sitowiu, znajdującym się zaledwie kilka metrów od naszego namiotu!
Nasze niezawodne kanu

Pogoda była niewyraźna: pochmurnie, lekko padało i wydawało się, że może być burza. Postanowiliśmy pozostać na biwaku i czytać książki. Wybrałem się też na godzinę na zbiernie jagód i musze bez przesady powiedzieć, że zjadłem ich ponad litr, były wszędzie! Zaabsorbowany ich zbieraniem, co chwila coś śpiewałem lub mówiłem do siebie—nie chciałem zaskoczyć głodnego niedźwiedzia, który również mógłby być pochłonięty szukaniem jagód! Wieczorne wiadomości donosiły o problemach w Libii i ewakuacji ambasady kanadyjskiej.
Otaczała nas dzikość...

Następnego dnia znowu przenieśliśmy kanu przez tamę bobrów i popłynęliśmy do kanału North/Middle Channel—byliśmy kompletnie sami i nie spostrzegliśmy żadnych śladów ludzkiej działalności, jedynie zauważyliśmy na skałach stare paleniska—ślad, że od czasu do czasu przybywają tutaj wodniacy. Było to magiczne uczucie! Według mapy, jezioro łączyło się z innym jeziorem i rzeką, ale jeżeli istotnie było tam przejście, to musiało kompletnie zarosnąć zielskiem, sitowiem i inną wegetacją, lub nawet być zagrodzone tamami bobrów. Toteż po prostu pływaliśmy powoli po jeziorze, kompletnie sami, delektując się tym hipnotyzującym krajobrazem i dzikością, jaka nas otaczała. Spostrzegliśmy kilka żeremi bobrowych, niektóre wydawały się opuszczone. Dookoła jednej z nich zauważyliśmy tajemnicze galaretowate kule, wydawały się pochodzić ‘nie z tej ziemi’, w każdym razie ani Catherine, ani ja nigdy czegoś takiego nie widzieliśmy! Później okazało się, że owe kuliste obiekty to Mszywioły (Bryozoa). Są to kolonijne zwierzęta bezkręgowe o dużym stopniu organizacji kolonii, zwanej zoarium. Często są przyczepione do kawałków drzewa lub doków. Polska nazwa wywodzi się od „mchu”, ponieważ kolonie mszywiołów porastają podwodne przedmioty niczym mchy na lądzie.
Mszywioł

A powracając do naszego biwaku: codziennie słyszeliśmy i/lub widzieliśmy niedźwiedzie przechodzące przez rzekę jakieś 30 metrów od naszego miejsca kempingowego, ale zazwyczaj były tak cichutkie i dyskretne, że nigdy nie miałem okazji zrobić im zdjęcia—a trzymałem aparat pod ręką! Czasami widzieliśmy czarny kształt na skale lub słyszeliśmy plusk wody i gdy się w tamtą stronę spojrzeliśmy, jedynie mogliśmy zauważyć znikający w lesie czarny kuperek.
Wodne lilie

Jednego dnia popłynęliśmy na cały dzień na dużą zatokę prowadzącą do zatoki Georgian Bay. Co jakiś czas przepływały motorówki, na niektórych wyspach były przepiękne domki letniskowe i cała okolica była naprawdę malownicza. Gdy powróciliśmy na biwak, nie spostrzegliśmy, aby cokolwiek było nie w porządku—widocznie niedźwiedzie były płochliwe i nie interesowały się naszym biwakiem (jeszcze nie nauczyły się, że turysta + biwak oznacza łatwe jedzenie!). Jako że nie byliśmy w stanie wieszać beczki z jedzeniem na drzewach, zwykle zabieraliśmy ją ze sobą na nasze wycieczki na kanu.
Wreszcie ciwilizacja!

Razem spędziliśmy 5 nocy biwakując na tej przepięknej rzece i nie widzieliśmy żywej (ludzkiej) duszy, jedynie mniej więcej 10 niedźwiadków. Opuściliśmy ją w piątek, 1 sierpnia 2014 r. i powoli wiosłowaliśmy z powrotem do doku. [Nota bene, to była 70-ta rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Pamiętam, że tego samego dnia, 20 lat temu, wraz z kolegą pojechaliśmy na biwak do parku Six Mile Lake Provincial Park i po krótkim oczekiwaniu, otrzymaliśmy ostatnie (i najgorsze) wolne miejsce w parku].

 Gdy wyładowywaliśmy kanu, para kajakarzy właśnie wypływała na weekendowy wypad; przerazili się, gdy im opowiedzieliśmy o dużej ilości niedźwiedzi na naszym miejscu! W drodze powrotnej wpadaliśmy do resortu turystycznego—a przy okazji zatrzymaliśmy się przy drodze, gdzie na krzewach jagodowych znajdowały się ogromne ilości ogromnych, dojrzałych jagód! Po stosunkowo krótkim czasie napełniliśmy nimi nasz pusty 4 litrowy pojemnik. Okoliczni ludzie mówili, że to był rzeczywiście świetny rok na zbiory jagód z powodu idealnej pogody i chmar czarnych much (meszek), które jakoby przyczyniają się do zapylania jagód (następnego roku, w lipcu 2015 r., wybrałem się w to samo miejsce, ale z powodu gorącego i suchego lata, większość krzewów jagodowych była spalona słońcem i jedynie udało się nam zebrać garść bardzo kiepskiej jakości jagód).
Nie ma to jak usiąść przy ognisku z dobrą książką!

Późnym popołudniem zatrzymaliśmy się w mieście Parry Sound, wpadliśmy do sklepów Hart i No Frills, zakupiliśmy coś do zjedzenia i udaliśmy się do głównego nadbrzeża, gdzie pod mostem kolejowym nad rzeką Sequin River spożyliśmy lunch. Ów imponujący most został zbudowany w 1907 roku. Tom Thomson, słynny malarz i prekursor kanadyjskiej Grupy Siedmiu, odwiedził Parry Sound w lipcu 1914 r.—prawie dokładnie 100 lat temu—i namalował obraz, przedstawiający tą estakadę i tartak Parry Sound Lumber Company; reprodukcja tego malunku znajdowała się na tablicy pamiątkowej koło mostu. Następnego roku, w sierpniu 2015 r., starałem się znaleźć tabliczkę, ale bezowocnie—jakoby została zniszczona przez wandali!




Estakada w Parry Sound, 1914

Pewnego wieczoru w połowie lipca 1914 roku Tom Thomson wpłynął w ujście rzeki Sequin River. Przypłynął z zatoki Go Home Bay, zatrzymując się na kilka dni w kanale South Channel. Ujrzawszy nową estakadę kolejową, najdłuższy most na wschód od Gór Skalistych, oraz tartak Parry Sound Lumber Company, oświetlony promieniami zachodzącego słońca, wyciągnął jedną z drewnianych desek o wymiarach 8 na 10 cali i w niecałą godzinę wykonał ten sugestywny szkic.

Tom Thomson jest uznany za jednego z czołowych malarzy kanadyjskich. Obecnie owe małe drewniane deski z jego malunkami, jakie rozdawał znajomym, mogą być warte ponad milion dolarów.

Co Tom Thomson widział w 1914 roku: pięćdziesiąt lat od momentu, gdy zaczęto karczować lasy, kłody spławiane rzeką są następnie przycinane i obrabiane w tartaku. Rzeka posiada tamy; na obu jej brzegach znajdują się linie kolei przemysłowej a stosy złożone z tysięcy kłód drzewa czekają na załadunek na statki. Tarcica potem dociera do krańcowych punktów linii kolejowych wokoło Wielkich Jezior i używana jest do budowy miast w Ameryce Północnej i w innych zakątkach świata. Siedem lat później, ostatni istniejący tartak całkowicie się spalił i Parry Sound powitało pierwszy statek wycieczkowy, pełny turystów, przybywających podziwiać naturalne piękno tego rejonu.
Jedno z najlepszych miejsc biwakowych!

Chociaż była to raczej krótka wycieczka, będziemy ją zapewne długo pamiętać: okolica była niezmiernie dzika i malownicza, zachowana w naturalnym stanie i bez widocznych śladów działalności człowieka. Mogliśmy delektować się niezmąconą ciszą i samotnością, zakłócaną jedynie przez przelotne wizyty niedźwiadków, jak też nigdy przedtem nie zjedliśmy tak wiele dzikich jagód! Z przyjemnością powróciłbym w to miejsce.