Pokazywanie postów oznaczonych etykietą żółwie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą żółwie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 16 stycznia 2022

PARK SIX MILE LAKE, ONTARIO ORAZ WIZYTY W HISTORYCZNYCH MIEJSCACH KANADYJSKICH. 16-23 SIERPNIA 2021 ROKU


Park Six Mile Lake 

W niedzielę, 15 sierpnia 2021 r., spędziłem kilka godzin czytając różne gazety i przeglądając wiadomości na Internecie, których pokaźne tytuły sugerowały, że wydarzenia są bezprecedensowe: „Upadek Rządu Afganistanu”, „Przywódca Afganistanu Uciekł z Kraju, Talibowie Wkraczają do Kabulu”, „Talibowie w Kabulu, Ewakuacja w Toku”. 

Wiele krajów zachodnich wyraziło ogromne zdziwienie, że coś takiego tak szybko i nieoczekiwanie mogło się zdarzyć—jeszcze kilka dni temu pisano, że Kabul będzie mógł się bronić przez następne kilka miesięcy. Osobiście nie byłem zaskoczony tą wiadomością, a raczej niesłychanie zdumiony, że CIA i podobne agencje wywiadowcze nie miały zupełnie pojęcia o panującej w Afganistanie sytuacji. Wielu komentatorów dostrzegało analogię pomiędzy upadkiem Kabulu a upadkiem Sajgonu—rzeczywiście, trudno nie dostrzec podobieństw pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami. Podczas gdy rzesze ludzi w Afganistanie starały się za wszelką cenę opuścić kraj, następnego dnia, 16 sierpnia, wyjechałem na tygodniowy wypoczynek pod namiotem do parku Six Mile Lake, zapominając o Afganistanie, Kabulu i innych sprawach dotyczących polityki. 

Miałem szczęście, że udało mi się zarezerwować moje ulubione miejsce biwakowe, położone nad sporym stawem bagienno/bobrowym, na którym wielokrotnie bywałem z Krzysztofem, Catherine, a nawet w 2012 r. z pieskiem Gabby, która ujrzawszy po raz pierwszy w życiu pływającego bobra, wskoczyła do wody i nie mogła pojąć, dlaczego nagle on przepadł… jak kamień w wodę!

To właśnie na tym miejscu w październiku 2012 roku zrobiłem krótkie wideo, dzięki któremu rozwiązałem zagadkę naszych znikających produktów żywnościowych, które ze sobą przywieźliśmy! 


Staw bobrowy (czy też małe jeziorko—zależy, jak się na nie patrzy), niewiele się zmienił od 2008 roku, niemniej jednak brakowało żeremia bobrowego, które przez wiele lat stanowiło integralną częścią pejzażu. Może bobry przeniosły się w inną część jeziorka? W przeszłości obserwowałem tutaj mnóstwo bobrów, niektóre nawet niezdarnie kuśtykały po polu biwakowym. Podczas mojego obecnego pobytu nie dostrzegłem ani nie słyszałem tych poczciwych stworzonek, jednak tama bobrowa, znajdująca się zaledwie kilka metrów od mojego obozowiska, wydawała się całkiem solidna i zadbana.

Na tym samym miejscu biwakowym w październiku 2012 roku, z Gabby i Catherine. W 2021 roku znikneło żeremie bobrowe, jak też kilka drzew

Po przybyciu na biwak ujrzałem majestatyczną czaplę błękitną! Stała jak posąg w wodzie, w miejscu gdzie dawniej znajdowało się żeremie bobrowe, i zapewne polowała na ryby lub żaby. Chociaż czapla od czasu do czasu zmieniała miejsce, widywałem ją prawie codziennie w różnych częściach jeziorka. Pewnego wieczoru, gdy było już prawie ciemno, udało mi się zaobserwować, jak czapla majestatycznie wzbiła się z jeziora i wylądowała na gałęzi drzewa po drugiej stronie stawu, gdzie prawdopodobnie spędziła noc—nawet udało mi się zrobić zdjęcie, na którym jest widoczna jej sylwetka. 


Żółwie malowane, "Midland Painted Turtle"

Kilka metrów od brzegu, na wpół zanurzona kłoda stanowiła świetne miejsce dla żółwi (podgatunek żółwika malowanego, „Midland Painted Turtle”, Chrysemys picta marginata), które się na nią wspinały i godzinami wygrzewały na słońcu. Nad powierzchnią wody nieustannie latały małe ptaszki w poszukiwaniu pożywienia. Na biwaku były dwie norki, bardzo szybko pojawiła się też wiewióreczka ziemna, chipmunk, która zawsze myszkowała po stole, szukając pozostawionego jedzenia. 

Prawdopodobnie czapla spędzała noc na tym drzewie

Często siadałem na brzegu, czytając książki, obserwując żółwie, czaplę błękitną, żaby i po prostu delektowałem się przepięknym widokiem. To było idealne miejsce do wypoczynku na łonie natury! Ponieważ miejsce nie było specjalnie zacienione, już o godzinie 8:00 rano ostre promienie słońca padały na namiot i zmuszony byłem wstać i wyjść – bo nie dało się długo przebywać w środku. Przynajmniej nie potrzebowałem budzika! 

Park był dość ruchliwy i czasami hałaśliwy, ale mi to specjalnie nie przeszkadzało. Od czasu do czasu przejeżdżał samochód ze strażnikami parku, a nawet raz czy dwa zauważyłem należący do parku samochód elektryczny! W pobliżu znajdowały się dwie stacje ładowania pojazdów elektrycznych – Patrizia, która biwakowała przez kilka nocy, naturalnie z nich skorzystała, ładując swoją Teslę. Cały czas było słychać hałas z autostrady 400, ale ponieważ był ciągły i nieprzerwany, po chwili przestałem go postrzegać i właściwie dla mnie nie stanowił on dużej niedogodności. 

Moje miejsce biwakowe!

Pogoda była idealna i nie spadła kropla deszczu, ale na wszelki wypadek zawiesiłem pomiędzy drzewami bardzo prymitywną plandekę. Na plaży było trochę ludzi, niektórzy przywieźli dmuchane kajaki, które coraz bardziej stają się popularne, i nawet poszliśmy popływać w jeziorze Six Mile Lake. Co najważniejsze, nie było żadnych komarów, ANI RAZU nie musiałem używać sprayu na komary. Nigdy nie doświadczyłem takiego bez-komarowego sezonu podczas moich ponad 30 lat biwakowania! 

To było idealne miejce do wypoczynku, medytacji, obserwowania czapli, żółwi, żab, ptaków i czytania książek

Dużo czasu spędzałem na czytaniu książek. Od dawna planowałem przeczytać „Amerykański Snajper” Chrisa Kyle'a i wreszcie udało mi się tego dokonać. Całkiem dobra książka… ale mogła być lepsza. Szokujące, że ostatecznie został zabity nie w Iraku przez wroga, ale w USA, przez 25-letniego weterana amerykańskiej piechoty morskiej cierpiącego na zespół stresu pourazowego, któremu Kyle pomagał. Druga przeczytana książka to „The Chamber” (Komora) Johna Grishama. Jakieś 20 lat temu przeczytałem kilka książek Grishama („Obrońca Ulicy”, „Bractwo”, „Firma” i „Klient”), a potem przez około 15 lat nie sięgnąłem po żadną książkę tego autora. Tego rodzaju pozycje do czytania zabieram ze sobą na wakacje być może dlatego, że w domu czytam głównie literaturę faktu, która często zupełnie nie nadaje się do bardziej relaksowego czytania przy ognisku. „Komora” m. in. dotyczyła stosunków rasowych i zawiłości systemu prawnego, aby uchronić skazańca przed karą śmierci. To była z pewnością jedna z lepszych książek Grishama i świetnie się ją czytało! I jeszcze przeczytałem trzecią książkę, „Testament”, chyba jedna z najlepszych, jakie czytałem tego autora.

Gdy biwakowaliśmy na tym samym miejscu w 2010 roku, żeremie bobrowe było spore, jak też pływało dużo bobrów. W 2021 roku nie było ani żeremia, ani bobrów
 

ZESPÓŁ STRESU POURAZOWEGO

 Kiedy dowiedziałem się, że Chris Kyle został zabity przez weterana cierpiącego na zespół stresu pourazowego, od razu przypomniała mi się tragiczna historia, która przydarzyła się znanej mi osobie z Polski. 

Pałac Kultury i Nauki w Warszawie. Nr 1-część Pałacu Młodzieży, gdzie znajdował się basen. Nr 2-Sala Kongresowa. Nr 3-główne wejście do Pałacu Młodzieży
Credit: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:PKiN_widziany_z_WFC.jpg

W latach 70. i na początku 80. XX w. w sercu Warszawy dominowało potężne gmaszysko Pałacu Kultury i Nauki – mający 42 kondygnacje, powierzchnię użytkową 123,084 m2 (1,324,865 stóp kwadratowych) i 237 metrów wysokości (z iglicą), wówczas był to najwyższy budynek w Polsce (obecnie na drugim miejscu). Ten wspaniały budynek – lub monstrum, w zależności od tego, z kim się rozmawiało – stanowił „dar” od Józefa Stalina. Został zbudowany w 3 lata przez 3,500 rosyjskich robotników i ukończony w 1955 roku. Pierwotnie nosił imię dobroczyńcy i był oficjalnie znany jako Pałac Kultury i Nauki Józefa Stalina; po okresie destalinizacji imię Stalina zostało usunięte (kiedyś w budynku znalazłem stare formy noszące jeszcze pierwotną nazwę i żałuję, że ich nie wziąłem). Wtedy mieściły się w nim różne instytucje publiczne i kulturalne, m. in. 3 kina, muzea, biblioteki, 3 teatry, restauracje, urzędy oraz władze Polskiej Akademii Nauk. Znajdowała się w nim również Salą Kongresowa na 3000 osób, w której odbywało się wiele koncertów i przedstawień, a także co kilka tam miały w niej miejsce Zjazdy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, PZPR (podczas jednego z nich, w grudniu 1975 r., dobrze podchmielony przywódca Związku Radzieckiego Leonid Breżniew zaczął dyrygować delegatami i przywódcami PZPR podczas śpiewania „Międzynarodówki”). Ta scena zaczyna się w 0:50.

A słynny taras Pałacu Kultury na 30. piętrze, na wysokości 114 metrów (374 stóp), z panoramicznym widokiem na miasto, był dla wielu odwiedzających Warszawę główną atrakcją turystyczną. 

W Pałacu Kultury i Nauki mieścił się również Pałac Młodzieży, ogromny dom kultury dla młodzieży szkolnej, oferujący liczne działy zainteresowań i warsztaty m.in.: fotografii, muzyki, tańca, krótkofalarstwa, szermierki, żeglarstwa i wiele innych. Prawdopodobnie w 1974 roku zostałem członkiem Pałacu Młodzieży, dołączając do sekcji pływackiej: znajdował się w nim imponujący basen o długości 25 metrów, z trampolinami i 4 wieżami (3 metry, 10 metrów i dwie 5 metrów). 

Tak wyglądał basen w 1955 roku, jak też w latach siedemdziesiątych XX w. 
Source: Nowa Warszawa w ilustracjach, Warszawski Tygodnik Ilustrowany "Stolica", Warszawa 1955, p. 75. This photograph is in the public domain

Nota bene, basen pojawił się w filmie Agnieszki Holland „Europa, Europa” – wszak imponująca architektura socrealizmu nie różniła się zbytnio od architektury niemieckiej III Rzeszy. Poza tym cały budynek pojawiał się w niezliczonych polskich filmach tamtej epoki. 

Zazwyczaj basen był podzielony na dwie części – podczas gdy w jednej pływaliśmy, z drugiej korzystał klub skoków do wody. Uczestnicy powoli wchodzili po drabinkach na jedną z wież, wykonywali skok i od ponownie wchodzili na wieżę. Niektórzy skakali z 10-metrowej wieży — byliśmy naprawdę pod wrażeniem, ponieważ pewnie większość z nas miałaby duże trudności z wejściem na tą wieżę, nie mówiąc już o skoczeniu z niej! Raz skoczyłem z najniższej, 3-metrowej wieży – i to był mój pierwszy i ostatni tego rodzaju skok! Ponieważ w tym czasie Polska nie miała zbyt wielu podobnych obiektów (nawet w Warszawie nie było łatwo znaleźć pływalnię), większość osób trenujących na basenie skoki do wody była mistrzami Polski i często brali oni udział w zawodach międzynarodowych, w tym igrzyskach olimpijskich. I jeszcze jedno—któryś już raz z rzędu powtarzam się, ale to prawda: ŚWIAT JEST MAŁY! Otóż mój pierwszy lekarz rodzinny w Toronto, Dr Jerzy Kowalewski, uprawiał skoki do wody w Pałacu Młodzieży, był wielokrotnym mistrzem Polski w tej dyscyplinie, brał udział w dwóch Igrzyskach Olimpijskich (w Rzymie w 1960 r. i w Meksyku w 1968 r.) i świetnie pamiętałem jego współzawodników/kolegów, ponieważ niektórzy z nich byli za ‘moich czasów’ trenerami w Pałacu Młodzieży! 

To jest chyba jedyna fotografia, na której widnieję, jaką posiadam z Pałacu Młodzieży, zrobiona na pływalni, prawdopodobnie w roku 1976 lub 1977

Jednym z czołowych skoczków był Krzysztof Miller, szesnastokrotny mistrz Polski, który bardzo często trenował na basenie. Wciąż pamiętam, że potrafił nawet skakać z 10-metrowej wieży stojąc na rękach, co zapierało dech w piersiach! Ponieważ byliśmy rówieśnikami, kilka razy ze sobą rozmawialiśmy, a także mieliśmy wspólnych znajomych. Uczestnicząc w jakiejś imprezie w Pałacu Młodzieży, usłyszałem, jak mu gratulowano, ponieważ niedawno zdobył (złoty?) medal w zawodach w skokach do wody w Hawanie na Kubie. Kiedy w 2009 roku byłem w Hawanie, przewodnik wskazał na pozornie zrujnowany i na wpół opuszczony basen z wieżami do skoków do wody i powiedział, że rzeczywiście odbywały się na tym obiekcie międzynarodowe zawody w tej dyscyplinie w połowie lat 70. XX w. Od razu pomyślałem o Krzysztofie Millerze – może to właśnie z tej wieży skoczył i zdobył medal? 

Hall Pałacu Młodzieży
Credit: Adrian Grycuk/CC BY-SA 3.0-pl/Wikimedia Commons

Ponad 10 lat temu przypadkowo odkryłem, że po zakończeniu kariery sportowej stał się bardzo dobrym – niektórzy twierdzili, że najlepszym w Polsce, a nawet na świecie – fotografem i fotoreporterem wojennym. Odwiedził ponad 60 krajów, niektóre 10 lub więcej razy (Afganistan, Rwandę, Czeczenię, Bośnię i Hercegowinę, Rwandę, Zair, Kongo, Irak, Macedonię, Kosowo, Sudan, RPA i wiele innych), dokumentując aparatem fotograficznym różnego rodzaju krwawe wojny i konflikty. Jego zdjęcia były publikowane w różnych gazetach i magazynach, a także prezentowane na wystawach. Napisał też książkę „13 wojen i jedna. Historia fotoreportera wojennego”. 

Wspominał, że oglądał rzeczy, których niedane było zobaczyć nawet większości żołnierzom. Być może był świadkiem zbyt wielu ludzkich cierpień i tragedii. Wiele jego zdjęć nigdy nie zostało opublikowanych, ponieważ były zbyt makabryczne (jednakże były wykorzystywane przez osoby badające zbrodnie i masowe ludobójstwa). W końcu zdiagnozowano u niego zespół stresu pourazowego (PTSD) i przeszedł szereg długotrwałych terapii w Klinice Psychiatrii i Stresu Bojowego w Warszawie, spędzając w niej pół roku. Niestety, ostatnie 25 lat relacjonowania tak wielu krwawych wojen i konfliktów w końcu okazało się dla niego zbyt rozdzierające i po prostu nie do zniesienia. 

Krzysztof Miller popełnił samobójstwo 9 września 2016 roku w wieku 54 lat.

Ponieważ pisałem o parku Six Mile Lake w moim poprzednim blogu (http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2021/12/biwakowanie-w-prowincjonalnych-parkach.html), tym razem chciałbym skupić się na kilku ciekawych miejscach, które odwiedziłem podczas pobytu w parku. 

The Big Chute Marine Railway (Pochylnia)

Arteria wodna „Trent-Severn Waterway” to 386-kilometrowa trasa kanałowa łącząca jezioro Ontario w Trenton z zatoką Georgian Bay (na jeziorze Huron) w Port Severn. Znajduje się na niej 45 śluz—włącznie z 2 „windami/podnośnikami” łodzi i Big Chute Marine Railway (po polsku bodajże „pochylnia”). Ta pochylnia znajduje się niedaleko Port Severn i parku Six Mile Lake. Jest to wyjątkowe urządzenie, które transportuje łodzie rekreacyjne pomiędzy dwoma jeziorami drogą lądową. Jest to jedyna tego typu pochylnia w Ameryce Północnej. 

Wagon/platforma zjeżdża do wody i do środka wpływają łodzie. Następnie jest on wciągany na ląd na szynach za pomocą stalowych lin, a następnie powoli wjeżdża do jeziora. Przewożone łodzie po prostu odpływają—i wpływają następne, płynące w przeciwną stronę, po czym cała procedura odbywa się ponownie. 

Chociaż obecna pochylnia została otwarta w 1978 r., oryginalna już istniała w 1917 r., a jej gruntowny remont przeprowadzono w 1923 r. Nadal można obejrzeć dawną pochylnię, wraz z wagonem do przewożenia łodzi. Po wybudowaniu nowej była ona jeszcze przez jakiś czas eksploatowana, ale od lat stanowi jedynie zabytkowy artefakt. 

Również znajduje się tam taras widokowy i centrum informacyjne, ale obydwa były nieczynne z powodu COVID-19. W pobliżu są budynki starej, ale nadal działającej elektrowni wodnej. Na YouTube zamieściłem kilkuminutowy film, pokazujący transport łodzi. 

Gdy opowiadam o arterii wodnej Trent-Severn Waterway, niektórzy są ciekawi, czy kiedykolwiek przepłynąłem na kanu ten cały szlak wodny. Swego czasu braliśmy pod uwagę tego rodzaju wyprawę, ale szybko zorientowaliśmy się, że nie jest to dobry pomysł: musielibyśmy płynąc „w towarzystwie” motorówek, jachtów i ogromnych łodzi motorowych, a także znalezienie dobrych miejsce do biwakowania nie byłoby proste i niektóre odcinki tej trasy wymagałby wiosłowania na otwartych, nieosłoniętych od wiatru akwenach. Niemniej jednak kilkakrotnie pływaliśmy na kanu na niektórych odcinkach arterii wodnej: w okolicach Port Severn i Severn Falls oraz na jeziorach Gloucester Pool, Clear Lake, Stoney Lake, Lower Buckhorn Lake i Canal Lake (na łodzi motorowej, podczas wędkowania). 

Żywy Skansen „Św. Maria Wśród Huronów” (Sainte-Marie Among the Hurons)

Kanadyjski Artysta, Ilustrator, Autor i Historyk C.W. Jefferys

Klub Sztuki i Literatury w Toronto

 

Mapa ukazująca miejsce, gdzie znajdowała się misja Ste. Marie.
Fort Ste. Marie No. 1, Jefferys, Charles W. 1942, The Picture Gallery of Canadian History Volume 1, p. 102. Source: https://www.cwjefferys.ca/fort-ste-marie-no-1-a?mid=0

Kilkadziesiąt kilometrów od parku Six Mile Lake znajduje się słynne Sanktuarium Jezuickich Męczenników Kanadyjskich w Midland, w którym złożone są relikwie św. Jean’a de Brébeuf’a, św. Gabriela Lalemant’a i św. Karola Garniera. Papież Jan Paweł II odwiedził Sanktuarium podczas swojej wizyty w Kanadzie we wrześniu 1984 roku. Również każdego lata wielotysięczne pielgrzymki etniczne zmierzają do Sanktuarium. Mój znajomy, nieżyjący już Tadeusz Pasek (znany polski jogin i akademik, z którym m. in. biwakowałem w parku Six Mile Lake Park w 1993 roku), brał udział w inauguracyjnej polskiej pielgrzymce w 1982 roku z Toronto do Midland, a następnie corocznie uczestniczył w 9 kolejnych—są one organizowane do dzisiaj.

Fort Ste. Marie No. 1.
Jefferys, Charles W. 1942. The Picture Gallery of Canadian History Volume 1, p. 103f
Source: https://www.cwjefferys.ca/fort-ste-marie-no-1-b

Wprawdzie w Sanktuarium byłem na początku lat osiemdziesiątych XX w. oraz w 2012 roku wraz z Catherine (i pieskiem Gabby, który posłusznie pozostał w samochodzie), lecz zamierzałem tam się udać ponownie. Patrizia zatelefonowała do Sanktuarium, aby uzyskać informacje o terminach jego otwarcia. Niestety, drugi już rok z rzędu pozostawało zamknięte – możliwe jednak było zarezerwowanie prywatnej „wycieczki rodzinnej lub grupowej” do Sanktuarium, wraz z udziałem w celebrowanej mszy świętej. Ksiądz, który udzielił Patrizi informacji, nazywał się Robert Foliot, jezuita, którego wielokrotnie spotykałem podczas moich ignacjańskich rekolekcji w Jezuickim Ośrodku Rekolekcyjnym „Manresa” (w Pickering, Ontario) i też właśnie on kilka razy prowadził rekolekcje. Nadal pamiętam temat jednej z prowadzonych przez niego rekolekcji – „Pani z wyższego piętra”. Tytuł nawiązywał do jego mamy, która gdy wychodziła sama z domu (a miała wtedy prawie 100 lat), mówiła: „Nie martwcie się, nie idę sama – towarzyszy mi ta pani z góry” – oczywiście nie miała na myśli sąsiadki rzekomo mieszkającej na wyższym piętrze, ale Maryję! I rzeczywiście Maryja przez długi czas czuwała nad jej bezpieczeństwem i zdrowiem, bo zmarła w 2011 roku, w wieku 104 lat! 

Mapa z 1657 roku, przedstawiająca męczeństwo Brebeuf'a i Lalemant'a. Na mapie widać jeziora Ontario, Erie, Huron, jak też zatokę Georgian Bay, nad którą znajdowała się misja Ste. Marie

Dosłownie vis-a-vis Sanktuarium, po drugiej stronie drogi, znajduje się żywy skansen „Sainte Marie Among Hurons”—i na szczęście był otwarty. Trochę wstyd mi się przyznać: chociaż mieszkam w Ontario przez 39 lat, dopiero teraz odwiedziłem to historyczne miejsce! 

Misja Sainte Marie jest żywym skansenem i pracownicy/przewodnicy ubrani są w ówczesne stroje-nie wiedziałem, że 350 lat temu noszono niebieskie maski na twarzy...

Francuscy jezuici rozpoczęli budowę tej małej misji w 1639 roku; zawierała ona koszary, kościół, warsztaty, rezydencje i osłonięty teren dla przybywających Indian. Misja istniała od 1639 do 1649 roku i była pierwszą europejską osadą w obecnej prowincji Ontario. W latach 1642-1649 ośmiu misjonarzy zginęło śmiercią męczeńską w wojnie pomiędzy Indianami Huron i Irokezami. Na terenie misji znajdują się groby św. Jean’a de Brébeuf’a i św. Gabriela Lalemant’a. 

W 1649 misjonarze postanowili spalić misję, obawiając się, że zostanie podbita i zbezczeszczona przez Irokezów. 

W 1964 roku Sainte-Marie została zrekonstruowana jako miejsce historyczne i „żywy skansen”. Prawdopodobnie z powodu COVID-19 nie było zbyt wielu turystów, dzięki czemu mogłem bez pośpiechu zwiedzić wszystkie budynki i pogadać z elokwentnymi i kompetentnymi pracownikami muzeum, którzy nosili takie same ubrania, jak oryginalni mieszkańcy osady i wykonywali te same czynności, którymi zajmowali się pierwotni mieszkańcy około 360 lat temu. W kościele św. Józefa przebywała starsza Indianka, która opowiedziała nam wiele ciekawych faktów z historii i własnego życia. W kościele znajdowały się groby św. Jean’a de Brébeuf’a i św. Gabriela Lalemant’a, a do kościoła przylega cmentarz z tamtego okresu. Czasami jezuici odprawiają tutaj msze.

Groby Brebeuf'a i Lalemanta w środku kościoła

Jest to doskonałe miejsce dla zapoznania się „na żywo” z historią. Skansen posiada wiele ciekawych eksponatów i artefaktów. Ogólnie rzecz biorąc, jest to niezmiernie oryginalny obiekt i z przyjemnością odwiedziłbym go ponownie! 

W środku kościoła siedziała Indianka i dużo się od niej dowiedziałem ciekawych rzeczy

Poszukując dodatkowych informacji na temat misji Sainte Marie i kanadyjskich męczenników, natknąłem się na bardzo intrygujące malunki i zapiski autorstwa Charlesa Williama Jefferys’a na stronie internetowej https://www.cwjefferys.ca/, prowadzonej przez Anthony'ego Allena. Muszę przyznać, że bardzo mało wiedziałem o C.W. Jefferys i jedynym powodem, dla którego w ogóle przedtem jego nazwisko obiło mi się o uszy, była lokalizacja szkoły średniej imienia C.W. Jefferys. Szkoła znajduje się w Toronto, koło skrzyżowania ulic Finch i Sentinel, pomiędzy ulicami Jane i Keele: od 1982 r. do 1984 r. mieszkałem na ulicy 11 Catford Road i często mijałem szkołę w drodze do lokalnego supermarketu „Bonanza” przy 134 Hucknall Rd (zburzonego ponad 10 lat temu—na jego miejscu wybudowano nowe osiedle na nowej ulicy o nazwie Mantello Drive). 

Jezuici-męczennicy i misjonarze.  Jefferys, Charles W. 1942. The Picture Gallery of Canadian History Volume 1, p.105. Source: https://www.cwjefferys.ca/jesuit-martyrs-and-missionaries

Na tej witrynie internetowej spędziłem ponad 2 godziny, zapoznając się z twórczością tego naprawdę wybitnego kanadyjskiego artysty, ilustratora, autora i historyka. Znalazłem też kilka malunków autorstwa C.W. Jefferys na temat męczeństwa św. Jean’a de Brébeuf’a i św. Gabriela Lalemant’a oraz osady Fort Ste. Marie, oraz natknąłem się na jego ciekawe opisy dotyczące wydarzeń przedstawionych na jego malunkach. Postanowiłem zadzwonić po dalsze informacje do Anthony'ego Allena, który okazał się być wnukiem Jefferys’a i przez pół godziny rozmawialiśmy na wiele niezmiernie zajmujących tematów. Między innymi dowiedziałem się, że C.W. Jefferys był prezesem klubu „The Arts & Letters Club” (Klub Sztuki i Literatury) w Toronto w latach 1923/24. 

Charles William Jefferys (August 25, 1869 – October 8, 1951)

Ten znany klub od 1920 roku ma swoją stałą siedzibę w St. Georges Hall, przy ulicy 14 Elm Street (w samym sercu Toronto, zaledwie kilka kroków od placu Dundas Square na skrzyżowaniu ulic Yonge & Dundas). Według informacji na stronie internetowej klubu (https://artsandlettersclub.ca/), 

„Od ponad wieku Klub Sztuki i Literatury jest znaczącą organizacją na kanadyjskiej scenie kulturalnej. Obecnie stanowi dynamiczną społeczność mężczyzn i kobiet w każdym wieku, dla których sztuka jest istotną częścią życia – miejscem poszukiwania twórczej ekspresji, angażowania się w wolną i energiczną wymianę poglądów i opinii oraz spotykania się w celu odbycia dyskusji na ciekawe tematy i spotkania się z ludźmi o podobnych zainteresowaniach i wartościach, z bratnimi duszami”. 

Spis obecnych i byłych członków klubu jest niczym księga kanadyjskiej elity intelektualnej: dwóch członków jest laureatami Nagrody Nobla, sześciu otrzymało tytuł szlachecki (knighood), a około 200 jest laureatami Orderu Kanady, najwyższego odznaczenia kanadyjskiego. Poza tym, wszyscy członkowie słynnej grupy malarzy kanadyjskich, „Grupy Siedmiu” (Group of Seven), byli członkami klubu i regularnie spotykali się na lunchu w klubie. Istnieje bardzo znana fotografia siedzących w Klub Sztuki i Literatury sześciu członków „Grupy Siedmiu”, którą tutaj zamieszczam.

Sześciu członków Grupy Siedmiu (Group of Seven), plus ich przyjaciel, Barker Fairley, w 1920 r. Od lewej do prawej strony: Frederick Varley, A. Y. Jackson, Lawren Harris, Barker Fairley, Frank Johnston, Arthur Lismer, and J. E. H. MacDonald.
Zdjęcie zostało zrobione w Klubie Sztuki i Literatury (The Arts and Letters Club of Toronto) przez
 Arthura Goss'a.
Źródło nieznane, Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=6489569

Ponieważ jest to klub prywatny, otwarty jedynie dla członków i ich gości, nigdy przedtem nie udało mi się do niego zawitać. Ale parę lat temu, gdy akurat przechodziłem koło budynku, właśnie opuszczało go wiele osób—zapewne zakończyła się jakaś impreza—i po prostu wszedłem do środka, spędzając w nim ponad godzinę i bez przeszkód zwiedzając każdy jego dostępny zakamarek! Gdybym obecnie mieszkał w Toronto, z pewnością zostałbym jego członkiem – nie dlatego, że jestem artystą, ale z przyjemnością uczestniczyłbym w regularnie organizowanych przez klub imprezach: spotkaniach z pisarzami, prelekcjach, koncertach, pogadankach ze znanymi i ciekawymi osobistościami i prezentacjach na różnorakie intrygujące tematy. 


Pan Allen powiedział, że kilka lat temu przemawiał w klubie, stojąc dokładnie w miejscu, w którym prawie 100 lat temu przemawiał jego dziadek, jako prezes Klubu Sztuki i Literatury. Z pewnością musiało być to niepowszednie uczucie! Dowiedziałem się również, że C.W. Jefferys zmarł w 1951 roku przy ulicy 4111 Yonge Street w Toronto – co ciekawe, dom wciąż tam stoi, choć otoczony jest mnóstwem nowych biurowców. Tabliczka na nim cytuje jego wypowiedź: 

„Jeśli moja twórczość wzbudziła jakiekolwiek zainteresowanie naszym krajem i jego przeszłością, wynagrodzono mnie z nawiązką”.

Mogę jednoznacznie oznajmić, że u mnie jego twórczość wzbudziła ogromne zainteresowanie Kanadą i jej przeszłością! 

Pozwolę sobie przytoczyć tutaj notatki C.W. Jefferys’a z „Canada's Past in Pictures” (Przeszłość Kanady w Obrazach) o Sainte Marie (https://www.cwjefferys.ca/martyrdom-of-brebeuf-and-lalemant?mid=0): 

„Misja rozwijała się, a ojcowie jezuici wspólnie wykonywali różne prace. W niektórych wioskach zbudowano małe drewniane kapliczki, którymi kierowali księża-rezydenci. Centrum działalności ustanowiono w Ste. Marie, nad rzeką Wye, w pobliżu obecnego miasta Midland. W tym miejscu w 1639 r. wzniesiono kamienny fort z kaplicą, szpitalem i domami dla misjonarzy i robotników. Znajdowały się tam pola uprawne, ptactwo, świnie, a nawet bydło, sprowadzone z niewiarygodnym trudem rzeką Ottawa. Przyszłość wydawała się obiecująca, ale nadciągała nieunikniona klęska. Między Huronami a ich pobratymcami, Irokezami, istniała śmiertelna wrogość. Lepiej uzbrojeni i zorganizowani Irokezi nie tylko atakowali trasę z Ottawy do Quebec i obrzeża Huroni, ale również przeniknęli do serca kraju. Dochodziło do kolejnych najazdów, a w 1648 r. pierwszy jezuita, ksiądz Daniel, zginął w czasie zniszczenia wsi St. Joseph, niedaleko jeziora Simcoe”.

Kanadyjski poeta E.J. Pratt (1882-1964) w 1940 napisał „Brébeuf i jego Bracia”, epos o misji Jean’a de Brébeuf’a i jego siedmiu towarzyszy-jezuitów mieszkających z Huronami, o założeniu przez nich misji Sainte-Marie-Among-the-Hurons, i ich ostatecznym męczeństwie zadanym przez Irokezów. W tym samym roku autor otrzymał jedną z trzech Nagród Gubernatora Generalnego Kanady z dziedziny poezji. W taki sposób wiersz Pratt’a opisuje założenie misji Sainte-Marie (wiersz podaję w oryginalnym brzmieniu—tłumaczenie na polski okazało się zbyt skomplikowanym i pracochłonnym przedsięwzięciem):

“The migrant habits of the Indians
With their desertion of the villages
Through pressure of attack or want of food
Called for a central site where undisturbed
The priests with their attendants might pursue
Their culture, gather strength from their devotions,
Map out the territory, plot the routes,
Collate their weekly notes and write their letters.
The roll was growing—priests and colonists,
Lay brothers offering services for life.
For on the ground or on their way to place
Themselves at the command of Lalemant,
Superior, were (…). And so to house
Them all the Residence—Fort Sainte Marie!
Strategic as a base for trade or war
The site received the approval of Quebec,
Was ratified by Richelieu who saw
Commerce and exploration pushing west,
Fulfilling the long vision of Champlain—
‘Greater New France beyond those inland seas.’
The fort was built, two hundred feet by ninety,
Upon the right bank of the River Wye:

Its north and eastern sides of masonry,
Its south and west of double palisades,
And skirted by a moat, ran parallel
To stream and lake. Square bastions at the corners,
Watch-towers with magazines and sleeping posts,
Commanded forest edges and canoes
That furtively came up the Matchedash,
And on each bastion was placed a cross.
Inside, the Fathers built their dwelling house,
No longer the bark cabin with the smoke
Ill-trained to work its exit through the roof,
But plank and timber—at each end a chimney
Of lime and granite field-stone. Rude it was
But clean, capacious, full of twilight calm.
Across the south canal fed by the river,
Ringed by another palisade were buildings
Offering retreat to Indian fugitives
Whenever war and famine scourged the land.” 

Jako że Sainte Marie Among the Huron zawsze kojarzy się z męczeństwem, chciałbym wspomnieć o innej tragedii, która wydarzyła się w Peru 360 lat później, ale poniekąd łączy się z tym miejscem. W 2009 roku spotkałem w Ontario Jarka Frąckiewicza i Celinę Mróz, polskich kajakarzy, którzy przepłynęli z Georgian Bay do rzeki Ottawa River. W maju 2011 r. udali się do Peru i płynąc kajakiem po rzece Ukajali, 27 maja 2011 r. zostali bez powodu zamordowani przez miejscowych Indian (więcej informacji znajduje się moim blogu: https://ontario-nature-polish.blogspot.com/2011/07/french-river-dokis-2011.html). Podczas swojej wizyty w Kanadzie w 2009 roku m. in. odwiedzili skansen-muzeum Sainte Marie Among the Hurons i opublikowali to zdjęcie na swojej stronie internetowej, jak stoją przed kaplicą: 

Jarek Frąckowiak i Celina Mróz w skansenie Ste. Marie Among the Hurons w 2009 roku, wraz z pracownikami

 Misja Saint-Louis

Niedaleko Sainte-Marie Among Hurons znajduje miejsce historyczne Kanady, Misja Saint-Louis, w której schwytano jezuitów Jean’a de Brébeuf’a i Gabriela Lalemant’a. Historyczna tablica na wzniesionym kopcu głosi: 

„Saint-Louis to nazwa nadana przez jezuitów palisadowej wiosce Ataronchronon w latach czterdziestych XVII wieku. Rankiem 16 marca 1649 r. duża grupa wojenna Irokezów zaatakowała sąsiednią wioskę Teanhatentaron (Saint-Ignace), a następnie napadła na Saint-Louis. Wśród schwytanych pośród ruin Saint-Ignace i wywiezionych na śmierć byli ojcowie Jean de Brébeuf i Gabriel Lalemant, którzy prowadzili misję w Saint-Louis. W ciągu roku najazdy Irokezów zniszczyły Huronie i rozproszyły jej niegdyś liczną populację”. 

Dwie tablice informacyjne zawierają następujący opis: 

„Przybycie jezuitów do Nowej Francji w 1625 r. przyniosło wiele zmian i stworzyło podziały między tradycyjnymi członkami plemienia Huron-Wendat a tymi, którzy zdecydowali się nawrócić. W tym czasie Konfederacja Irokezów zaczęła rozszerzać swoje terytorium na Huroni. Ekspansja doprowadziła obie konfederacje do narastającego konfliktu i w rezultacie doszło do zniszczenia misji St. Ignace II, St. Louis i St. Marie, rozproszenia Huron-Wendat z Huroni i wycofania się jezuitów do Quebec. Podobne konflikty trwały w regionie Wielkich Jezior aż do podpisania Wielkiego Pokoju Montrealskiego w 1701 roku. 

Historyczny sojusz między Huron-Wendat i Francuzami głęboko naznaczył historię Kanady. Dla dzisiejszych potomków Huron-Wendat ważne jest, aby odwiedzający to miejsce uświadomili sobie, że duch Huron-Wendat jest zawsze obecny na terytorium Huroni”. 

„Na początku lat czterdziestych XVI wieku miejsce to było siedzibą głównej wioski ludu Ataronchronon z Konfederacji Huron-Wendat (8endat) Huroni. Członkowie społeczności Huron-Wendat uprawiali kukurydzę słoneczniki, jabłka, śliwki, winogrona, orzechy, jagody i dynie jak też polowali na bobry, ryby i jelenie. Wioski często przenosiły się co 8 do 12 lat, gdy piaszczysta gleba na polach wyjawiała się. Ludność Konfederacji Irokezów prowadziła bardzo podobny, oparty na rolnictwie styl życia na terytorium na południe od jeziora Ontario, znanym jako Dolina Mohawków (Mohawk Valley). Naród Huron-Wendat jako pierwszy w tym regionie zetknął się z europejskimi odkrywcami, ich zwyczajami, z bronią, z ekonomią, z religią i z ich nowymi chorobami. Rozwój handlu futrami w XVII wieku wytworzył rosnącą presję kulturową na narody aborygeńskie w miarę rozszerzania się kolonii narodów europejskich. Do 1640 r. liczne epidemie w całej Huroni znacznie zmniejszyły populację narodu Huron-Wendat z 30.000 do 10.000 osób”. 

Pozwolę sobie jeszcze raz zacytować odpowiedni fragment z notatek C.W. Jefferysa zamieszczonych w „Canada's Past in Pictures” (https://www.cwjefferys.ca/martyrdom-of-brebeuf-and-lalemant?mid=0): 

„Najcięższy cios spadł w następnym roku. Wczesnym rankiem 17 marca [1649 r.] oddział wojenny składający się z tysiąca dwustu Irokezów niepostrzeżenie wdarł się do wioski St. Ignace, około siedmiu mil od misji Ste. Marie. Jej obrońcy zostali zabici, a wieś spalona. Irokezi napadli na następną wioskę, St. Louis. Tutaj zamieszkiwał ksiądz Brébeuf i jego asystent misjonarz, ksiądz Gabriel Lalemant, którzy dotarli do Huroni zaledwie rok wcześniej. Lalemant był fizycznie uderzającym kontrastem do Brébeuf’a, o kruchej i delikatnej kondycji zdrowotnej; pomimo intensywnego pragnienia wyjazdu jako misjonarz do Kanady, jego przełożeni od dawna mu tego odmawiali. Ale jego duch był równie stanowczy, jak jego silniejszego towarzysza. Obaj odmówili opuszczenia swoje indiańskie grupy wiernych, chociaż Huronowie błagali, aby uciekli do Ste. Marie. Pozostali w środku walk, aby móc udzielić ostatnich obrzędów kościelnych swoim rannym i umierającym nawróconym Indianom. Huronowie, liczący tylko około osiemdziesięciu wojowników, walczyli dzielnie, ale Irokezi wkrótce przedarli się przez obronę i schwytali ocalałych, w tym dwóch misjonarzy. 

A w taki sposób E.J. Pratt w swoim opisowy wierszu „Brébeuf i jego Współbracia” przedstawił wydarzenia, które miały miejsce w Misji Saint-Louis (wersja oryginalna): 

Less than two hours it took the Iroquois
To capture, sack and garrison St. Ignace,
And start then for St. Louis. The alarm
Sounded, five hundred of the natives fled
To the mother fort only to be pursued
And massacred in the snow. The eighty braves
That manned the stockades perished at the breaches;
And what was seen by Ragueneau and the guard
Was smoke from the massed fire of cabin bark.

Brébeuf and Lalemant were not numbered
In the five hundred of the fugitives.
They had remained, infusing nerve and will
In the defenders, rushing through the cabins
Baptizing and absolving those who were
Too old, too young, too sick to join the flight.
And when, resistance crushed, the Iroquois
Took all they had not slain back to St. Ignace. 

Misja Saint Ignace II

W niewielkiej odległości od Misji Saint-Louis znajduje się misja św. Ignacego II (Saint Ignace II). Po schwytaniu misjonarzy Jean’a de Brébeuf’a i Gabriela Lalemant’a w misji Saint-Louis, zostali oni sprowadzeni z powrotem do Saint Ignace II i tutaj zabici. 

Mapa misji St. Ignace sporządzona przez Wilfrid Jury w 1946 roku

Św. Ignacy II była jedną z kilku misji jezuickich. 16 marca 1649 został zaatakowana i zdobyta przez Irokezów, którzy następnie zaatakowali wioskę i misję St. Louis. Jezuiccy misjonarze Jean de Brébeuf i Gabriel Lalemant zostali schwytani, sprowadzeni z powrotem do St. Ignace II i po przejściu straszliwych tortur, zamordowani następnego dnia. Misja św. Ignacego II w 1955 roku została uznana za narodowe miejsce historyczne Kanady. 

Męczeństwo Brébeuf'a i Lalemant'a. Jefferys, Charles W. 1942. The Picture Gallery of Canadian History Vol. 1, p.106. Żródło: https://www.cwjefferys.ca/martyrdom-of-brebeuf-and-lalemant


Na polu, pod otwartą wiatą stoi duży brukowany krzyż i ołtarz, wzniesiony przez Jezuitów. Tablica w ołtarzu upamiętnia Alphonse'a Arpina i jego pomocnika T.G. Connon, który „niestrudzenie pracował nad odnalezieniem lokalizacji misji St. Ignace II”. Jest tam też krzyż, najprawdopodobniej w miejscu męczeństwa dwóch misjonarzy. 

W lipcu i sierpniu w każdą środę o godzinie 15:00 odprawiana jest tu Msza św. Patrizia również mnie poinformowała, ze 9 października 2021 r. była zorganizowana finałowa pielgrzymka roku z misji St. Marie Among the Hurons do wioski Huronów St. Ignace, razem 15 kilometrów, w której wzięła udział—prowadziła trasą, którą po raz ostatni przed śmiercią przemierzyli Brébeuf i Lalemant. 

Podczas moich niedawnych corocznych rekolekcji w Manresie w listopadzie 2021 r. znalazłem artykuł o męczeństwie Brébeuf’a i Lalemant’a oraz fotografię z 1967 roku, na której o. Pedro Arrupe, Generał Jezuitów, klęczy dokładnie w miejscu, w którym zamęczono obu jezuitów w St. Ignace. 

Podczas wizyty do Kanady w 1967 roku, o. Pedro Arrupe, Generał Zakonu Jezuitów, uklęknął dokładnie w miejscu, gdzie Św. Jean de Brébeuf i Gabriel Lalemant ponieśli męczeńską śmierć

Również C.W. Jefferys opisuje to straszne wydarzenie w misji St. Ignace II (https://www.cwjefferys.ca/martyrdom-of-brebeuf-and-lalemant?mid=0 ): 

„[Brébeuf i Lalemant] zostali zaprowadzeni z powrotem do St. Ignace i poddani straszliwym torturom, jakie Irokezi zadawali swoim więźniom. Brébeuf cierpiał przez cztery godziny, aż wreszcie wódz [Irokezów] wyciął mu serce i zakończył jego agonię. Lalemant, pomimo swojej wątłej budowy ciała, pozostał przy życiu przez czternaście godzin, zanim również on podzielił los Brébeuf’a. W wyniku tej nieustannej wojny naród Huronów został rozproszony, a niedobitki szukały schronienia w sąsiedztwie Quebec, gdzie dziś, w wiosce Lorette, nadal mieszkają ich potomkowie, w większości posiadając krew francuską”. 

Ponownie pragnę zacytować fragmenty wiersza E.J. Pratt’a, przedstawiające wydarzenia, które rozegrały się po tym, jak Brébeuf i Lalemant zostali schwytani w Misji St. Louis i zabrani do Misji St. Ignace II (wersja oryginalna): 

And when, resistance crushed, the Iroquois
Took all they had not slain back to St. Ignace,
The vanguard of the prisoners were the priests.
Three miles from town to town over the snow,
Naked, laden with pillage from the lodges,
The captives filed like wounded beasts of burden,
Three hours on the march, and those that fell
Or slowed their steps were killed.

(…)

No doubt in the mind of Brébeuf that this was the last
Journey—three miles over the snow.

(…)

By noon St. Ignace! The arrival there
The signal for the battle-cries of triumph,
The gauntlet of the clubs.

(…)

The Iroquois had waited long
For this event. Their hatred for the Hurons
Fused with their hatred for the French and priests
Was to be vented on this sacrifice,
And to that camp had come apostate Hurons,
United with their foes in common hate
To settle up their reckoning with Echon [Brébeuf].

Now three o’clock, and capping the height of the passion,
Confusing the sacraments under the pines of the forest,
Under the incense of balsam, under the smoke
Of the pitch, was offered the rite of the font. On the head,
The breast, the loins and the legs, the boiling water! (…)

The fury of taunt was followed by fury of blow.
Why did not the flesh of Brébeuf cringe to the scourge,
Respond to the heat, for rarely the Iroquois found
A victim that would not cry out in such pain—yet here
The fire was on the wrong fuel. Whenever he spoke,
It was to rally the soul of his friend whose turn
Was to come through the night while the eyes were uplifted in prayer,
Imploring the Lady of Sorrows, the mother of Christ,
As pain brimmed over the cup and the will was called
To stand the test of the coals.

(…)

In the thews of his thighs which had mastered the trails of the Neutrals?
They would gash and beribbon those muscles. Was it the blood?
They would draw it fresh from its fountain. Was it the heart?
They dug for it, fought for the scraps in the way of the wolves.

(…)

The wheel had come full circle with the visions
In France of Brébeuf poured through the mould of St. Ignace.
Lalemant died in the morning at nine, in the flame.

W jeden dzień udało mi się zwiedzić trzy historycznie bardzo ważne miejsca. Mam nadzieję, że Sanktuarium zostanie ponownie otwarte w 2022 r. i że będę w stanie go ponownie odwiedzić. Jednakże gdy piszę te słowa – 5 stycznia 2022 r. – z powodu nowego wariantu COVID-19, Omicron, prowincja Ontario ma ponad 10 tysięcy udokumentowanych przypadków nowych infekcji dziennie – a rzeczywista liczba jest prawdopodobnie od 5 do 10 razy wyższa. Trudno jest obecnie robić jakiekolwiek plany na przyszłość. 

W parku Six Mile Lake miałem zrobioną drugą rezerwację w pierwszej połowie października, 2021 roku, nawet na tym samym miejscu biwakowym, koło stawu bobrowego—zamierzałem spędzić tam Thanksgiving Day, Dzień Dziękczynienia, i pozostać jeszcze jedną noc, opuszczając park12 października—w dniu jego zamknięcia na sezon. Chociaż niezmiernie pragnąłem odbyć tą ostatnią wycieczkę biwakową, prognoza pogody zapowiadała właściwie każdego dnia bardzo duże prawdopodobieństwo opadów, co było główną przyczyną, że wyjazd odwołałem.

Blog in English: http://ontario-nature.blogspot.com/2022/01/six-mile-lake-provincial-park-ontario.html 

More photoshttps://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72177720296011186

sobota, 31 października 2015

Cayo Largo, Kuba—Tydzień w Hotelu Pelicano, Styczeń 2014 r.

Kuba jest oczywiście (dużą) wyspą—być może za dużą dla nas... dlatego chcieliśmy spróbować czegoś mniejszego i przytulniejszego. Po kilku godzinach zbierania informacji na Internecie, podjęliśmy decyzję odwiedzenia Cayo Largo del Sur, wyspy położonej niedaleko południowych brzegóg Kuby. Wyspa o wymiarach 25 km na 3 km, ma zaledwie kilka hoteli (w części zachodniej), międzynarodowe lotnisko i jedne z najpiękniejszych plaży na świecie! Podobno Krzysztof Kolumb zatrzymał się na niej podczas swojej drugiej podróży.

Tydzień przed wyjazdem zadzwonił do mnie jeden z klientów i chciał się ze mną umówić na spotkanie—ponieważ wyjeżdżał na wakacje, poprosił o termin po jego przyjeździe, w końcu stycznia 2014 r.

            — Dokąd się Pan wybiera? — spytałem zaciekawiony.

            — Jedziemy z żoną na Kubę — powiedział

            — W które miejsce?

            — Na taką małą wyspę, Cayo Largo.

            — I kiedy wylatujecie?

            — Siedemnastego stycznia — odpowiedział.

Byłem zaskoczony—co za zbieg okoliczności!

            — Zatem spotkajmy się na lotnisku albo w samolocie — zaproponowałem.

Trochę zdziwił się tą niecodzienną propozycją.

            — Ale dlaczego?

            — Tak się składa — powiedziałem — że będziemy lecieli tym samym samolotem-jak też przebywali na tej samej wyspie!

Widok ośrodka "Sol Pelicano" z wieży widokowej
Rzeczywiście, 17 stycznia 2014 r. spotkaliśmy się na lotnisku w Toronto, po niecałej godzinie weszliśmy do comfortowego samolotu Airbus 310 i wystartowaliśmy o godzinie 18:00—nawet samolot nie musiał być odladzany. Podawano bardzo smaczne jedzenie, średniej jakości wino i mogłem podziwiać przez okno pełnię księżyca. Dokładnie po 3 godzinach i 33 minutach lotu mieliśmy idealne lądowanie. Nota bene, z moimi klientami nie dyskutowaliśmy o sprawach biznesowych na pokładzie samolotu!

Szybko przeszliśmy przez kontrolę paszportowo-celną, dość długo czekaliśmy na bagaże, które były obwąchiwane przez energicznego i zabawnego szkolonego psa, ale chyba nic podejrzanego nie znalazł. Jazda autobusem do hotelu zabrała jedynie 10 minut—najkrótsza trasa z lotniska do hotelu na Kubie! Nasze bagaże zostały wyładowane z autobusu, podczas gdy staliśmy w kolejce do recepcji hotelowej. Otrzymaliśmy pokój nr 4319 ("Magnolia") i zapłaciliśmy 2 peso dziennie za sejf w pokoju. W tym samym czasie wymieniliśmy $200 na kubańskie peso, otrzymując około 176 peso.
 
Plaża na vis-a-vis hotelu
Pokój znajdował się na drugim piętrze i okna wychodziły na ocean. Był przestronny i posiadał telefon, telewizor i małą lodówkę; najbardziej podobał się nam duży balkon z zadaszeniem w razie deszczu. Mogliśmy na nim siedzieć, spoglądać na ocean, słuchać kojącego szumu fal i delektować się zachodami słońca.

Następnego dnia wstaliśmy o 8:00 rano, wykąpaliśmy się i udaliśmy się do restauracji ze 'stołem szwedzkim' ("all-you-can-eat")—zamówiłem 3 jajka, chleb, jogurt, kiełbasę oraz owoce. Wprowadzenie dla turystów miało miejsce o godzinie 11:00 i prowadzone było przez naszego przedstawiciela, Samira. Opowiedział nam pokrótce o niedawnym wypadku: według jego wersji, kanadyjska turystka, po wypiciu kilku drinków alkoholowych, wsiadła na skuter ze swoim małym dzieckiem i mieli wypadek, na skutek którego dziecko poniosło śmierć. Turystka była zatrzymana na Kubie przez jakiś czas, ale wreszcie ją wypuszczono i pozwolono wrócić do Kanady. Również objaśnił nam, w jaki sposób możemy pojechać do innych hoteli, plaż i do 'miasta'.
Codziennie się bawiliśmy ze trzeba szczeniakami; ich mama nie miała nic przeciwko temu

Po orientacji poszliśmy na plażę i zajęliśmy 'palapę' w krztałcie litery "A", blisko szopy faceta opiekującego się plażą. Zauważyłem, że trzymał w szopie psa... z trzema jedno-miesięcznymi szczeniakami! Czasmi bawiliśmy się z nimi i nawet zabieraliśmy jej do palapy. Opowiedział nam o huraganie 4 stopnia Michelle, jaki miał miejsce w listopadzie 2001 r: przed tym huraganem wszyscy turyści byli ewakuowani i na Cayo Largo pozostała jedynie garstka pracowników. Huragan przeszedł nad wyspą i została ona zalana w wyniku 6 metrowych fal. Powiedził, że przedtem plaże były o wiele lepsze, szersze i bardziej piaszczyste i nie było na nich widocznych żadnych skał—huragan je zdewastował i zmienił ich wygląd. Hotele, prócz jednego, zostały odbudowane.

Na plaży znajdował się bar (Beach Ranchon) gdzie można było poza drinkami i przekąskami, zjeść lunch—uwielbiałem serwowane w nim sałaty! Również raz mieliśmy w nim smaczną kolację a'la carte.

W centrum ośrodka wyrastała dość wysoka wieża obserwacyjna i parę razy weszliśmy na jej szczyt, rozciągał się z niej imponujący widok!
 
Catherine pod 'palapą' z jednym z trzech szczeniaczków
Również przeszliśmy się do pobliskich hotelli: na wschodzie była Villa Lindamar i mieszkali w niej głównie turyści z Włoch; po leewj stronie był Hotel Sol Cayo Largo, który też odwiedziliśmy—według Trip Advisor, był on na pierszym miejscu w rankingu hoteli na Cayo Largo; nasz był na drugim. Rzeczywiście, był on o wyższym standarcie (posiadał 4 gwiazdki, nasz 3) i wystrój wnętrza był o wiele ciekawszy—jednakże bardzo lubiliśmy nasz hotel! Moi klienci zatrzymali się w hotelu Sol Cayo Largo i jednego dnia się z nimi spotkaliśmy i potem poszliśmy nurkować z rurką na przeciwko ich hotelu.

Lokalną 'kolejką' pojechaliśmy na plażę Playa Paradiso, brodziliśmy w płytkiej wodzie i przeszliśmy się w stronę plaży Playa Sirena. Obie plaże były niezkazitelne i dość dzikie; gdy oddaliliśmy się od plażowego baru, spotykaliśmy bardzo mało ludzi. Prawie przez godzinę chodziłem w płytkiej wodzie, podczas gdy Catherine poszła o wiele dalej eksplorować pozostałe części plaży.
 
Iguana
Niestety, hotel nie posiadał żadnych rowerów, toteż pieszo przeszliśmy się pobliską drogą. Niebawem doszliśmy do Tower Gardens (koło starej wieży ciśnień)—prawdopodobnie była zniszczona przez huragan i wydawała się od lat nieużywana. Dwie kobiety zdawały się opiekować ogrodem i jedna pokazała nam dziką iguanę, która wygrzewała się na słońcu koło ogrodu. Potem posługując się hiszpańskim oraz językiem migowym dała znać, aby za nią iść i zaprowadziła nas do stawu, wskazując na wygrzewającego się krokodyla! Przez jakiś czas się na niego patrzyliśmy i gdy znienacka otworzył ogromną paszczę, dobrze nas wystraszył! Zobaczyliśmy jeszcze jedną iguanę i białą czaplę.
 
Prawdziwy krokodyl!
Autobusem pojechaliśmy do wioski Cayo Largo (zwanej 'Pueblito'), która jest całkowicie zamieszkana przez Kubańczyków zatrudnionych w sektorze turystycznym. Powiedziano nam, że pracują oni przez kilka tygodni, a potem mają kilka wolnych i wracają do domu; większość z nich mieszka na stałe na wyspie "Isla de la Juventud", Wyspie Młodości. Zaopatrzenie wyspy jest transportowane na wyspę barką i raz ją z daleka widzieliśmy, jak była holowana.



Udaliśmy się do restauraci, do doku, pod którym widzieliśmy wiele dużych i egzotycznie wyglądających ryb oraz do farmy żółwi, "Centro de Rescate de Tortugas Marinas". Zobaczyliśmy wiele kolorowych żółwi, pływających w basenie. Jajka żółwi, żłożone na wyspie, są nastęnie zbierane i przynoszone do tej farmy do inkubacji; gdy się wylęgają, nowonarodzone żółwie przez jakiś czas są trzymane na farmie i potem wypuszczane do oceanu.

Ponieważ lotnisko było zaraz koło hotelu, słyszeliśmy (i widzieliśmy) przylatujące i odlatujące samoloty; te mniejsze latały do Hawany i ich piloci często spożywali posiłki w restauracji, parę razy z nimi rozmawiałem.
 
Catherine na plaży Sirena
W dniu odlotu zamiast czekać na bezpłatny autobus, wzięliśmy taksówkę i po paru minutach byliśmy na lotnisku—w ten sposób byliśmy jedni z pierwszych i udało się nam usiąść w restauracji przy wolnym stoliku. Później dołączyli się do nas moi klienci i przed odlotem przez ponad godzinę rozmawialiśmy—restauracja były pełna ludzi! Jak zwykle, zakupy zrobiłem na lotnisku; na szczęście miałem gotówkę, bo sklep nie akceptował kart kredytowych z powodu problemów technicznych. Lot był bezproblemowy i wylądowaliśmy w Toronto o godzinie 2:00 nad ranem.

Zazwyczaj gdy podróżujemy na Kubę, staramy się zwiedzić pobliskie miasta i zobaczyć jak najwięcej ciekawych atrakcji turystycznych oraz 'mieszać się' z lokalnymi mieszkańcami. Ale do Cayo Largo przyjechaliśmy głównie w celu wypoczynku na plaży—i mieliśmy udaną wycieczkę!