Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rzeka Francuska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rzeka Francuska. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 20 października 2019

FRENCH RIVER (RZEKA FRANCUSKA), ONTARIO: BIWAKOWANIE, PŁYWANIE NA KANU I EWAKUACJA Z POWODU POŻARU LASU. PARK GRUNDY LAKE I OPUSZCZONE BUDYNKI W STILL RIVER. LIPIEC 2018 ROKU

Blog in English/w języku angielskimhttp://ontario-nature.blogspot.com/2019/10/french-river-ontariocanoeing-camping.html



Rzeka French River zawsze stanowiła dla mnie jedno z najpiękniejszych miejsc wypoczynku wodno-biwakowego, toteż Krzysztof i ja z przyjemnością ponownie tam jechaliśmy. Było niezmiernie gorąco i parno, jak też zdawaliśmy sobie sprawę z wprowadzonego już wcześniej zakazu palenia ognisk—cóż, musieliśmy odpuścić sobie cowieczorne siedzenie przy ognisku.
 
Przystań wodna Hartley Bay, gdzie rozpoczynamy większość wypraw na French River
Na przystani w Hartley Bay szybko załadowaliśmy kanu i o godzinie 16:00 byliśmy na wodzie; po niecałej godzinie wpłynęliśmy na zatokę Wanapitei Bay i skierowaliśmy się ku jej zachodniemu brzegowi. Usytuowane na nim miejsca biwakowe wydawały się wolne, ale nadal wiosłowaliśmy, aż dopłynęliśmy do ‘skrzyżowania’ kanałów Main i Western Channels. Najpierw przybiliśmy do miejsca nr 617, na którym biwakowałem w 2009 roku. Było niezłe, rozciągał się z niego przepiękny widok, ale nie mogliśmy znaleźć dobrego miejsca na rozbicie namiotów (owszem, było to możliwe na małej plaży na wschodniej stronie—ale bardzo chciałem oglądać zachody słońca). Poza tym było dość wietrznie i nieprzerwanie atakowały nas muchy końskie. Na tym miejscu rosło sporo krzewów jagodowych, na którym zauważyliśmy bardzo mało karłowatych, suchych i kwaśnych jagód.

Nasze miejsce biwakowe nr 619. Na wiosnę z pewnością cały ten teren jest zalany wodą.

Następnie popłynęliśmy do miejsca nr 618, po drugiej stronie rzeki, ale było zajęte. Przez kilka minut kontynuowaliśmy wiosłować po kanale Western Channel, aż dopłynęliśmy do miejsca nr 619. Nie było ono idealne, ale z powodu niezmiernie słonecznej, gorącej (ponad +30 C) i wilgotnej pogody, Krzysztof był bardzo niechętny płynąć dalej. Miejsce było zwrócone ku zachodowi i przynajmniej mogliśmy rozkoszować się zachodzącym słońcem! Posiadało kilka ciekawych formacji skalnych, a zrobione z kamieni ognisko było pełne drzewa. Można było rozbić przynajmniej jeden namiot koło ogniska, ale zdecydowaliśmy się rozbić je na małej ‘plaży’, kilkanaście metrów dalej. Zauważyliśmy też, że prawdopodobnie podczas wiosennych roztopów szerokość rzeki zwiększała się o około 10 metrów—nawet w lesie był naniesiony przez rzekę piasek. Mieliśmy nadzieję, że w ciągu naszego pobytu rzeka nagle nie przybierze i nie zaleje naszego miejsca—co mogłoby się jedynie stać w przypadku ogromnego urwania chmury lub przerwania tamy w pobliżu jeziora Nipissing!
 
Widok z naszego miejsca biwakowego-zachód słońca

Chociaż w tym roku nie widziano raczej niedźwiedzi, oczywiście nadal mieliśmy zamiar wieszać jedzenie na gałęziach drzew. Problemem okazało się znalezienie odpowiedniego drzewa w lesie, co nie było proste z powodu chmar wygłodniałych much końskich i komarów. Według zaleceń, jedzenie powinno być powieszone w odległości ponad 30 metrów od namiotów; w naszym przypadku, po prawie godzinie, udało się nam powiesić beczkę z jedzeniem oraz przenośną lodówkę niecałe… 3 metry od namiotów, co jednak było lepszym rozwiązaniem, niż NIE wieszanie jedzenia. Raz jeszcze w myślach podziękowałem władzom parku The Massasauga za zainstalowanie ‘niedźwiedzio-odpornych’ pojemników na jedzenie na niektórych miejscach biwakowych—byłoby cudownie, aby takie urządzenia znajdowały się w każdym parku.
 
Część naszego miejsca była skalista-widoczne jest miejsce na ognisko, którego niestety nigdy nie mogliśmy zapalić

Nasze miejsce miało kilka sporych skał, były idealne do siedzenia, odpoczynku lub opalania się. Niemniej jednak trudno było znaleźć cień—co kilkadziesiąt minut musieliśmy przesuwać krzesła. Również na rzece panował dość duży ruch—niedaleko od nas był ośrodek Atwood Lodge (na wyspie Atwood Island) jak też kilka domków letniskowych, toteż codziennie przepływało koło nas kilkadziesiąt łodzi motorowych (a nawet kilkakrotnie przepływały barki, wiozące materiały budowlane i małe maszyny) i co jakiś czas pojawiały się kanu i kajaki. W nocy mogliśmy z ledwością usłyszeć gwizdy przejeżdżających pociągów.

Szczupak wystarczył na kolację
Jednym z naszych celów było oczywiście wędkowanie, ale upalna pogoda nie pozwalała nam na pływanie na kanu podczas dnia, byłoby to niezmiernie uciążliwe i męczące. Spędzaliśmy więc większość czasu na biwaku, odpoczywając, rozmawiając i czytając książki. Wędkowanie z brzegu nie przyniosło żadnych rezultatów. Kilka razy wieczorem wybraliśmy się na przejażdżkę na kanu dookoła wyspy Atwood Island i po okolicznych zatoczkach i bardzo szybko złowiliśmy kilka szczupaków—niektóre trzeba było wypuścić z powodu ich rozmiarów (nie wolno było łowić szczupaków o długości pomiędzy 53 i 83 cm).
 
Ryba na patelni... a te biały punkciki to komary-chmury latających komarów, tego się nie da opisać!
Niestety, gdy dopłynęliśmy z rybami do naszego miejsca, aby je sprawić & przyrządzić na patelni, natrafiliśmy na ogromny problem: KOMARY! Zaczynały być niezmiernie aktywne po godzinie 20:00 i gdy Krzysztof sprawiał rybę, musiałem koło niego stać i machać ręcznikiem, aby je odpędzać, jednak z powodu ich ogromnej ilości wiele to nie dało. Ale to nie było najgorsze: gdy wreszcie piekłem na oleju na patelni filety rybne (oczywiście, na kuchence gazowej), dookoła patelni pojawiła się potężna CHMURA (i chmara) komarów, to było absolutnie nie do zniesienia! Chociaż posprejowałem się środkiem przeciw komarom zawierającym DEET, dużo to nie pomogło: owszem, komary mnie nie kąsały, ale wpadały do oczu, uszu, nosa i ust. Gdy ryba była gotowa, stojąc jak najbliżej jeziora szybko ją zjedliśmy, będąc bezustannie atakowani przez komary. To był drugi raz w życiu, gdy napotkałem na biwaku na tak ogromną ilość komarów! Szybko uciekliśmy do namiotów i przynajmniej przez następną godzinę słyszeliśmy na zewnątrz ich bzyczenie. Postanowiliśmy już więcej nie wypływać wieczorami na ryby—jeśli nawet udałoby się nam coś złapać, było niemożliwą rzeczą je oczyścić i przyrządzić. Jednej nocy parę razy zarzuciłem wędkę z naszego miejsca i najprawdopodobniej złapałem ‘catfish’ (coś w rodzaju suma)—musiała być ogromna, bo moja 15 kg żyłka bardzo szybko pękła.
 
Garter snake (coś w rodzaju zaskrońca), który polował na żabę
Na muchy końskie znalazłem doskonałe rozwiązanie i szybko się ich pozbyłem. Mianowicie, do górnej części kapelusza przykleiłem za pomocą taśmy specjalną lepiącą się ‘łatkę’. Ponieważ te muchy jakimś sposobem ciągle siadają na czubku głowy, owa łatka stała się idealnym lądowiskiem… i gdy tylko na niej wylądowały, zostawały tam na zawsze! Bez przesady mogę powiedzieć, że tą metodą wyeliminowałem ponad 95% much.

Ponieważ większość czasu bezczynnie siedzieliśmy na biwaku, udało mi się przeczytać (w języku angielskim) przepiękną, aczkolwiek bardzo smutną książkę, „A Fine Balance” („Delikatna Równowaga”) autorstwa Rohinton Mistry. Z pewnością sama książka i jej bohaterowie na długo pozostaną w mojej pamięci. Jest to istny majstersztyk—lecz przedstawiona w niej historia jest tak strasznie przygnębiająca i makabryczna, że czasem zastanawiałem się, czy jej akcja ma miejsce w Indiach w latach siedemdziesiątych XX w czy też podczas okupacji niemieckiej w Polsce podczas drugiej wojny światowej (łapanki, przymusowe wywozy do pracy, przymusowa sterylizacja). Niemniej jednak rekomendowałbym każdemu jej przeczytanie.
 
Unoszące się na niebie dymy pożaru lasu
Ani razu nie zauważyliśmy większych zwierząt, a nawet wiewiórki! Raz znalazłem przy wejściu do namiotu węża ‘garter snake’ (coś jak zaskroniec)—chwyciłem go i zaniosłem do lasu. Następnego dnia Krzysztof zobaczył większego zaskrońca, na brzegu rzeki. Gdy go obserwowaliśmy, nagle skoczył ku małej żabce, ale zdołała mu uciec. Widzieliśmy też kilka większych ptaków, jak krążyły nad naszym miejscem—były to ‘turkey vultures’ ( urubu różogłowy/sępnik różogłowy), szukające padliny. Gdy wędkowaliśmy, zauważyliśmy kilka czapli modrych (‘blue heron’); z przyjemnością obserwowaliśmy, jak majestatycznie się wzbijały w powietrze, leciały i potem lądowały z ogromną gracją. Zauważyłem też raz sokoła i sójkę błękitną, a bardzo często słyszeliśmy dzięcioły, których pukanie dochodziło z głębi lasu.
 
Niebo zasnute dymem z niedalekiego pożaru lasu

Szóstego dnia pogoda stała się jakaś taka dziwna—pojawiły się osobliwe, ciemne chmury, ale nie padało—a poza nimi można było nadal ujrzeć powłoki jaśniejszych chmur. Po niedługim czasie zobaczyliśmy—i też poczuliśmy—przesuwający się po niebie dym. Z pewnością gdzieś był pożar lasu! Słońce, okryte dymem, stało się niezmiernie czerwone.

Następnego dnia wygląd nieba się nie zmienił, było ołowiane i spowite dymem. Sądziliśmy, że pożar był gdzieś bardzo daleko od nas i nawet zamierzaliśmy po południu wybrać się na ryby, jako że słońce już tak bardzo nie grzało. Przed południem dopłynęła do naszego biwaku łódź parkowa z zastępcą szefa parku (tym samym, którego spotkaliśmy 3 lata temu, w 2015 roku) i jeszcze jednym pracownikiem parku. Powiedział nam, że od 2 dni szaleje pożar lasu w okolicy rzeki Key River i została ogłoszona obowiązkowa ewakuacja wszystkich biwakowiczów, turystów i mieszkańców, mieliśmy się natychmiast spakować i popłynąć do Hartley Bay.
 
Czerwone słońce, zakryte dymem pożaru
W ciągu godziny byliśmy już na wodzie. Z zatoki Wanapitei Bay mogliśmy widzieć gęsty dym, idący z południa. Nad nami non-stop latał helikopter. Po niedługim czasie spostrzegliśmy wiele innych kajaków, kanu i motorówek, zmierzających w kierunku przystani Hartley Bay. Raz jeszcze łódź parkowa podpłynęła do nas i strażnik zapisał numer naszego pozwolenia wejścia do parku, aby wiedzieć, którzy turyści bezpiecznie opuścili park.

Lokalni strażacy przy wyjeździe z przystani Hartley Bay Marina

Gdy dopłynęliśmy do przystani Hartley Bay, szybko przenieśliśmy nasze rzeczy do samochodu, włożyliśmy kanu na dach i odjechaliśmy, dając miejsce innym wodniakom—rzeczywiście, było to niezmiernie ruchliwe i zatłoczone miejsce, pełne turystów i mieszkańców domków letniskowych, zmuszonych do przerwania wakacji! Przy wjeździe do przystani zatrzymali nas lokalni strażacy i poprosili, abyśmy napisali swoje imiona i adresy—że bezpiecznie opuściliśmy tą okolicę. Gdy jechaliśmy drogą Hartley Bay Road, dym stawał się coraz bardziej widoczny. Na końcu drogi, przed wjazdem na autostradę nr 400 stał samochód policyjny pilnujący, aby nikt nie jechał w przeciwnym kierunku.
 
Ogłoszenie o zakazie palenia ognisk w parku Grundy Lake Provincial Park. Wszyscy biwakujący w parku turyście bez żadnych problemów ściśle przestrzegali zakaz

Ten pożar lasu, o nazwie “Parry Sound 33” okazał się jednym z głównych pożarów w południowym Ontario: zaczął się 11 lipca, dopiero 23 sierpnia udało się go kontrolować, a całkowicie ugaszony został 31 października 2018 roku. Spowodował spalenie się 11,362 hektarów lasu, jak też jego ofiarą padły niektóre domki letniskowe.
 
Miejsce biwakowe nr 127 w parku Grundy Lake Provincial Park
Na rzece French River byłem już pewnie z 15 razy i nasza ostatnia wyprawa była najmniej udana z powodu gorącej i parnej pogody, zakazu palenia ognisk, chmar komarów i oczywiście przerwanych ewakuacją wakacji. Oczywiście, takie niedogodności nie zmieniły mojej opinii o tej rzece—nadal stanowi ona moje ulubione miejsce na wyprawy na kanu! Była to jeszcze jedna przygoda i mam nadzieję wielokrotnie odwiedzić ten przepiękny park w przyszłości!

Opuszczona stacja benzynowa i naprawy samochodów w Still River, przy drodze nr 69

Nie chcieliśmy wracać do domu; na szczęście nadal otwarty był park Grundy Lake. Gdy jechaliśmy do niego na drodze nr 69, dym stał się tak gęsty, że sądziłem, iż jedziemy we mgle! Wszystkie samochody zwolniły i zapaliły światła. Na szczęście w parku Grundy Lake było sporo wolnych miejsc i przez następne dwie noce biwakowaliśmy na miejscu nr 127—przeciętne, ale całkiem fajne. Dym z pożaru nie dotarł do parku, toteż mogliśmy łatwiej oddychać i przez cały czas wietrzyłem samochód z zapachu spalenizny.
Still River, porzucona stacja benzynowa. Czego tu nie ma...

W parku było sporo ludzi, wiele z nich rodziny z dziećmi. Oczywiście, cały czas obowiązywał zakaz rozpalania ognisk, bez problemu przestrzegany przez wszystkich turystów. Park posiadał kilka jezior (na których nie wolno było używać łodzi motorowych), ale nie chciało się nam ściągać kanu z samochodu. Również zrobiono kilka nowych miejsc biwakowych, do których trzeba dopłynąć drogą wodną—świetny pomysł, bo na pewno dużo ludzi chce mieć więcej spokoju, prywatności i być otoczonych bardziej dziką przyrodą.

Na opuszczonej stacji benzynowej w Still River. Byliśmy tutaj z Catherine we wrześniu 2008 roku i Catherine próbowała zadzwonić z tego aparatu telefonicznego (https://live.staticflickr.com/3001/2871020765_c26f01467b_h.jpg)

Vis-a-vis wjazdu do parku znajdował się Grundy Lake Supply Post (przeniósł się ze skrzyżowania dróg nr 522 i 69). Była tam stacja benzynowa, sklep m. in. ze sprzętem wędkarskim, biwakowym, wodnym oraz podstawowymi produktami żywnościowymi, lodami, hamburgerami, jak też wypożyczalnia kanu, które były dostarczane bezpośrednio do parku. To właśnie w Grundy Lake Supply Post kupiliśmy nasze kanu w 2010 roku!

Cztery dni po naszym odjeździe cały park był ewakuowany z powodu dymu i 800 turystów musiało natychmiast go opuścić.

W restauracji the Hungry Bear Restaurant

Następnego dnia, w niedzielę, pojechaliśmy na śniadanie do restauracji the Hungry Bear—gdy poprzedniego dnia koło niej przejeżdżaliśmy, była spowita dymem—na szczęście w nocy zmienił się kierunek wiatru i na niebieskim niebie nie było widać żadnego dymu. Zamówiliśmy omlet i śniadanie z 3 jajek oraz kawę, było przepyszne, szczególnie po tygodniu biwakowania! Gdy wyszliśmy z restauracji, akurat natknęliśmy się na jej ‘maskotki’, tzn. Niedźwiadka oraz Pieska, które właśnie wyszły ze swojego domku i z przyjemnością pozowały do zdjęć i witały się z turystami!
Tak wygląda 'wnętrze' pompy do benzyny

Po śniadaniu pojechaliśmy drogą nr 69 na południe, do osady Still River. Po lewej stronie drogi znajdował się od lat opuszczony i zawalający się budynek, służący kiedyś jako zajazd dla ciężarówek i stacja benzynowa. Po raz pierwszy ujrzałem go we wrześniu 2008 roku, gdy wracaliśmy z Catherine z naszej fantastycznej wycieczki na kanu po rzece French River. Wtedy się tam zatrzymaliśmy i przez pół godziny robiłem zdjęcia opuszczonym budynkom. Pamiętam, że znaleźliśmy telefon z tarczą numerową i Catherine próbowała go użyć; chociaż nie działał, był świetnym rekwizytem do zdjęć! A potem, przez następne 10 lat, często mijałem to miejsce i za każdym razem widać było zmiany—coraz to jakaś część budynku była zniszczona przez ludzi lub pogodę, a dookoła pojawiały się różne niepotrzebne rzeczy—miejsce to było traktowane jako wysypisko śmieci. Wreszcie po 10 latach zatrzymałem się tam ponownie. Rzeczywiście, wyglądało nieciekawie—pojawiły się stare, porzucone łodzie, samochody, autobus szkolny i wiele innych bezużytecznych rzeczy. Część budynku w ogóle nie istniała—jednak gdy zajrzeliśmy do stojącej nadal jego części (drzwi były otwarte), byłem zdumiony widząc sporo stosunkowo nowych rzeczy, m. in. narzędzi i elektronarzędzi—jak również spostrzegłem czarny telefon z wykręcaną tarczą! Wyglądało, że ktoś urządził w tym pomieszczeniu warsztat i nadal go używał. Trochę niepokoiło mnie, że pomieszczenie nie było zamknięte na zamek—dookoła nie było żywej duszy i dla złodziei wystarczyłoby kilka minut, aby wynieść co najwartościowsze rzeczy. Nawet chciałem o tym zameldować policji—mały posterunek policji ontaryjskiej (OPP) znajdował się bardzo blisko—ale nie było w nim żywej duszy. Zrobiliśmy dużo zdjęć i pojechaliśmy na drugą stronę drogi, to opuszczonego hotelu i restauracji. 


Long Branch Hotel. Kierowcy ciężarówek mile widziani!

Na sporych rozmiarów wyblakłej tablicy nadal zapraszała gości: “Witamy w Hotelu Long Branch. Jadłodajnia. Kierowcy ciężarówek mile widziani”. Musiało upłynąć wiele lat od czasu, gdy po raz ostatni gościł on odwiedzających! Ostrożnie weszliśmy do budynku byłej restauracji. Część podłogi się zawaliła. Tu i tam poniewierały się stare, zdewastowane meble i na niektórych widniały jeszcze naklejki z cenami—sądzę, że zanim ten obiekt został zamknięty, przeprowadzono aukcję i cokolwiek się nie sprzedało, pozostawiono w środku. W drugim, przyległym budynku, mieścił się hotel—obecnie w opłakanym stanie. Podłoga w głównym korytarzu się zawaliła. W pokojach były części starych mebli, porozbijane toalety i płyty działowe. Wszystkie szyby w oknach były porozbijane i wszędzie walało się szkło—a ściany zostały ozdobione w różnego rodzaju graffiti. Wandale urzędowali tutaj przez długi czas! Jest to jedna z rzeczy, których nigdy nie potrafiłem zrozumieć—bezsensowne niszczenie mienia! Ostrożnie obeszliśmy budynki i spostrzegliśmy na ziemi stalowe przykrycia—być może nadal pod ziemią znajdowały się zbiorniki z benzyną, bo czuliśmy zapach benzyny. Podczas naszej bytności, pojawił się samochód, wysiadła z niego para młodych ludzi i zaczęli zwiedzać budynek restauracji.


A to była chyba część restauracji
— Jeżeli macie zamiar zatrzymać się tutaj na noc, w następnym budynku znajduje się bardzo dużo wolnych pokoi! —powiedziałem im.

Trzeba było być strasznie zdesperowanym, aby zdecydować się na spędzenie tu nocy!

Pokoj hotelowy... posiadał nawet łazienkę!

Spędziwszy 2 noce w parku, rano się spakowaliśmy i pojechaliśmy na południe, zatrzymując się w mieście Parry Sound. Na początku wstąpiliśmy do sklepów Hart i No Frills, gdzie zrobiliśmy małe zakupy i potem pojechaliśmy nad rzekę Sequin River, aby tradycyjnie, pod imponującym wiaduktem kolejowym, spożyć lunch. Przed opuszczeniem miasteczka wpadliśmy do nowej lokacji antykwariatu “Bearly Used Books”—obecnie mieścił się na głównej ulicy, w tym samym budynku, w którym mieli swoje biura dwaj posłowie—do parlamentu federalnego i do prowincjonalnego. Antykwariat był ogromny, lecz szybko udało mi się zlokalizować interesujące mnie pozycje pomiędzy tysiącami książek. Szkoda, że musieliśmy jechać do domu i nie mogłem spędzić w tym sklepie więcej czasu, ale i tak udało mi się kupić trzy dobre książki.
Studio Jessica Vergeer. Zminiaturyzowane reprodukcje plakatów w stylu klasycznym miasta Parry Sound, wyspy Wreck Island, parku Killbear Provincial Park i latarni morskich w Snug Harbour i Red Rock. 

Dosłownie po drugiej stronie ulicy znajdowało się studio Jessica Vergeer. Rok temu na Internecie wpadło mi w oko parę prac tej artystki i wreszcie miałem okazję odwiedzić jej sklep i pracownię, jak też zamienić z nią parę słów. Rzeczywiście, malunki były cudowne i szczególnie przemawiały do mojego smaku, ponieważ przez lata pływałem i biwakowałem na zatoce Georgian Bay i na własne oczy widziałem—a raczej delektowałem się—niepowtarzalnymi widokami przedstawionymi w jej obrazach. Jessica Vergeer jest niezmiernie utalentowaną artystką! Również kupiłem kilka kartek pocztowych z malunkami artystki, jak też zminiaturyzowane reprodukcje plakatów w stylu klasycznym miasta Parry Sound, wyspy Wreck Island, parku Killbear Provincial Park i latarni morskich w Snug Harbour i Red Rock. Jako że wszystkie te miejsca odwiedziłem na kanu, a nawet na niektórych biwakowałem, malunki te przywołały wiele cudownych wspomnień!

Kartki pocztowe z malunkami Jessica Vergeer

Chociaż nie mogliśmy spędzić zbyt wiele czasu w Parry Sound, była to niezmiernie owocna i miła wizyta.







środa, 16 grudnia 2015

BIWAKOWANIE Z NIEDŹWIEDZIAMI I PŁYWANIE NA KANU NA RZECE FRENCH RIVER W ONTARIO, 27 CZERWCA--3 SIERPNIA 2015 ROKU

Nasza trasa w/g GPS
Dwadzieścia lat temu, w sierpniu 1995 roku, pojechałem na tygodniową grupową wycieczkę na kanu na rzekę French River. Była to moja pierwsza wyprawa na kanu w Kanadzie—wyruszyliśmy z mariny Hartley Bay Marina, zrobiliśmy portaż na bystrzynach Dalles Rapids, dopłynęliśmy do wysp Bustard Islands na zatoce Georgian Bay i po dwóch dniach biwakowania skierowaliśmy się w drogę powrotną, tym razem przenosząc kanu przez wyłożony kładką portaż 'tramway' i dotarliśmy do mariny Hartley Bay. Była to najpiękniejsza wycieczka, w jakiej miałem okazję uczestniczyć w Kanadzie i dzięki niej złapałem bakcyla pływania na kanu. Od tamtej pory niejednokrotnie odwiedzałem rzekę French River—jest ona naprawdę magicznym zakątkiem Kanady, gdzie można zobaczyć przepiękne krajobrazy i pozostałości niedawno minionej historii. Sławny francuski eksplorator, Samuel de Champlain, przepłynął rzeką French River i 1 sierpnia 1615 roku dotarł po raz pierwszy do zatoki Georgian Bay (jeziora Huron)! Z niecierpliwością oczekiwałem wyjazdu nad tą niezmiernie ciekawą rzekę (która, nota bene, posiadając ogromną ilość zatoczek, przesmyków, zatok, wysp, skał i wypolerowanych przez lodowce skalistych wybrzeży, mało co podobna jest do rzeki).
Miejsce nr 609 na French River, na wyspie Boom Island, było otwarte i przestronne

Wraz Krzysztofem wyruszyliśmy z Toronto 26 lipca 2015 r.; dzień był niezmiernie upalny, temperatura dochodziła do +33C i w samochodzie nastawiliśmy klimatyzacje na pełne obroty. Na krótko zatrzymaliśmy się w kawiarni Tim Horton’s w King City na autostradzie nr 400, gdzie PONOWNIE pracownicy sknocili moje zamówienie—zdarzyło się im to już kilka razy w poprzednich latach. Po wypiciu kawy i przekąszeniu bajgiel kontynuowaliśmy naszą podróż. Minąwszy miasto Parry Sound, na prawym poboczu drogi dostrzegaliśmy coś w rodzaju stalowego pomnika przedstawiającego perkusistę. Na początku stycznia 2012 r. w tym miejscu czterech nastolatków zginęło w wypadku na oblodzonej powierzchni drogi nr 69. Jednym z nich był dziewiętnastoletni Howard Cole, znany perkusista. Jego ojciec, James Howard, zaaranżował wykonanie rzeźby syna grającego na perkusji i w 2014 roku ustawił ją przy tej drodze w miejscu wypadku. Również znajdują się tam krzyże upamiętniające pozostałe ofiary tej tragedii.


Pierwszą noc postanowiliśmy spędzić w parku Grundy Lake Provincial Park. Według zamieszczonych recenzji na turystycznej stronie internetowej Trip Advisor, turyści narzekali na komary oraz na grasujące w parku niedźwiedzie, toteż zaopatrzyliśmy się w dodatkowy spray na owady. Udało się nam otrzymać miejsce nr 113, na którym biwakowaliśmy wraz z Catherine w 2010 roku, przed wyruszeniem na północną część rzeki French River. Kilkunastometrowa ścieżka z miejsca biwakowego prowadziła do jeziora, gdzie można było usiąść na skale i delektować się pięknym widokiem! Sporo biwakowiczów pływało na kanu (na jeziorach parku nie wolno używać łodzi motorowych); chociaż ponad 90% miejsc było zajętych i park był wypełniony turystami, ogólnie było spokojnie. Na vis-a-vis naszego miejsca znajdował się kran z wodą i niedaleko były dobrze utrzymane toalety. Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i upiekliśmy żeberka. Komarów praktycznie w ogóle nie było z powodu niezmiernie gorącej pogody. Słuchając niezapomnianych odgłosów nurów, szybko pogrążyliśmy się w głębokim śnie.
Baza rybacka w 1896 r. na wyspie Bustard Island. W 2009 r. udało się nam to miejsce zidentyfikować i do niego dopłynąć (zdjęcie poniżej)

Rano szybko spakowaliśmy się i pojechaliśmy do "French River Visitors' Centre”, centrum informacyjno-edukacyjnego rzeki French River, gdzie spędziliśmy 20 minut, zapoznając się z wystawionymi eksponatami i historią tej rzeki. Jedna z fotografii przedstawiała bazę rybacką z 1896 r. na wyspach Bustard Islands. W roku 2009 popłynęliśmy do tej wyspy i udało mi się zlokalizować to samo miejsce, jednakże pozbawione widocznych na tym zdjęciu domostw, statków i oczywiście ludzi... Również w centrum zakupiliśmy pozwolenia biwakowe—i dowiedzieliśmy się, że trzy miejsca biwakowe, numer 610, 611 i 617, zostały zamknięte z powodu niedźwiadków buszujących w ich okolicy. Nieprawdopodobne, ale właśnie zamierzaliśmy zatrzymać się na miejscu nr 617!
Miejsce bazy rybackiej na wyspie Bustard Island w 2009 r., 113 lat później. Nie ma ani domów, ani żaglowców, ani ludzi, ale skały pozostały...

Opuściwszy Centrum Informacyjne, udaliśmy się do restauracji Hungry Bear Restaurant, wypiliśmy kawę i zjedliśmy lekką przekąskę—kręciła się masa turystów i trzeba było jakiś czas stać w kolejce. Za kilka lat obecna droga nr 69 zostanie przerobiona w piękną autostradę i dojazd to tej znanej restauracji stanie się znacznie ograniczony; mam nadzieję, że zdoła się ona utrzymać i nadal prosperować, bo przez ostatnie 50 lat była niezmiernie znanym obiektem w okolicy. Napojeni i najedzeni, pojechaliśmy do małego miasteczka Alban w celu dokonania zakupów. W sklepie z alkoholem spotkałem właściciela "Grundy Lake Supply Post”, od którego Catherine i ja kupiliśmy w 2010 r. nasze kanu. Niestety, ale firma, która produkowała kanu marki "Scott" kilka lat temu ogłosiła upadłość. Powiedziałem mu, że był to jeden z naszych najlepszych zakupów w życiu! Z Alban pojechaliśmy do drogi nr 69, skręciliśmy w drogę Hartley Bay Road i po 20 minutach dojechaliśmy do mariny Hartley Bay Marina.
Klub Kaintuck, jeden z najstarszych nadal działających ośrodków na French River

Budynek biurowy znajdował się zaledwie kilka metrów od torów kolejowych linii CNR i wstąpiliśmy do niego, aby otrzymać pozwolenie na parkowanie samochodu—kosztuje $10 dziennie oraz $10 za wodowanie kanu. Porozmawialiśmy z dwoma miłymi pracownikami/(współ)właścicielami tej przystani; powiedzieli nam o biwakowiczach dzwoniących do nich, że "niedźwiedzie buszują na naszym biwaku!" Nazywali niedźwiedzie "dużymi szopami praczami" i całkowicie się zgodziłem z tym określeniem. Dowiedziałem się, że pan Palmer (właściciel), którego spotkałem podczas mojej pierwszej wizyty w 1995 r. nadal aktywnie pracował w marinie. Pokrótce opowiedziałem im też o Celinie Mróz i Jarku Frąckowiaku, dwóch kajakarzach z Polski, którzy się ze mną skontaktowali w 2008 r. w związku z ich planowaną podróżą kajakową po rzece French River i następnie posłałem im wiele informacji związanych z pływanie na kanu w Ontario oraz na temat tej rzeki. Rok później przybyli do Kanady wraz ze swoim malutkim składanym kajakiem i wyruszyli właśnie z mariny Hartley Bay i dopłynęli do Ottawy! Do tej pory pamiętam fotografię, jak siedzą na doku mariny Hartley Bay, przed wyruszeniem w podróż. W 2011 r. polecieli do Peru kajakować na rzece Ucayali i zostali na niej z zimną krwią zamordowani przez tamtejszych Indian, gdy przepływali koło ich wioski.
Widok z naszego miejsca biwakowego. Zapewne rzęsiście lało w Hartley Bay!

Otrzymawszy pozwolenie na parking, powoli dojechaliśmy do nadbrzeża. Ten sam pracownik, którego pamiętałem z 2008 r., wskazał nam, gdzie możemy zaparkować samochód. Również zrobiłem parę zdjęć w tym samym miejscu, gdzie w 1995 r. zrobiliśmy grupową fotografię po zakończeniu naszej wycieczki. Gdy ładowaliśmy kanu, dwie kobiety również przygotowywały się do rozpoczęcia podróży, planując płynąć kanałem Voyageour Channel (którym nigdy nie płynąłem), a inna para wybierała się na wyspy Bustard Islands (zazdrościłem im!). Wypełniwszy kanu naszym ekwipunkiem, pozostawiłem samochód z kluczykiem w stacyjce (tak, marina zapewniała 'valet parking', odprowadzając samochód na duży parking!) i wskoczyłem do kanu.
Kanu w nocy
Będąc na wodzie, z przyjemnością powitaliśmy wiejący wiaterek. Po 25 minutach opuściliśmy zatokę Hartley Bay, wpłynęliśmy na zatokę Wanapitei Bay i szybko dotarliśmy do miejsca biwakowego nr 601 na jednej z wysepek. Za bardzo się ono nam nie podobało—było zbyt mroczne—toteż popłynęliśmy do miejsca nr 612, na wschodnim brzegu zatoki. Było lepsze, ale też nie przypadło nam do gustu. Ponieważ następne miejsce (nr 613) było zajęte, przepłynęliśmy wskroś zatoki, manewrując pomiędzy wyspami i skałami, i powoli płynąc wzdłuż zachodniego brzegu, dotarliśmy do biwaku nr 609.
Widok z naszego miejsca. Te czarne chmury spowodowały, że postanowiliśmy nie wybierać się na ryby
Miejsce to posiadało otwartą półokrągłą 'plażę', usianą piaskiem, kamyczkami, skałami i karłowatą roślinnością. Sądząc z linii wody pozostawionych na skałach i na terenie biwaku, to całe miejsce biwakowe musiało być kompletnie zalane podczas wiosny i jesieni (co później potwierdził strażnik parku) i wtedy nie było na nim możliwe rozbicie namiotu. Głębiej w lesie znajdowała się w zagłębieniu mała polanka, gdzie ewentualnie można było rozłożyć namioty, ale pewnie w czasie deszczów stawała się podmokła. Ponieważ miejsce to było odsłonięte, mieliśmy nadzieję, że będzie na nim mniej komarów. Również znajdowało się na nim kilka palenisk na ogniska oraz kilkanaście metrów w głębi lasu prymitywna ‘toaleta’. Jako że przyległe miejsca biwakowe nr 610 i 611 były zamknięte, nie mieliśmy ochoty i siły kontynuować poszukiwań innego miejsca i postanowiliśmy na nim pozostać. Oczywiście, zdawaliśmy sobie świetnie sprawę, że te dwa przyległe biwaki, znajdujące się zaledwie kilkaset metrów od nas, były zamknięte z powodu nagminnych wizyt niedźwiedzi i że nie istniała żadna bariera, uniemożliwiająca przyjście niedźwiadków na nasze miejsce, ale specjalnie się nad tym nie zastanawialiśmy. Zatem szybko ustawiliśmy dwa namioty na 'plaży' i powiesiliśmy na mocnej gałęzi drzewa beczkę i 'cooler', lodówkę turystyczną (w których znajdowała się żywność). Zbyt zmęczeni, aby wybrać się ponownie na przejażdżkę na kanu, rozpaliliśmy ognisko i zrobiliśmy na grillu kilka steków. Paręset metrów na przeciwko naszego miejsca stało kilka domków letniskowych na wysepkach i wieczorem w niektórych z nich zabłysły światełka.
Krzysztof z kolacją, tzn. dość dużym szczupakiem

Nasze miejsce biwakowe było zlokalizowane na wyspie Boom Island (‘boom’ znaczy ‘zapora pływająca’); według opisu na oficjalnej mapie parku, "Podczas okresu karczowania lasów i spławiania drzewa, odcinek rzeki znajdujący się dokładnie na przeciwko naszego biwaku, był używany do gromadzenia kłód drzewnych, które następnie były spławione przez kaskady rzeczne. Były one razem wiązane i holowane przez ziemno-wodne łodzie zwane 'aligatorami.'" Nawet udało mi się znaleźć koło namiotu bardzo starą zardzewiała metalową część, być może ponad sto lat temu stanowiła część takiej łodzi.


Z naszego miejsca z trudnością dostrzegaliśmy na drugim brzegu zatoki miejsce biwakowe nr 612 (na którym niebawem pojawił się namiot) oraz znaną wyspę Kentucky Club Island (jakieś 2 km od nas), na której znajdował się Kamp Kaintuck, prywatny klub wędkarski, do którego od 1912 r. corocznie przybywały grupy biznesmenów i ludzi wolnych zawodów z Loiusville, Kentucky.
"Na naszym miejscu biwakowym jest niedźwiedź!"

Następny dzień był gorący i słoneczny. W takim upale nie dało się nic robić, toteż przesunęliśmy krzesła w głąb lasu i siedzieliśmy w cieniu. Zabrałem ze sobą kilka książek i gdy zastanawiałem się, którą z nich zacząć czytać, nagle usłyszałem niezmiernie spokojny—aż za spokojny—głos Krzysztofa.

            — Jacek, tam chodzi niedźwiedź!

Rzeczywiście, zobaczyliśmy czarnego niedźwiadka—jego czarne jak smoła futro kontrastowało z zielonym drzewostanem lasu. Musiał się nam jakiś czas przyglądać; następnie przesuwał się za drzewami i wreszcie zniknął w lesie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże—powiesiliśmy szybko lodówkę i beczkę na drzewie—jakby nie było, niedźwiedź był zainteresowany nie nami, ale naszym jedzeniem (przynajmniej taką mieliśmy nadzieję).

Zacząłem czytać książkę („Phantoms” autorstwa Deana Koontza; tytuł polskiego wydania „Odwieczny Wróg”) i jakieś 30 minut później zobaczyłem przesuwający się w lesie czarny kształt—następny niedźwiedź! Za nim podążał zabawnie wyglądający mały, młody niedźwiadek! Zatem mieliśmy okazję zobaczyć niedźwiedzicę z niedźwiedziątkiem! Oba niedźwiedzie krążyły dookoła biwaku kilkanaście metrów od nas, ale jedynie co jakiś czas dostrzegaliśmy ich czarne futerka i ruszające się gałęzie i krzaki; po kilku minutach zniknęły w lesie, nie dając mi nawet okazji na zrobienie im zdjęcia.


Około godziny 18:00 zrobiło się chłodniej i popłynęliśmy na kanu wędkować. Udaliśmy się na południe i niebawem złapałem małego szczupaka, ale go wypuściłem. Następnie powoli płynęliśmy wzdłuż brzegu, ciągle zarzucając wędki. Udało mi się złapać większą sztukę, ale po krótkiej walce uciekła, zanim ją mogłem zobaczyć. Gdy powoli dopływaliśmy do naszego miejsca biwakowego, będąc popychani lekkim wiatrem, usłyszałem hałas dochodzący z jego kierunku. Ponieważ duża skała blokowała nam widok, chwyciliśmy za wiosła i energicznie zaczęliśmy wiosłować, aby zobaczyć, co się tam dzieje. Usłyszeliśmy następny dźwięk i jakieś inne podejrzane brzdęki—i wreszcie mieliśmy pełny widok na nasze miejsce.
Czarny niedźwiedź na biwaku robi inspekcję naszych rzeczy

Jak podejrzewałem, koło przezroczystego plastikowego pojemnika, w którym przechowywaliśmy niejadalne rzeczy, stał czarny niedźwiadek. Wyglądał na jakieś 220 funtów; niewinnie się nam jakiś czas przyglądał i ponownie zajął się eksploracją naszego pojemnika, którego przykrywę już zdołał zdjąć, starając się w nim grzebać łapami. Dopłynęliśmy bliżej i Krzysztof, uzbrojony w wiosło, wyszedł na brzeg przepędzić szkodnika, który na jego widok momentalnie czmychnął do lasu. Plastikowy pojemnik było podziurawiony, podpałki do rozpalania ogniska nadgryzione, jak też plastikowa butelka z czerwonym winem zgnieciona i przeciekała. Kontynuowaliśmy wędkowanie i skierowaliśmy się ku małej, zarośniętej zatoczce koło biwaku nr 608 (zatrzymało się tam dwóch kanuistów), bo sądziłem, że właśnie w niej może żerować duża ryba. Nie pomyliłem się—momentalnie złapałem czterokilogramowego szczupaka, miał prawie 90 cm długości. Od razu wróciliśmy na biwak—na szczęście niedźwiadka nie widzieliśmy, ale pokrywa pojemnika leżała na ziemi, co znaczyło, iż parę minut temu ponownie buszował (i nie byłbym zdziwiony, że nas cały czas obserwował, ukryty w lesie). Gdy Krzysztof odszedł sprawić rybę, ja umyłem kanu, cały czas bacznie obserwując, czy nie ma niedźwiadka—obawiałem się, że zapach ryby mógł go przyciągnąć i zapragnąłby sprawdzić jego źródło. Ostatecznie jednak to nie niedźwiedź, ale chmary komarów i much najbardziej dały się Krzysztofowi we znaki, bezlitośnie go atakując. Po sprawieniu ryby Krzysztof szybko wykąpał się w jeziorze, będąc przez cały napastowany przez hordy komarów. Nagle został otoczony kilkudziesięcioma ważkami, które się znienacka pojawiły wokół niego i polowały na komary—wreszcie mieliśmy sprzymierzeńców!
Niedźwiadek niezmordowanie kręcił się dookoła naszego miejsca biwakowego

Parę minut później siedzieliśmy przy ognisku i konsumowaliśmy ostatnią porcję przywiezionych żeberek (szczupaka pozostawiliśmy na jutro). Przed pójściem spać, skrupulatnie wpakowaliśmy jedzenie i wszelkie kosmetyki do beczki i lodówki i zawiesiliśmy je na drzewie. Jednak nic nie zakłóciło naszego snu—a spaliśmy świetnie!

Środa... następny gorący i słoneczny dzień! Większość czasu spędziliśmy siedząc w cieniu i czytając książki i magazyny. Krzysztof natrafił na dwa węże—zielonego węża i małego węża z czerwonym podbrzuszem (red bellied snake), oba zresztą niejadowite—jak też przyleciało kilka szarych kolibrów, a jeden z nich szczególnie zainteresował się głową Krzysztofa, krążąc dookoła niej przez jakiś czas.

Znowu spostrzegliśmy niedźwiadka, ale był ukryty w lesie i szybko się wycofał. Późnym popołudniem zamierzaliśmy wybrać się na ryby, lecz niebo pokryło się ciemnymi chmurami i niebawem drobny deszczyk przerodził się w ulewę. Z pewnością deszcz był potrzebny; obawiałem się, że jeżeli nadal będzie tak gorąco i sucho, może być ogłoszony zakaz palenia ognisk, pozbawiając nas jednej z najprzyjemniejszych atrakcji biwakowania—conocnego ogniska. Udaliśmy się do namiotów i wkrótce zasnęliśmy.

W środku nocy obudziły mnie nieziemskie wycia i jęczenia, najprawdopodobniej wydawane przez stado kojotów, które musiały znajdować się bardzo blisko naszego biwaku, bo dźwięki były niezmiernie głośne i wyraźne. Obudziłem Krzysztofa i oboje jakiś czas słuchaliśmy tego surrealistycznego spektaklu, który gwałtownie się skończył i zapanowała kompletna cisza.

W czwartek, 30 lipca 2015 r. obudziłem się o godzinie 8:00 rano, ale niebawem ponownie zasnąłem i gdy właśnie pogrążony byłem w jakimś bajecznym śnie, Chris przywołał mnie do rzeczywistości.

            — Jacek, koło twojego namiotu jest niedźwiedź!

Gdy pośpiesznie się ubierałem, Krzysztof poinformował mnie, że niedźwiedź właśnie oddalił się ku brzegowi.

"Cóż” – pomyślałem – "niebezpieczeństwo minęło.” Postanowiłem pozostać w namiocie, ale dwie minuty później ponownie byłem poderwany przez krzyki Krzysztofa.

            — Przyszła niedźwiedzica z małym niedźwiadkiem!

„Nie dadzą mi się wyspać!” – pomyślałem i wygramoliłem się z namiotu.

Rzeczywiście, zobaczyłem milutkiego niedźwiadka z matką na plaży, jak podążały do lasu, w stronę 'polanki na namioty’. Oba stworzonka szybko zniknęły w lesie i znowu nie udało mi się im zrobić zdjęcia.

Udałem się w stronę lasu, usiadłem na krześle i gdy piłem herbatę, Krzysztof wskazał ręką ku północnej części naszego miejsca.

            — Patrz, na skałach chodzi niedźwiedź, po tamtej stronie biwaku!

Średniej wielkości niedźwiedź (może ten sam, którego widzieliśmy poprzednio) powoli dreptał na skałach ku naszej beczce z jedzeniem, którą właśnie opuściliśmy, aby wyjąć parę rzeczy na śniadanie—dokładnie tam, gdzie siedzieliśmy. Zrobiłem mu kilka zdjęć, podczas gdy niedźwiadek niemrawo zbliżał się do nas. Wreszcie stanąłem i mocnym, asertywnym głosem zacząłem krzyczeć w jego stronę. Zatrzymał się, rzucił mi nieprzyjemne spojrzenie i odszedł do lasu—ale minutę później pojawił się znowu na skałach, pochodził po nich jakiś czas i zniknął w lesie.

W końcu mogłem dokończyć picie herbaty i podczas gdy podekscytowanie dyskutowaliśmy te niezwykłe spotkania z niedźwiadkami, wskazując w stronę lasu, krzyknąłem:

            — Popatrz, znowu przyszedł niedźwiadek!


Jego czarna głowa wyraźnie widoczna była na zielonym tle lasu. Okazało się, że tym razem to była niedźwiedzica, za którą niezdarnie podążało maleńkie niedźwiedziątko—najprawdopodobniej były to te same niedźwiedzie, które widzieliśmy rano i dwa dni temu. Jakiś czas przyglądały się nam i następnie powoli poczłapały w stronę skał i do lasu; mały niedźwiadek cały czas nieporadnie podążał za matką. Nigdy w życiu nie miałem okazji zobaczyć tylu niedźwiedzi na wolności (pomijając na wysypiskach śmieci), a w szczególności na miejscu kempingowym!
Niedźwiadek zawzięcie chodził dookoła naszego biwaku i czekał, kiedy go wreszcie opuścimy

Do godziny czwartej po południu czytaliśmy książki i potem wybraliśmy się na krótką przejażdżkę na kanu: najpierw popłynęliśmy do biwaku po lewej stronie (nr 608), potem na południe do małej zatoczki z dwoma miejscami biwakowymi (nr 614 & 615), oba były wolne, a na dalszym miejscu nr 616 stał namiot. Chcieliśmy dopłynąć do miejsca nr 617 (tego zamkniętego, na którym planowaliśmy się początkowo zatrzymać—to właśnie na tym miejscu biwakowała nasz grupa w 2009 r. podczas wyprawy na wyspy Bustard Islands), ale było tak wietrznie, że pozostaliśmy jakiś czas w zatoczce. Wpłynęliśmy do jeszcze mniejszej skalnej ingresji i złapałem małego szczupaka, idealnie nadawał się na kolację! Popychani przez wiatr, powoli dryfowaliśmy z powrotem ku naszemu biwakowi, minęliśmy go i znaleźliśmy się koło biwaku nr 608, gdzie Krzysztof złapał małego szczupaka, ale go wypuścił.

Dopływając do naszego miejsca zauważyłem coś niebieskiego leżącego na ziemi—ponieważ beczka i lodówka wisiały na gałęzi drzewa, sądziłem że mi się coś przewidziało. Gdy wyszliśmy z kanu, okazało się, iż owa niebieska rzecz to wieko naszej lodówki! Otóż niedźwiadek musiał wspiąć się na drzewo i chociaż lodówka wisiała jakiś metr od niego, jakoś udało mu się ją dosięgnąć łapami i odrzucić przykrywę, jak też wyrzucić z lodówki kilka plastikowych butelek z wodą (przed wyjazdem je zamroziliśmy i włożyliśmy do lodówki, w niektórych były jeszcze kawałki lodu). Poza butelkami w lodówce znajdowała się tylko jedna inna rzecz—pudełko z dżdżownicami—niedźwiadek też je wyciągnął, ale większość rosówek pozostała w lodówce. Gdy ją opuściłem na ziemię, zobaczyłem na jej ściankach kilka śladów zębów (oprócz otworu zrobionego przez innego niedźwiedzia na naszym biwaku w parku Algonquin Park w 2011 r.).
Nasze miejsce biwakowe w całej okazałości

Niedźwiedź również przedziurawił zębami butelki z wodą (pozostawione na ziemi), ponownie ‘sprawdził’ zawartość plastikowego pojemnika, w którym trzymaliśmy wyłącznie niejadalny ekwipunek—m. in. papierowe ręczniki, kubki do kawy i talerze, z których wiele zostało zniszczonych lub przedziurawionych—jak też sam pojemnik został dotkliwie uszkodzony. Na dodatek przedziurawił dwie plastikowe czterolitrowe butle ze źródlaną wodą. Był to cud, iż nie wszedł do naszych namiotów! Beczka, w której trzymaliśmy jedzenie, bezpiecznie wisiała na gałęzi i była nieuszkodzona, widocznie nie mógł jej dosięgnąć.
Niedźwiadek również próbował podejść od strony wody

Słysząc przed wyjazdem o chmarach komarów, przywieźliśmy ze sobą aerozol na komary. Jeden z nich włożyliśmy do plastikowego pojemnika—obecnie był pusty i widniały w nim trzy otwory, zapewne zrobione ostrymi zębami misia. Biorąc pod uwagę, że pojemnik był pod ciśnieniem, przypuszczalnie w momencie, gdy niedźwiadek go przegryzł, nastąpiła dość silna eksplozja i to prosto w jego otwarty pysk, opryskując go tą raczej nieprzyjemnie pachnącą substancją, zawierającą 30% środka na komary DEET. Jako że więcej tego niedźwiadka na biwaku nie widzieliśmy, doszliśmy do wniosku, że najprawdopodobniej jego kontakt ze sprejem na komary okazał się tak odpychający oraz, w dosłownym słowa znaczeniu, niesmaczny, że niedźwiedź postanowił się trzymać od tego czasu z dala od nas. Niewykluczone, że w przyszłości przywieziemy ze sobą kilka pojemników aerozolu z nieprzyjemnie pachnącymi substancjami i specjalnie zostawimy je na widocznym miejscu dla niedźwiadka—to może okazać się najlepszym i w miarę bezpiecznym środkiem odstraszającym niedźwiedzie!


Krzysztof pokleił plastrem podziurawione butelki i pojemniki z wodą i udało mu się uratować trochę wody. Mieliśmy ze sobą urządzenie do filtrowania wody z jeziora, ale nie bardzo chcieliśmy go używać, preferując wodę mineralną, jaką ze sobą przywieźliśmy.
I to ma być ta duża ryba???

Krzysztof sprawił rybę, ja pociąłem marchew, czosnek i cebulę, nafaszerowaliśmy tym rybę, zawinęliśmy ją w aluminiową folię i grillowaliśmy w ognisku—szczupak okazał się wyśmienity! Przez kilka godzin siedzieliśmy przy ognisku, podziwiając tzw. ‘blue moon’, niebieski księżyc, tzn. drugą pełnię księżyca w tym samym miesiącu, i po północy udaliśmy się na spoczynek.

Piątek był znacznie chłodniejszy, ale nie mieliśmy nic przeciwko tej zmianie pogody. Byliśmy na nogach o godzinie 10 rano i nie zauważyliśmy śladów żadnej niedźwiedziej ‘działalności.’ Mieliśmy zamiar popłynąć do mariny Hartley Bay, ale zobaczywszy gromadzące się złowieszczo wyglądające chmury i pojedyncze błyskawice, postanowiliśmy pozostać na miejscu. W pewnym momencie kilkanaście metrów w głębi lasu mignęła nam sylwetka niedźwiedzicy z małym brzdącem, ale szybko cała ta rodzinka wycofała się w głąb lasu. Niedługo potem zaczęło padać; szybciutko wślizgnęliśmy się do namiotów i zasnęliśmy, budząc się dopiero o godzinie 18:00, gdy przestało padać. Przez jakiś czas wędkowaliśmy ze skał na brzegu (tych samych, gdzie przedtem chodził niedźwiedź). Kilka kilometrów od nas, w okolicach mariny Hartley Bay, zaczęły formować się czarne chmury i bez wątpienia tam rzęsiście lało. Wkrótce zobaczyliśmy błyski i usłyszeliśmy grzmoty. Raptownie wzmógł się wiatr i gdy mieliśmy udać się do namiotów, Krzysztof złapał sporego szczupaka, którego z powodu deszczu nie mógł sprawić i pozostawił na skale. Będąc w już w namiotach, rozpadało się na dobre, wokoło waliły pioruny i co jakiś czas widzieliśmy błyskawice.


Sobota, 1 sierpnia 2015 r. Tego dnia wypadała dokładnie 400 rocznica przybycia słynnego eksploratora Samuela de Champlain na jezioro Huron Lake (zatokę Georgian Bay), po dotarciu na niego właśnie rzeką French River (musiał przepływać kilka kilometrów od naszego biwaku); w radio słyszeliśmy o organizowanych z tego powodu uroczystościach. Również przypadała 71 rocznica Powstania Warszawskiego z 1944 r.

Jako że pogoda się poprawiła, popłynęliśmy do mariny Hartley Bay, przepływając koło wyspy Kentucky Club Island, ale Kamp Kaintuck wydawał się w tym czasie niezamieszkały. Marina tętniła życiem; nie mieliśmy zbyt dużo rzeczy, to też szybko wyłożyliśmy je z kanu, pracownik mariny przyprowadził samochód i pozwolił nam zostawić na doku nasze kanu. Pojechaliśmy do miasteczka Noëlville, gdzie większość mieszkańców jest pochodzenia francuskiego i mówi po francusku (oraz po angielsku), chociaż powiedziano mi, iż mają niekiedy problemy w dogadaniu się z francuskojęzycznymi przybyszami z prowincji Quebec i z Francji. Udaliśmy się do supermarketu, jak też wpadliśmy do dolarowego sklepiku, gdzie porozmawiałem z jego właścicielką o spędzaniu wakacji na Dominikanie, to tam właśnie rokrocznie jeździła na 2 miesiące. Następnie udaliśmy się do restauracji Hungry Bear Restaurant, Krzysztof wypił kawę, a następnie powróciliśmy do mariny Hartley Bay, zwodowaliśmy kanu i powiosłowaliśmy na nasze miejsce. Było dość wietrznie i jak zwykle, płynęliśmy pod wiatr! Najbardziej uciążliwy odcinek to przepłynięcie wskroś zatoki Wanapitei Bay, fale były dość wysokie, ale nie ich się obawialiśmy, lecz mocnego przeciwnego wiatru, który niezmiernie utrudniał nam wiosłowanie, powodując, iż posuwanie się naprzód stało się rzeczą żmudną i powolną. Pomimo, że oboje bardzo silnie wiosłowaliśmy, szybkość kanu dochodziła zaledwie do 3 km/h. Gdy tylko osiągnęliśmy brzeg biwaku, z rozkoszą wypiliśmy zimne piwo i z ulgą stwierdziliśmy, że nie żadnych śladów buszowania niedźwiadka nie było. Krzysztof złowił z brzegu pokaźnego szczupaka i mieliśmy go na kolację. Siedzieliśmy przy ognisku do godziny pierwszej nad ranem; od czasu do czasu słyszeliśmy przejeżdżające pociągi i ich głośną sygnalizację dźwiękową, słyszalną w promieniu wielu kilometrów. Zrobiłem też sporo nocnych zdjęć pełni księżyca i kanu, oświetlając go światłem latarki.

W niedzielę było pochmurnie, ale ciepło. Głównie czytaliśmy i wypoczywaliśmy. Skończyłem czytać książkę „Phantoms”, nawet mi się podobała, i sięgnąłem po nową lekturę, niezmiernie wzruszającą i pouczającą książkę „The Nurse’s Story” napisaną przez pielęgniarkę Carol Gino. Po raz pierwszy od 2 dni nie widzieliśmy niedźwiedzia—prawie-że zaczęło ich nam brakować, tak się do nich przyzwyczailiśmy—nawet wybaczyliśmy temu futerkowemu łobuzowi wyrządzone szkody! Krzysztof z brzegu złapał pokaźnego ‘walleye’ (sandacz amerykański), sprawił go i gdy już mieliśmy go usmażyć na patelni, zaczęło padać, zatem schowaliśmy go do lodówki. Bez rozpalania ogniska udaliśmy się do namiotów. Padało przez całą noc.
Gotowi płynąć z powrotem!

I oto nadszedł poniedziałek, 3 sierpnia 2015 r., nasz ostatni dzień na rzece French River. Wstaliśmy o godzinie 9:30 i rozpoczęliśmy się pakować—ale najpierw musieliśmy wysuszyć namioty i plandeki, toteż wszystko rozłożyliśmy na słońcu. W pewnym momencie do naszego miejsca dobiła motorówka z dwoma strażnikami parkowymi. Nota bene, po raz pierwszy spotkałem w tym parku strażników—czasem pragnąłem, aby częściej patrolowali park, bo niektóre miejsca biwakowe, na których się zatrzymywaliśmy w poprzednich latach były strasznie zaniedbane, rozrzuconych było na nich masę potłuczonych butelek, a paleniska były pełne śmieci. Szybko obejrzeli miejsce. Powiedziałem im o wizytach niedźwiadków i nawet pokazałem jednemu z nich zdjęcia i filmy; stwierdził, że to był całkiem duży niedźwiedź (chociaż spotkałem o wiele większe) oraz że na innych miejscach biwakowych też były problemy z niedźwiedziami, biwakowicze narzekali m. in na niedźwiedzicę z małym niedźwiadkiem. Również spytałem się ich, dlaczego tak wiele potężnych drzew było przewróconych i wyrwanych z korzeniami—stało się to 8 lat temu z powodu gwałtownego wiatru. Strażnicy też potwierdzili nasze przypuszczenia, że na wiosnę i na jesieni to całe miejsce biwakowe było zalane i znajdowało się pod wodą. Poproszono też nas o okazanie pozwolenia kempingowego—wprawdzie zawsze go kupuję, ale kilka napotkanych w ubiegłych latach osób twierdziło, że nigdy się nie fatygują go nabyć, ponieważ strażnicy pojawiają się niezmiernie rzadko. Jednakże powiedzieli nam, że w tym dniu wszyscy biwakowicze, jakich dotychczas sprawdzili, posiadali pozwolenia. Na końcu strażnicy przymocowali nowy znak do drzewa pod istniejącym już znakiem z numerem naszego miejsca: „Miejsce biwakowe jest zamknięte.” Tak, z powodu aktywności niedźwiadków! Chciałem z nimi dłużej porozmawiać, ale widocznie się śpieszyli i szybko odpłynęli. Zanim my opuściliśmy biwak, usmażyliśmy na patelni złapanego przez Krzysztofa sandacza; podczas gdy szczupak był bardzo dobry, sandacz okazał się wyśmienity!

Dopłynięcie do mariny Hartley Bay zajęło nam poniżej godziny. I tym razem roiło się tam od wodniaków—jedni przybywali, drudzy wyjeżdżali i nie było łatwo znaleźć wolnego miejsca przy doku. Jakkolwiek pracownicy mariny byli świetnie zorganizowani—m. in. jeden z ich samochodów miał zainstalowane z przodu urządzenie do holowania łodzi i szybko wyciągał z wody lub na nią spuszczał łodzie motorowe. Zapłaciłem za parking, a Krzysztof stopniowo przynosił z kanu nasze rzeczy. Po dziesięciu minutach przyprowadzono mój samochód, szybko go załadowaliśmy i udaliśmy się do miasteczka Noëlville. Niestety, supermarket był zamknięty (było to święto, długi weekend) i pojechaliśmy do miasteczka Alban, gdzie wstąpiliśmy do sklepu spożywczego „Lemieux”, zakupiliśmy kilka steków, jeszcze raz wpadliśmy do sklepu po zimne piwo i skierowaliśmy się do restauracji Hungry Bear. Na drodze minęliśmy wypadek, jeden samochód leżał na dachu, drugi też był uszkodzony, ale chyba nikt nie odniósł poważnych obrażeń. Krzysztof zamówił kawę, a ja spędziłem z pół godziny w sklepie „The Trading Post”, posiadającym bardzo dużo ciekawych i oryginalnych wyrobów indiańskich, koszulek, biżuterii oraz niezmiernie ciekawych książek—szczególnie interesowały mnie te na temat miejscowej historii i rzeki French River. Następnie pojechaliśmy do parku Grundy Lake; prawie wszystkie miejsca były zajęte i mieliśmy wybór z 3 wolnych miejsc—pojechaliśmy na nie i wybraliśmy miejsce nr 152—rosła na nim imponująca, rozłożysta sosna i zauważyliśmy, że podobne sosny rosły również na innych miejscach. Chociaż na przyległych miejscach biwakowali turyści, prawie-że ich nie zauważaliśmy. Podczas pobytu nie spotkaliśmy żadnego niedźwiadka (wprawdzie nie przypuszczam, abyśmy się ich wystraszyli po tych wszystkich niedźwiedzich spotkaniach na rzece French River), ale pojawiło się dużo ciekawskich ptaków, starających się ukraść nasze jedzenie.
Strażnicy parku przybili taki ów znak: "Miejsca zamknięte".

Komary również nie były specjalnie dokuczliwe i w nocy słyszeliśmy niezapomniany ‘koncert’ nurów. Niestety, nie mieliśmy czasu popływać na kanu na jednym z 4 jezior w parku.
Miejsce nr 152 w parku Grundy Lake Provincial Park

Grundy Lake jest sporym parkiem, posiadającym setki miejsc kempingowych, niektóre są przystosowane głównie dla ogromnych samochodów i przyczep rekreacyjnych, inne bardziej dla namiotów, toteż stopień prywatności może się znacznie wahać w zależności od miejsca, w którym się biwakuje. Warto przed wybraniem się do parku zapoznać się z rozkładem i wyglądem miejsc lub po przybyciu do parku, pojeździć jakiś czas samochodem i wybrać najbardziej odpowiednie miejsce.

Park organizował wiele zajęć dla biwakowiczów—akurat organizowano warsztaty rzeźbienia w steatycie. Uczestnicy mogli nabyć kawałki steatytu od $2 do $60 i następnie zamienić je w kanu, niedźwiadka, serce lub inne przedmioty—narzędzia były zapewnione. Byliśmy zdumieni, że nawet dzieci potrafiły wyrzeźbić imponujące, wypolerowane rzeźby—to był niezmiernie trafny pomysł, aby umożliwić turystom partycypowanie w tego rodzaju zajęciach! W sklepach rzeźby wykonane w steatycie często kosztują setki dolarów. Miałem chęć spróbować swoich sił w tym zakresie i coś wyrzeźbić, ale znając moje ‘wybitne’ zdolności manualne, nie skusiłem się.


Mimo że w radio podawali, że z powodu panującej gorącej i słonecznej pogody, ‘zawodowi’ zbieracze czarnych jagód borykali się z ogromnymi problemami ze znalezieniem jagód, we wtorek rano zabrałem Krzysztofa do mojego ‘sekretnego’ miejsca, w którym roku temu było takie zatrzęsienie jagód, że w ciągu godziny wypełniłem nimi czterolitrowy pojemnik! Pojechaliśmy drogą nr 69, a potem drogą nr 529; dookoła nie była żadnych domów, jedynie lasy! Od czasu do czasu pojawiały się napisy „Zakaz palenia ognisk” — lecz były już chyba zdezaktualizowane, bo gdy jechaliśmy, to rzęsiście lało. Wreszcie przybyliśmy na miejsce… i cóż za rozczarowanie! Większość krzewów jagodowych było kompletnie wypalonych słońcem, ich liście suche i ściemniałe, tak jakby po nich przeszedł miotacz ognia! Tu i tam na krzewach były jagody, ale skarłowaciałe i suche, nienadające się do jedzenia. Po 15 minutach udało się nam może znaleźć garść jagód.
Miejsce nr 152 w parku Grundy Lake Provincial Park

Brak jagód wyjaśniał też, dlaczego widzieliśmy w tym roku tak wiele niedźwiedzi. Według przeprowadzonych w Ontario badań statystycznych, gdy w lasach jest wystarczająca ilość pożywienia dla niedźwiedzi, dochodzi do o wiele mniejszej ilości kontaktów pomiędzy ludźmi i niedźwiedziami i wtedy jest trudno przez całe lato nawet z daleka zobaczyć niedźwiadka. Gdy jednak niedźwiedzie nie mogą sobie poradzić ze znalezieniem pożywienia w lesie—np. w przypadku braku jagód, jak to się dzieje w tym roku—wtedy wychodzą z lasu i starają się poszukiwać pożywienie w innych miejscach i liczba niedźwiedzi pojawiających się na biwakach czy też na zamieszkałych terenach znacznie się zwiększa.

Zawiedzeni, udaliśmy się do osady Pointe au Barril na drodze nr 69, gdzie zjedliśmy kawałek pizzy i poutine, pojechaliśmy do głównego sklepu, kupiliśmy kawałek wieprzowiny na grilla i powróciliśmy do parku—nie było tam śladu deszczu. Nasi ‘sąsiedzi’ na dwóch przyległych miejscach wyjechali, toteż mieliśmy sporo prywatności. Wieczorem zacząłem piec na ognisku mięso—i się rozpadało! Usiedliśmy pod rozłożystymi konarami sosny, które trochę chroniły nas od przemoknięcia. Założyłem na siebie nieprzemakalną kurtkę i co jakiś czas podchodziłem do ogniska, sprawdzając steki. Gdy były gotowe, szybko je zjedliśmy i zawiedzeni taką pogodą w tą ostatnią noc, schowaliśmy się w namiocie. Lało przez całą noc!
Widok z naszego miejsca biwakowego

Piątego sierpnia 2015 r. już wczesnym rankiem byliśmy na nogach. Namiot był mokry; mimo wszystko spakowaliśmy go, aby nie tracić czasu i zdecydowaliśmy się go wysuszyć po powrocie do domu. Na parę minut zatrzymaliśmy się w Pointe au Barril, a potem wpadliśmy w Parry Sound do supermarketu No Frills, gdzie kupiliśmy świeżą sałatę, chleb, ser feta i wodę mineralną. Również wstąpiliśmy do sklepu Hart, ale tym razem nie znaleźliśmy nic godnego uwagi. Pojechaliśmy na miejskie nadbrzeże, gdzie pod wysokim mostem kolejowym nad rzeką Sequin River, na starym doku, gdzie swego czasu cumował statek „Chippewa”, spożyliśmy lunch. Chciałem pokazać Krzysztofowi pamiątkową tabliczkę, jaką widziałem w ubiegłym roku, na której widniała reprodukcja obrazu słynnego malarza kanadyjskiego Toma Thomsona z 1914 r. przedstawiającego ów estakadę, ale nie mogłem jej znaleźć. Zapytana kobieta powiedziała, że tabliczka została zniszczona przez wandali! Również rozmawiałem z Keith Saulnier, właścicielem Georgian Bay Airways Ltd. (linii lotniczych), oferujących przeloty samolotowe, głównie loty widokowe dla turystów (około 20 lat temu zafundowałem sobie taki krótki lot krajobrazowy i był warty każdego wydanego grosza, a raczej centa!), ale też i do Toronto. Zastanawiałem się, czy możliwe byłoby wypożyczenie samolotu wraz z jeszcze 2 innymi osobami-fotografami, w celu zrobienia zdjęć z lotu ptaka parku Massasauga, wyspy Franklin Island, Krainy Trzydziestu Tysięcy Wysp i innych miejsc, które odwiedzałem na kanu. Również porozmawialiśmy z jednym z właścicieli ogromnej łodzi motorowej z kabiną—jej bak mieścił 500 galonów benzyny i zużywała ona około półtora galonu benzyny na milę. Niezmiernie imponująca—i droga łódź! Widzieliśmy też dużą wyścigową łódź motorową, którą pewnie można by było porównać do drogiego samochodu sportowego—jej główna funkcja to pędzić po wodzie z ogromną szybkością. Zrobiłem tez zdjęcia kilku innym interesującym łodziom zacumowanym na nadbrzeżu. Pokazałem Krzysztofowi Centrum Artystyczne, ale nie mieliśmy już czas do niego zajrzeć. Bez problemu dojechaliśmy do Toronto, gdzie wjechałem na płatną autostradę, unikając korków w godzinach szczytu.
Nasz biwak i wizytujące je czarny niedźwiadek

Szkoda, że więcej nie pływaliśmy na kanu i ze nie odwiedziliśmy innych części rzeki French River. Ale z drugiej strony złapaliśmy sporo ryb i niewątpliwie główną atrakcją wycieczki były wielokrotne wizyty niedźwiedzi na naszym biwaku, bez wątpienia będziemy je wspominać przez wiele lat!



Więcej zdjęć: https://www.flickr.com/photos/jack_1962/albums/72157661833578890