Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyspa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyspa. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 30 października 2016

CAYO COCO, CUBA—DWA TYGODNIE W HOTELU COLONIAL I TRZY DNI W MIEŚCIE MORÓN, 09-23 LISTOPADA 2015 ROKU

Od ponad roku Catherine dopominała się, abyśmy pojechali na Cayo Coco, bardzo znaną wyspę leżącą niedaleko północnych brzegów Kuby, na której znajdowało się wiele hoteli i ośrodków wypoczynkowych. Zawsze, gdy jechałem na Kubę, to starałem się wybrać taką lokację, aby można było zwiedzić pobliskie miasteczka i z tego powodu unikałem miejsc położonych z dala od większych miasteczek, ale wreszcie Catherine przekonała mnie do tej wyspy, obiecując jednak, że weźmiemy taksówkę i spędzimy kilka dni w miasteczkach Morón i Ciego de Avilla w prywatnych kwaterach, casa particular.
 
Grobla łącząca Cayo Coco ze stałym lądem
Cayo Coco jest jedną z wysp Jardines del Rey (Ogrodów Królewskich). Sztuczna grobla, łącząca tą wyspę z lądem stałym została wybudowana w 1988 r, umożliwiając w ten sposób budowę hoteli. Akcja ostatniej części książki Ernesta Hemingway ’a, „Islands on the Stream” („Wyspy na Golfsztromie”) rozgrywa się wzdłuż archipelagu Jardines del Rey i w kanałach pływowych Cayo Guillermo. Obecnie na wyspie mieści się przynajmniej 12 hoteli i kilka nowych jest budowanych.

PRZYJAZD

Po zamieszczeniu kilkunastu pytań na forach TripAdvisor i po spędzenia wielu godzin na zbieraniu informacji na temat tego regionu, wybraliśmy Hotel Colonial, bo wydawał się bardzo ciekawy, położony blisko plaży i posiadał pokoje na piętrach. Była to nasza dziesiąta wycieczka na Kubę i oczywiście pierwsza do Cayo Coco.
 
Hotel Colonial wygląda jak małe hiszpańskie miasteczko
Lecieliśmy liniami Sunwing. Już na lotnisku Pearson w Toronto okazało się, że zwiększono wielkość bagażu z 20 do 23 kg, ale za to pracownicy bardzo dokładnie ważyli bagaż podręczny. Ponieważ ważył powyżej dopuszczalnej wagi 5 kg, musiałem przełożyć z niego kilka rzeczy do walizek. Również po raz pierwszy zważono mój plecak i też byłem zmuszony wyjąć z niego parę rzeczy i włożyć do walizki.

Samolot wystartował 9 listopada 2015 r. o godzinie 19.40 i po 3 godzinach i 19 minutach lotu wylądowaliśmy w Cayo Coco. Podczas przelotu serwowano pizzę, wino i coca-colę. Kubańscy celnicy przyczepili się do suplementów i witamin Catherine, które były zapakowane w przezroczystą plastikową torebkę, ale w końcu pozwolili je zatrzymać. Wsiedliśmy do autobusu i po zatrzymaniu się i rozlokowaniu turystów w dwóch hotelach, po 20 minutach dojechaliśmy do naszego hotelu Colonial. Otrzymaliśmy pokój numer 1609, na parterze, pomimo że przed wyjazdem wysłaliśmy do hotelu email, prosząc o pokój na piętrze. Pokój zalatywał wilgocią i następnego dnia postanowiliśmy stanowczo poprosić o inny pokój, bo w dniu przyjazdu nie posiadano żadnych pokoi na piętrach. Szybko poszliśmy do restauracji na obiad (serwowany do godziny 22.00) i potem przeszliśmy się po terenie hotelu i wróciliśmy do pokoju. Następnego dnia udaliśmy się do recepcji i otrzymaliśmy inny pokój (numer 1836) na pierwszym piętrze.

HOTEL I NASZ POKÓJ NR 1836

Hotel Colonial był pierwszym hotelem wybudowanym na Cayo Coco i został uroczyście otwarty przez samego Fidela Castro w dniu 12 listopada 1993 roku—podczas naszego pobytu hotel obchodził swoją 22 rocznicę istnienia. Dawniej miał kilka innych nazw-Guitart Cayo Coco, Blau i swego czasu był częścią przylegającego hotelu Tryp Hotel. W 1994 i 1995 roku grupa emigrantów kubańskich z USA ostrzelała ośrodek z karabinów maszynowych, nie wyrządzając nikomu żadnej krzywdy. Hotel był wybudowanych przez firmę hiszpańską, miał ciekawą architekturę, był przytulny, posiadał pewien specyficzny charakter, atmosferę i styl, przypominając małe, kolonialne miasteczko.


Część hotelu, gdzie znajdowała się recepcja hotelowa, była bardzo stylowa, w środku znajdowała się fontanna—a pracownicy recepcji zawsze byli mili i pomocni. Otrzymałem dwa angielskojęzyczne wydania gazety „Granma”, w jednym z nich był ciekawy artykuł o przyjaznych i zabawnych pieskach używanych na lotnisku przez kubańskich celników w portach lotniczych. Na terenie hotelu było kilka basenów, włącznie z basenem ze słoną wodą, ale połowa z nich była w remoncie. W każdym razie i tak zawsze woleliśmy kąpać się w oceanie. Wszędzie rosły palmy kokosowe i można było też otrzymać świeże orzechy kokosowe. Catherine pogadała z jednym z ogrodników (Mike), aby nam codziennie z rana przynosił 2 kokosy, w zamian otrzymał koszulki T-shirt. Były tak sycące, że z pewnością potrafiłbym się nimi wyżywić przez cały czas pobytu w hotelu!
 
Czasami plaża dosłownie znikała...
Plaża było wąska, ale przyjemna i piaszczysta, posiadała wiele krzeseł i leżaków plażowych. Jej szerokość ciągle się zmieniała (i to sporo) z powodu pływów i podczas przypływów prawie-że znikała. Jakieś 50 metrów od brzegu było bardzo płytko. Plaża była codziennie sprzątana i usuwane wodorosty, ale często inne śmieci pozostawiano na niej. Raz zasnąłem na leżaku i gdy się obudziłem, cały leżak był już zanurzony w wodzie.


Vis-a-vis hotelowego lobby było kilka sklepów, tiendas, gdzie można było zaopatrzyć się w wyroby tytoniowe, napoje, rum, piwo, pamiątki, ubrania, itp. Również znajdował się zakład fryzjerski oraz klinika dentystyczna, oferująca różne zabiegi po dobrych cenach. Bardzo dużo kolorowych krabów Halloween oraz większych, lekko niebieskich, biegało po terenach hotelowych, szczególnie rano i późnym popołudniem. Często z przyjemnością obserwowałem, jak wychodziły z wykopanych w ziemi jamek i nieraz nawet coś zajadały. Były jednak niezwykle płochliwe i gdy tylko usłyszały lub wyczuły, że się do nich zbliżam, momentalnie znikały w jamach.


Tuż za restauracjami Plaza i El Caribeno (ta ostatnia była zamknięta) znajdował się mały staw, gdzie przebywał prawdziwy flaming, który kilka lat temu przyleciał do hotelu z uszkodzonym skrzydłem i od tego czasu mieszkał na terenie stawu, regularnie karmiony przez pracowników hotelu sałatami i chlebem. W stawie też były ryby i żółwie.

Ręczniki plażowe można było otrzymać z Club House, po otrzymaniu kuponu z recepcji; za zagubiony ręcznik była opłata 15 CUC. Podobno turyści, którzy gubili ręczniki, kradli je innym turystom, toteż najlepiej przywieść ze sobą tanie ręczniki i można zostawiać je na plażowych leżakach bez obawy ich zniknięcia. Cztery kotki zazwyczaj kręciły się na tyłach głównego budynku. Sądzę, że turyści świetnie je żywili, bo były niezmiernie wybredne! Widzieliśmy też kilka piesków.
 
Z Vivianą, pracownicą hotelu z Public Relations
Pracownicy hotelowi byli bardzo mili. Kilka razy długo rozmawialiśmy z Danielem, przedstawicielem turystycznym (z wykształcenia adwokat, ‘abogado’), który opowiedział nam o wielu ciekawych miejscach na Kubie (niektóre z nich już mieliśmy okazję odwiedzić) i wytłumaczył, jak działają pływy morskie. Señor Prado (prawdopodobnie pierwsze imię Andreas), z zawodu inżynier, odpowiedzialny za sprawy telekomunikacji w hotelu (telefony, telewizja), pomógł nam w odbyciu rozmów telefonicznych z budki telefonicznej i używaniu kart telefonicznych; z pewnością jest osobą, do której można było się zgłosić w przypadku problemów telewizyjno-telefonicznych! Catherine zaprzyjaźniła się też z Vivaną z Public Relations, ogromnie uroczą kobietą, bardzo pomocną i zawsze gotową rozwiązać nasze problemy.

Dowiedzieliśmy się, że wiele lat temu Pierre Trudeau i Fidel Castro łowili ryby u wybrzeży Cayo Coco (jeszcze wtedy nie istniała grobla ani hotele) i Trudeau wyciągał rybę za rybą, podczas gdy Castro nie dopisywało szczęście. Znając niezmiernie ambitną naturę Castro, ktoś szepnął do Trudeau, „Na Boga, pozwól mu coś złapać, to inaczej będziemy tutaj w nieskończoność!” Na szczęście fortuna uśmiechnęła się do Castro i udało się mu również złowić wiele ryb.

Co ciekawe, niedawno natknąłem się na bardzo podobną historię w nowo opublikowanej książce, “The Double Life of Fidel Castro: My 17 Years as Personal Body Guard to El Lider Maximo” (“Podwójne Życie Fidela Castro: Moje 17 Lat Jako Osobisty Ochroniarz El Lider Maximo” autorstwa Juan Reinaldo Sanchez: w latach siedemdziesiątych XX w. Fidel Castro wraz ze słynnym kolumbijskim pisarzem Gabriel García Márquez (laureatem literackiej nagrody Nobla, autorem „Sto Lat Samotności”) oraz południowoamerykańskim biznesmanem wybrali się w nocy na ryby na luksusowym jachcie Castro, Aquarama II, w okolice prywatnej wyspy Castro „Cayo Piedra”. Po dwóch godzinach ów biznesman złowił 5 ryb, za każdym razem głośno zachwycając się swoimi sukcesami—i nie mając pojęcia, że w ten sposób niezmiernie irytuje gospodarza. Wreszcie w pewnym momencie Márquez dyskretnie szepnął do ucha autora, „Powiedz naszemu przyjacielowi, aby zaprzestał kontynuować swój niebywały sukces, bo jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie wrócimy i nie pójdziemy spać.” Fidel nie potrafił przegrywać, czy to w łowieniu ryb, czy też w jakimkolwiek innym rywalizującym przedsięwzięciu i nie zaprzestałby wędkować do czasu, gdy złowiłby przynajmniej o jedną rybę więcej, niż jego gość. Ochroniarz przekazał tą wiadomość gościowi i rzeczywiście, wkrótce Fidel nadrobił zaległości i zadecydował, że mogą wracać z powrotem.
 
Stół zastawiony, czekamy na obiad...
Nasz nowy pokój był na pierwszym piętrze, posiadał balkon z widokiem na ocean i na palmy kokosowe (bo właśnie taki wykupiliśmy—kosztował przez to nieco drożej). Był to najbardziej odległy budynek od główniej restauracji i wymagał kilku minut spaceru po brukowanej uliczce—dla osób mających problemy z poruszaniem się stanowiłoby to problem. Kilka metrów od naszego budynku zaczynały się tereny należące do hotelu Tryp. Pokój posiadał również kilka mebli, bezpłatny sejf, wannę, bidet, suszarkę do włosów, szafę na ubrania, jedno duże łóżko, małą lodówkę i świetnie działający klimatyzator. Nie zauważyliśmy żadnych robaków, jedynie pojedyncze komary—często wyłączaliśmy klimatyzację i spaliśmy przy otwartych oknach, zakrytych jedynie zasłonami. Lubiliśmy też spędzać czas na balkonie, czytając książki i nieraz rozmawiając z turystami z sąsiadującego pokoju.

Telewizor wysokiej rozdzielczości dobrze działał, ale nie było żadnych kanałów angielskojęzycznych z Kanady. Głównie oglądaliśmy CNN (inny kanał z wiadomościami, CCTV, chiński, i podczas poprzedniego pobytu na Kubie szybko przekonałem się, iż był on stronniczy i nudny—czego się można spodziewać od chińskich środków masowego przekazu!). Szkoda, że nie było kanadyjskich kanałów CBC lub CTV. Chociaż w Kanadzie nie posiadamy telewizorów i nie oglądamy w ogóle telewizji, tym razem spędziliśmy wiele godzin wpatrzeni w ekran: właśnie podczas naszego pobytu, w piątek, 13 listopada 2015 r., w Paryżu miały miejsce ataki terrorystyczne. W tym samy czasie czytaliśmy książkę „Infidel” („Niewierna”), znakomitą autobiografię pióra Ayaan Hirsi Ali, opisującą jej młodość w Somalii, Arabii Saudyjskiej, Etiopii i Kenii, jej muzułmańskie wychowanie, późniejszą ucieczkę do Holandii i morderstwo Theo van Gogh, z którym nakręciła film. Lektura tejże książki w czasie ataków terrorystycznych w Paryżu, w których zginęło 130 ludzi—i które były wykonane przez Państwo Islamskie—pozwoliła nam znacznie pogłębić wiedzę na temat Islamu i jego ideologii, która jest dla nas nie do zaakceptowania.

Jednego wieczoru przeszliśmy się do przyległego hotelu Tryp. Było on kompletnie odmienny od hotelu Colonial i nie podobała się nam jego architektura; pomimo, że posiadał on wyższy standard niż nasz hotel, nie chcielibyśmy w nim mieszkać. Wymieniłem przy okazji trochę pieniędzy w recepcji i powoli wróciliśmy do naszego hotelu.

RESTAURACJE I WYŻYWIENIE

Główna restauracja (Plaza) serwowała śniadanie (od 7.00 do 10.00), lunch (od 13.00 do 14.45) i kolację/obiad (od 18.00 do 22.00) w stylu ‘stołu/bufetu szwedzkiego’ (all you can eat). Kelnerzy byli bardzo usłużni, szybcy i pracowici. Stoły znajdowały się w środku, ale podobno w pełni sezonu turystycznego są wystawiane też na zewnątrz.

Śniadanie

W dwóch miejscach kucharze przygotowywali wspaniałe omlety i jajka sadzone na różne sposoby, jak też w innym miejscu przygotowywano naleśniki. Nigdy nie brakowało soków owocowych i jogurtu. Był też dobry wybór owoców, warzyw, gotowanych kiełbasek, mięs, jajek, pomidorów, serów, chleba, bułek, itp. Kawa była taka sobie, ale przynajmniej kelnerzy przynosili do stołów karafki pełne kawy i nie potrzeba było chodzić po dolewki czy też o nie prosić kelnerów.
 
Ryby i krewetki
Lunch

Tylko raz poszedłem na lunch, normalnie opuszczaliśmy ten posiłek—po prostu nie byliśmy głodni. Tego dnia zafundowałem sobie smaczny hamburger z frytkami, sałatkę z pomidorów i piwo. Również serwowano wieprzowinę i wołowinę, przygotowywane indywidualnie przez kucharzy. Sądzę, że jedzenie było mniej-więcej podobne do posiłków dostępnych w czasie kolacji/obiadu.

Kolacja/Obiad

Nigdy nie narzekaliśmy na różnorodność posiłków. Zawsze było wiele rodzajów mięsa (wieprzowina, wołowina, kury) i ryb, smażonych przez kucharzy według życzenie turystów, jak też krewetki (wyborne!), króliki, kilka sałatek, warzyw, deserów, lodów i wiele innych potraw. Jeden kucharz przyrządzał na zamówienie spaghetti na różne sposoby. Również podawano znośnie czerwone wino (i dobre, zimne piwo). Często grupy muzyczne produkowały się podczas obiadu, niektóre były naprawdę dobre i nigdy nie byli oni natrętni.

Kilka razy piliśmy w barze w lobby bardzo dobrą kawę hiszpańską (Spanish coffee—kawa z alkoholem). Poza piwem, nigdy nie korzystaliśmy z bezpłatnych napojów alkoholowych w barach, toteż trudno mi jest się wypowiadać na ich temat. O wiele bardziej woleliśmy kupować sok, colę, rum i likiery w sklepie i rozkoszować się nimi siedząc na balkonie czy też na plaży—ale prawdę powiedziawszy, poza piwem i winem, nie spożywaliśmy dużo napojów alkoholowych.

RESTAURACJA A’ LA CARTE

Razem skosztowaliśmy 5 obiadów a’ la carte w Restauracji Fontanella—w której też można było posłuchać muzyki na żywo (na pianinie, na flecie czy też śpiewu)—co wieczór pojawiali się w niej inni wykonawcy.

Mieliśmy okazję spróbować włoskie, kubańskiei karaibskie posiłki, były wyśmienite! Mogliśmy wybrać z różnorodnego menu zakąski, główne danie oraz deser. Prezentacja potraw była wyborna, jak też doskonały serwis. Do obiadów było podawane czerwone, hiszpańskie wino. Następnie zwykle udawaliśmy się do baru z muzyką na żywą—jak wspominałem, mieścił się on w innej części restauracji Fontanella.

Kilka razy naszym kelnerem był Augusto; pracował szybko i niczym ‘wół roboczy’! Nota bene, spotkaliśmy go na mieście podczas wizyty w Morón. Ogólnie wszyscy kelnerzy w tej restauracji pracowali bardzo ciężko, sprawnie i profesjonalnie i nie musieliśmy długo oczekiwać na dania.
 
Na pierwszy rzut oka myśleliśmy, że to pisze "Deception"
PLAYA PILLAR

Na plażę Playa Pillar pojechaliśmy autobusem piętrowym, który odjeżdżał z naszego hotelu o godzinie 10.20 i kosztował 5 CUC na osobę w dwie strony. Bilety były sprzedawane w autobusie jak też otrzymaliśmy rozkład jazdy. Autobus zatrzymał się w 10 ośrodkach i dojazd od plaży trwał prawie półtorej godziny. Bardzo podobała się nam jazda po grobli łączącej wyspę Cayo Coco z wyspą Cayo Guillermo, widzieliśmy dziesiątki flamingów jak też surfingowców z latawcami (kite surfers). Także tu i tam wyrastały dźwigi—wznoszono kilka pięciogwiazdkowych hoteli. Autobus też przejeżdżał po pasie startowym byłego lotniska na Cayo Coco, który obecnie został wkomponowany w drogę. Nieopodal była widoczna opuszczona wieża kontrolna. Co ciekawe, pośrodku byłego pasu startowego zasadzono wiele drzew—sądzę, że po to, aby uniemożliwić potencjalne lądowanie nieautoryzowanym samolotom—i z pewnością wiem, kogo miał na myśli rząd kubański!
 
Stary pas startowy byłego lotniska na Cayo Coco
W pobliżu plaży była restauracja, w której zakupiliśmy puszkę zimnego piwa Bucanero (2 CUC, drogie!) i udaliśmy się na plażę po drewnianym deptaku. Musieliśmy zapłacić 2 CUC za każde krzesło. Plaża byłą przyjemna, ale moim zdaniem, nie jakaś specjalnie spektakularna—o wiele bardziej podobały mi się nieskazitelne i puste plaże na Cayo Largo, gdzie prawie nie było widać turystów—i nie trzeba było płacić za krzesła! Vis-a-vis plaży była położona wysepka Cayo Medio Luna (Wyspa Półksiężyca). Po 2,5 godzinach opalania się wróciliśmy na parking, gdzie już czekał autobus. Droga powrotna też zajęła trochę czasu, jako że autobus zatrzymywał się w każdym przydrożnym hotelu.
 
To cudo zobaczyliśmy koło plaży Playa Pillar
WYCIECZKA DO MORÓN

Rzecz jasna, wycieczka do Morón była dla mnie główną atrakcją naszych wakacji—nigdy nie byłem fanatykiem siedzenia i opalania się na plażach i uwielbiam zwiedzać miasta i obserwować życie prawdziwych Kubańczyków. Miasto Morón zostało założone w 1543 roku i jest znane jako Ciudad del Gallo, Miasto Koguta. Znajduje się w nim sporo ciekawych, neoklasycznych budynków. Początkowo mieliśmy zamiar udać się do Morón i następnie do Ciego de Avilla; z powodu złej pogody byliśmy jedynie w Morón.
 
Moron
Kilka dni przed planowanym wyjazdem kupiliśmy kartę telefoniczną i zadzwoniliśmy do kilku casas particulares w Morón (prywatnych kwater wynajmowanych legalnie turystom przez Kubańczyków). Oczywiście, w Kanadzie spędziłem wiele godzin na zbieraniu informacji o najlepszych casas w Morón i przywiozłem ze sobą kilkanaście wydruków. W końcu zarezerwowaliśmy na dwie noce Casa Carmen. Udało mi się też znaleźć taksówkę i umówiłem się z kierowcą, że zawiezie nas do Morón. Dzień przed planowanym wyjazdem Catherine spotkała innego taksówkarza (Willman), posiadającego nową, klimatyzowaną taksówkę, który chciał jedynie o 5 CUC więcej (35 CUC), toteż zadzwoniliśmy do tego poprzedniego taksówkarza, rezygnując z jego usług—niestety, ale był jedynie w stanie zaoferować starą, marną rosyjską taksówkę, którą Catherine nie chciała jechać.
 
Jeszcze niedawno były to autobusy komunikacji miejskiej, 'camellio'. Kubańczycy ich nie znosili.
W sobotę rano, 14 listopada 2015 r., po obejrzeniu wiadomości na temat następstw wczorajszych ataków terrorystycznych we Francji, spotkaliśmy Willmana i pojechaliśmy jego taksówką do miasta Morón. Jechaliśmy po raz pierwszy po tej słynnej grobli (wybudowanej w 1988 r.), była imponująca. Nie tak jeszcze dawno jedynie turyści i pracownicy hotelów mogli podróżować do Cayo Coco, nawet taksówkarze przewożący turystów musieli mieć pozwolenia—obecnie, o ile wiem, każdy może tam pojechać, chociaż na grobli nadal znajduje się policyjny punkt kontrolny.
 
Casa Carmen
Po dotarciu do Casa Carmen zostaliśmy powitani przez właścicielkę i jej męża, Magaly i Alfonso. Magaly była bardzo miła i przypominała nam panią Caridad, właścicielkę z Casa Caridad z Camagüey. Otrzymany pokój był dość duży, z wysokim sufitem, prywatną łazienką i oknami wychodzącymi na patio i ogródek. Rozpakowaliśmy się i spędziliśmy godzinkę pijąc kawę, zaparzoną przez właścicielkę i przeglądając wydruki map miasta, jakie przywiozłem z Kanady. Następnie udaliśmy się do miasta; było strasznie gorąco i słonecznie. Skierowaliśmy się ku La Casona de Morón, stosunkowo małego i przytulnego hoteliku, w którym przed rewolucją mieścił się klub wędkarsko-myśliwski. Architektonicznie, ów neoklasyczny budynek był niezmiernie atrakcyjny, posiadał basen i patio. Śniadanie było wliczone w cenę i pokój kosztował 36 CUC za noc (vs. 25 CUC za naszą casa). Catherine żałowała, że nie zatrzymaliśmy się w tym hotelu! Potem powoli poszliśmy na plac Plaza Martí, stanowiący najprawdopodobniej centralną lokację miasta—jak też było na nim miejsce bezprzewodowego dostępu do Internetu, Wi-Fi (chyba bezpłatne) i dlatego gromadziło się tam bardzo dużo Kubańczyków. Używając telefony komórkowe czy też tablety, prowadzili rozmowy lub też wideo-czaty przez Skype z rodzinami w USA. Faktycznie, widzieliśmy całe rodziny kubańskie, które godzinami stały na placu i z przejęciem prowadziły rozmowy z mieszkającymi za granicą członkami rodziny.
 
Sprzedawca uliczny
Koło nas lodziarz sprzedawał pokruszony lód z małego wózka i co jakiś czas Kubańczycy go kupowali, płacąc za niego 1 kubańskie peso. Starsza Kubanka podeszła do Catherine i wręczyła jej kwiatek, oczekując w zamian pieniądze. Catherine z ledwością się jej pozbyła. Na naszej ławce siedział dość pulchny i fajny młody Kubańczyk, jako-tako mówiący po angielsku. Pobiegłem do sklepu po drugiej stronie ulicy (El Rapido), kupiłem kilka puszek zimnego piwa i poczęstowałem go jedną z nich. Zaproponował, że pokaże nam miasto, na co się zgodziliśmy. Catherine rozmieniła jedno peso (CUC) na 25 kubańskie peso i kupiła sobie porcję kruszonego lodu, płacąc za nią niecałe 10 centów. W tym czasie jedno peso (CUC, peso convertible, waluta ‘dla turystów’) było warte około $1.40 dolara kanadyjskiego i jedno peso kubańskie (CUP, moneda national, używane przez Kubańczyków) było warte niecałe 6 centów. Nasz przewodnik nazywał się Carlos i zaprowadził nas do różnych miejsc w mieście. Poszliśmy też do pralni, gdzie odebrał pozostawione wcześniej do prania rzeczy i następnie udaliśmy się do sklepu serwującego różnego rodzaju soki za śmiesznie niską cenę—1 CUP za szklankę (tzn. ok. 6 centów), tak więc od razu wypiłem kilka porcji doskonałych soków, gasząc pragnienie—były o niebo lepsze, niż piwo! Carlos wyszedł na zewnątrz i po kilku minutach przyniósł pustą plastikową butelkę—mogliśmy kupić sok i zabrać go do domu.
 
Z Carlos'em, naszym przewodnikiem, delektujemy się sokami owocowami
Przechadzaliśmy się główną ulicą, często zaglądając w boczne uliczki i bardzo się nam tego rodzaju spacer podobał. Na obiad poszliśmy do znajdującej się koło El Rapido pizzerni Dinos Pizza, prowadzonej przez znajomą Carlosa. Kupiliśmy dużą pizzę i wspólnie się nią podzieliliśmy. Również poszliśmy do pobliskiego sklepu i kupiliśmy migdałowy likier. Idąc główną ulica Martí, doszliśmy do lodziarni Coppelia, przed którą ustawiła się spora kolejka, a raczej tłum ludzi. Gdy pojawiła się nowa osoba, chcąca ustawić się w tej na pozór zdezorganizowanej i niewidzialnej kolejce, po prostu głośno krzyknęła, „El Ultimo?” (‘kto jest ostatni?’)—w celu zidentyfikowania osoby stojącej na końcu kolejki. Kubańczycy z pewnością znakomicie opanowali sztukę stania w kolejkach! Ale mimo wszystko ta kolejka to nic w porównaniu do gigantycznych kolejek, jakie pamiętam z Polski, szczególnie z lat 1980 i 1981: często ludzie zaczynali ustawiać się już wczesnym rankiem, potem tworzyli ‘komitet kolejkowy’ i przygotowywano listę zawierającą imiona ‘kolejkowiczów’, aby ci mogli na kilka godzin opuścić kolejkę (niewątpliwie w celu ustawienia się i zapisania w kolejce stojącej do innego sklepu). Następnie musieli pojawić się z powrotem w kolejce kilka razy w ciągu dnia, aby potwierdzić obecność, odhaczyć swoje imiona na liście (pod warunkiem, że lista nie zniknęła) i odstać swoje—i jeżeli mieli szczęście i rzeczywiście ‘rzucono towar’ na sklep (niekiedy dopiero następnego dnia), to udawało się im kupić produkty, na które tak długo czekali.
 
Prywatny biznes
Do lodziarni wchodziło bardzo dużo kubańskich rodzin, zamawiały po 20 lodów i spędzały tam dość dużo czasu, jak też kupowano lody na wynos, pakując je do różnego rodzaju pojemników. Catherine miała wrażenie, że nigdy się nie doczekamy na wejście do lodziarni i po kilkunastu minutach zrezygnowaliśmy z czekania. Również poszedłem do banku wymienić pieniądze, ale ponieważ nie miałem przy sobie paszportu (jedynie jego kolorową kopię), nie chciano mi wymienić pieniędzy—wtedy Carlos pokazał swój dokument identyfikacyjny i udało mi się dokonać tejże transakcji. Już się zmierzchało, zatem skierowaliśmy się z powrotem na plac Plaza Martí. Posiedzieliśmy tam jakiś czas, obserwując Kubańczyków rozmawiających ze swoimi rodzinami w USA i udaliśmy się do naszej casa.

Dwóch turystów z Niemiec właśnie spożywało na patio kolację. Usiedliśmy koło nich i delektowaliśmy się migdałowym likierem, wdając się przy okazji z Niemcem w rozmowę na temat syryjskich uchodźców, zalewających Niemcy—na to zrezygnowanym tonem odrzekł, „co możemy zrobić, musimy im pomóc, musimy ich przyjąć”. Następnie poszliśmy do pokoju, wykąpaliśmy się i bardzo wcześnie położyliśmy się spać. Sąsiedzi w przyległym domu grali w domino, co mogliśmy doskonale słyszeć w pokoju, ale pomimo tego zgiełku, spaliśmy bardzo mocno i długo.
 
Problemy z samochodem? A może coś zgubił w środku?
Gdy się obudziliśmy w niedzielę, lało jak z cebra. Zjedliśmy śniadanie o godzinie 9.00, akurat Niemcy opuszczali casa—byli na Kubie jeden miesiąc, chociaż powiedzieli, że 3 tygodnie w zupełności wystarczyłoby. Pomimo deszczu wyruszyliśmy do miasta, gdzie spotkaliśmy Carlosa. Jako że znowu zaczęło lać, wskoczyliśmy do miniaturowej kolejki jeżdżącej po mieście, co kosztowało nas zaledwie kilka kubańskich peso. Gdy kolejka przejeżdżała koło otwartego kościoła katolickiego, wysiedliśmy z niej i weszliśmy do niego. Catherine kupiła parę tanich i atrakcyjnych ozdób choinkowych; po obejrzeniu kościoła i dokonaniu dotacji, wyszliśmy na zewnątrz. Nadal strasznie padało. Wsiedliśmy do przejeżdżającego autobusu dla Kubańczyków (koszt był minimalny) i dojechaliśmy nim do supermarketu, Supermercado Los Balcones, który się zamykał za 20 minut, w południe. Ale udało się nam się spędzić trochę czasu w środku—gdy Catherine poszła na górę do sekcji z ubraniami, Carlos i ja siedzieliśmy na dole, popijając piwo—pozwolono nam tam siedzieć jakieś pół godziny po zamknięciu sklepu. Nadal padało, ale mimo wszystko wyszliśmy i powoli szliśmy główną ulicą. Carlos zasugerował, abyśmy poszli do kina (bilet kosztował około 10 centów), ale nie miałem na to chęci. Minęliśmy miejsce, gdzie emeryci mogli wpaść i zjeść posiłek darmo lub bardzo tanio—zasugerowałem, że może i my moglibyśmy skorzystać! Wreszcie doszliśmy do lodziarni Coppelia—wczoraj nie sposób było się do niej dostać, a teraz świeciła pustkami. Catherine i Carlos zamówili bardzo dużo lodów i finałowy rachunek wyniósł… 50 centów! Za tą kwotę w Kanadzie można by było co najwyżej kupić puste wafle—może z kostką lodu! 

Gdy siedzieliśmy w lodziarni, znowu się strasznie rozpadało i ulice zamieniły się w małe potoki, niektórzy przechodnie i rowerzyści mieli problemy z przekraczaniem zalanych ulic i głębokich kałuż. Również wpadaliśmy do sklepiku na piwo (głównie, aby schronić się przed deszczem); siedzącej przy stole dziewczynce dałem parę upominków i kalkulator. W jednym sklepiku z pamiątkami Catherine zauważyła oryginalną gilotynkę do cygar, ale nie chciała za nią płacić 6 CUC—dała Carlosowi 3 CUC i udało mu się ją kupić za tą cenę. Jako że nadal padało, postanowiliśmy udać się z powrotem do naszej casa—powiedzieliśmy Carlosowi, że jeżeli przed jego wyjazdem przestanie padać, to spotykamy się z nim w El Rapido—wiedzieliśmy, że jego pociąg do miejscowości Violeta odchodził o godzinie 20.00—a w razie deszczu tego wieczora się z nim nie spotkamy. W casa spędziliśmy trochę czasu siedząc na patio, popijając likier i pisząc kartki pocztowe. Czas szybko mijał, ale nadal padało—dopiero przestało padać o godzinie 19.30 i poszliśmy od razu do niedalekiej stacji kolejowej, spodziewając się tam spotkać Carlosa.


To była rzeczywiście niezmiernie ciekawa stacja kolejowa—wybudowana na początku lat dwudziestych XX w., nadal posiadała oryginalny wystrój. Była kiepsko oświetlona i zaniedbana. Niektórzy ludzie siedzieli na twardych, drewnianych ławkach (prawdopodobnie tak starych, jak sama stacja), oczekując pociągów—albo po prostu czekając nie wiadomo, na co… Zauważyliśmy kilka niegroźnych pijaczków oraz bez celu szwędających się typów, wyglądających na bezdomnych. Rozkład jazdy był napisany ręcznie kredą na tablicy. Na stacji był też mały sklepik sprzedający napoje i papierosy. Dla mnie było to wrażenie déjà vu—przypomniały mi się podobne stacje kolejowe w Polsce, gdzie często przesiadywałem godzinami, czekając na pociąg i mając nadzieję, że gdy przyjedzie, nie będzie pełny i znajdzie się dla mnie miejsce. W środku stacji znajdowała się tablica pamiątkowa i z tego, co udało mi się zrozumieć, niejaki Enrique Varona González, robotnik kolejowy i szef związku zawodowego, po aresztowaniu właśnie z tej stacji odjechał do więzienia w mieście Camagüey 17 kwietnia 1925 r. Po powrocie do Kanady dowiedziałem się, że wyszedł z więzienia parę miesięcy później i w ciągu kilku dni został zamordowany w Morón.


Na torach stał gotowy do odjazdu pociąg, ale wśród wchodzących do niego pasażerów nie zauważyliśmy Carlosa. Natomiast pojawił się jego lekko pijany kolega (którego spotkaliśmy wcześniej w lodziarni Coppelia) i powiedział, że najprawdopodobniej Carlos już wsiadł do pociągu. Również porozmawialiśmy z innym facetem, opowiadał nam o swojej rodzinie i żonie, która lada moment miała urodzić dziecko. Gdy pociąg odjechał, powoli podążyliśmy w kierunku El Rapido. Ku naszemu zaskoczeniu, w środku zauważyliśmy zgarbioną i pochyloną figurę śpiącego przy stoliku Carlosa! Spostrzegłszy nas, jedna z pracownic El Rapido obudziła Carlosa i wskazała na nas. Okazało się, że Carlos czekał na nas, zasnął i przegapił swój pociąg do domu! Był zdziwiony, dlaczego nie pojawiliśmy się wcześniej. Zaproponował, abyśmy poszli do restauracji na obiad, ale nie byliśmy głodni i udaliśmy się do pizzerni. Jeden z klientów od razu zwrócił naszą uwagę—był wysoki, ubrany w czarną skórzaną kurtkę i dżinsy, posiadał niezmiernie dystyngowane rysy twarz, białe włosy i orli nos—wyglądał jak wódz indiański! Podobno był to włoski turysta i lokalni Kubańczycy trafnie nadali mi przydomek „Orzeł”. Zamówiliśmy pizzę i pastę i większość porcji daliśmy Carlosowi, który miał zamiar spędzić noc na stacji kolejowej lub w El Rapido.
 
Polski Fiat 126p!
Gdy dochodziliśmy do naszej casa, spostrzegliśmy wysoką osobę, wyglądającą na kobietę, z jasnymi żółtymi włosami (była to peruka), stojącą w środku przystanku autobusowego naprzeciwko casa. Od razu domyśleliśmy się, że to był transwestyta. Ona (czy też on) zaczęła do nas machać—zobaczyliśmy, że osoby stojące koło niej też posiadali podobną orientacje seksualną!
 
Pożegnanie z Carlosem, naszym przewodnikiem w Moron
Dobrze się wyspawszy, szybko wstaliśmy i zjedliśmy śniadanie o godzinie 8.00. Na patio siedziało też 3 turystów francuskich i trochę z nimi porozmawialiśmy, chociaż jeden z nich nie mówił po angielsku. Byli trochę przygnębieni, bo z planowanej przez nich wycieczki do Cayo Coco były nici—cały czas było pochmurnie i ciągle padało. Wyszliśmy z casa o godzinie 9.30 i w El Rapido spotkaliśmy się z Carlosem. Poszliśmy ponownie do sklepu z sokami, kupiliśmy też parę pamiątek oraz wrzuciłem na poczcie do skrzynki pocztowej kartki (od razu mogę zaznaczyć, że niepotrzebnie, bo i tak żadna z nich nie dotarła do adresatów). Następie nasza trójka skierowała się w stronę naszej casa i pożegnaliśmy się z Carlosem, daliśmy mu torbę z koszulkami, golarkami, szamponami i dodatkowo 30 CUC, był z tego całkiem zadowolony i powiedział, że bardzo nas polubił. Gdy oddaliliśmy się, długo jeszcze stał i machał nam.


Przed casa stała duża, czarna kubańska taksówka z 1955 roku, do której właśnie wchodzili turyści francuscy. Poprosiliśmy Magaly, aby zatelefonowała do Willmana po taksówkę dla nas. Zapłaciliśmy jej za pobyt-25 CUC za każdą noc plus 20 CUC za 4 śniadania. Niedługo pojawił się Willman i po godzinie dojechaliśmy do hotelu Colonial—cały czas padało. Tak więc nigdy nie mieliśmy okazji udać się do miasteczka Ciego de Avilla, jak też darowaliśmy sobie przejażdżkę dorożką do „Laguna de Leche”, największego na Kubie naturalnego jeziora słodkowodnego, ale ogólnie niezmiernie miło wspominaliśmy pobyt w Morón!

Z POWROTEM W HOTELU

Po przybyciu do hotelu wypiliśmy kilka Spanish coffee, poszliśmy do pokoju i siedzieliśmy tam aż do obiadu. Catherine zadzwoniła do Kyle—turysty z Alberty, którego poznaliśmy kilka dni temu i czasem spożywaliśmy razem posiłki—ale nie było go w pokoju. Gdy szliśmy do restauracji, nadal padało—Kyle już był w środku, toteż trochę z nim porozmawialiśmy, a potem poszliśmy do baru w hotelowym lobby i Catherine zamówiła Spanish coffee. Muzykanci przenieśli się z restauracji do lobby. Niestety, nie był to nasz rodzaj muzyki—Led Zeppelin & heavy metal—niezmiernie głośnia i wręcz nieprzyjemna. Ponieważ nie znoszę takiej głośnej muzyki, momentalnie poszedłem do pokoju; niebawem pojawiła się Catherine, bo też nie lubiła tego typu zgiełku. Jakiś czas starała się czytać książkę „The Pillars of the Earth” („Filary Ziemi”) autorstwa Ken Follet. To ja zarekomendowałem tą książkę—przeczytałem ją jednym tchem w 1995 r.—ale jakoś Catherine nie zachwyciła się nią i zostawiła ją w hotelu (ale za to wręcz ‘pożarła’ książkę „Infidel”). Nota bene, drugiego dnia po przyjeździe do hotelu poszliśmy do dyskoteki na pokaz „Michael Jackson Show”. Był nawet dobry i kreatywny, ale jak zwykle, za głośny.
 
Fidel Castro na otwarciu Hotelu Colonial 12 listopada 1993 roku koło głównego budynku hotelowego
Po obiedzie/kolacji często przechodziliśmy się po terenach hotelowych. Na tyłach kuchni, gdzie znajdował się mały pomnik Jose Martí, wisiała też tablica ze zdjęciem Fidela Castro, zrobionym na uroczystościach inauguracyjnych otwarcia hotelu Colonial (wtedy zwał się Hotel Guitart Cayo Coco) 12 listopada 1993 roku wraz z fragmentem z jego przemówienia, jakie wygłosił na otwarciu (niesłychane, ale udało mi się znaleźć to całe przemówienie na Internecie—nie, nie zamierzam go tutaj przytaczać w całości!):

„… Jeżeli pracownik jest zatrudniony w branży turystycznej, wówczas zajmuję się i obcuje z ludźmi. Ludzie są surowcem jego pracy—nie ścinanie trzciny cukrowej, nie wycinanie lasów, nie wydobywanie skał z kamieniołomów—on pracuje z ludźmi, z turystami…”

Castro był bardzo zainteresowany przebiegiem budowy tego pierwszego hotelu na Cayo Coco i nawet złożył wizytę w budowanym hotelu kilka miesięcy przed jego otwarciem, spotykając się z robotnikami.
 
Hotel Colonial, the main building and reception
Zwykle obchodziliśmy wszystkie zakamarki hotelu—cała sekcja była nadal zamknięta. Przy budce strażniczej akurat następowała ‘zmiana warty’ i jedna grupa strażników szła do domu, a druga właśnie zaczynała służbę. Idąc ścieżką niedaleko plaży, napotykaliśmy dużo krabów—niektóre były białe i duże—jak też widzieliśmy sporych rozmiarów żaby.

Wreszcie się wypogodziło i ponownie mogliśmy zacząć chodzić na plaże. Catherine dowiedziała się o mającym się odbyć ślubie na plaży i oczywiście poleciała tam, aby zobaczyć tą uroczystość. Trwała ona zaledwie 20 minut—a sama ceremonia może 5 minut—nowożeńcy szybko podpisali papiery i na tym się skończyło. Również Catherine zaprzyjaźniła się z dwojgiem dzieci z Kuby z Camagüey w wieku 10 i 13 lat, które pływały koło niej we właśnie otwartym basenie ze słoną wodą. Chłopaczek był bardzo zabawny i spontaniczny—szturchał ją i mówił po angielsku, „let’s go, swim, let’s go!”. Sądząc po eleganckich i stylowych ubrankach, w jakie te dzieciaki były ubrane, jak też po ich pewnym siebie zachowaniu, od razu było widać, że musiały mieć bardzo troszczące się o nie rodziny… zapewne mieszkające w Miami! Spotkaliśmy ich też w restauracji na kolacji—siedziały same przy stole i z zapałem konsumowały obiad (co ciekawe, nigdy nie widzieliśmy ich rodziców). Chłopiec zamówił sobie następnie cały talerz smażonych krewetek i nawet ich nie próbując zdecydował, że nie ma na nie ochoty i nam je zaoferował. Rozmawialiśmy z kilkoma turystami z Kanady—Catherine zaprzyjaźniła się z wdową z Toronto, która wyleczyła się z raka i rozmawiała z nią dobrych parę godzin. Kilka razy gawędziliśmy z Lindą i Tony z miasta Oshawa w Ontario, naszymi hotelowymi sąsiadami—w dniu, gdy opuszczali ośrodek, Tony przysiadł się do naszego stolika w czasie obiadu, a jego żona pilnowała bagaży w lobby—strzeżonego Pan Bóg strzeże!


Normalnie trzeba opuścić pokój hotelowy w południe i jeżeli się chciałoby w nim dłużej pozostać, taka przyjemność kosztuje 10 CUC na godzinę, ale Catherine udało się załatwić bezpłatne przedłużenie i mogliśmy w nim pozostać do godziny 17.00—kapitalnie!


Niedzielę, nasz ostatni pełny dzień na Kubie, spędziliśmy na plaży. Po raz pierwszy poszedłem na lunch i zamówiłem hamburger, rybę i zimne piwo—był całkiem dobry i tego dnia wieczorem postanowiliśmy darować sobie kolację. Planowaliśmy oglądać na CNN dokumentalny program o Państwie Islamskim, ale nagle poczuliśmy się niezmiernie śpiący i zasnęliśmy o godzinie 19.00… i spaliśmy kamiennym snem przez następne 13 godzin!
 
Mapa ośrodka hotelu Colonial-Catherine pokazuje budynek, w którym mieszkaliśmy
W poniedziałek, 23 listopada 2015 r. po śniadaniu trochę się spakowaliśmy. W hotelowym lobby nieoczekiwanie spotkałem moich klientów z Kanady! Również porozmawiałem z Danielem i Prado. Catherine dała napotkanym robotnikom hotelowym golarki. Poszliśmy na plażę, ale niebawem się zachmurzyło i udaliśmy się do baru La Placita Bar (koło restauracji Fontanella), w którym nigdy jeszcze nie byliśmy. Zamówiliśmy kanapkę z tuńczykiem, kanapkę z szynką i frytki—całkiem smaczne. Potem poszliśmy do pokoju, spakowaliśmy się, wzięliśmy prysznic i byliśmy gotowi do opuszczenia pokoju. Pojawił się też pracownik hotelowy, oferując pomoc. Padało tak strasznie mocno, nie sposób było nawet pokonać tego krótkiego dystansu do hotelowego lobby. Wymeldowanie się z hotelu było szybkie; nadal mieliśmy butelkę zakupionego w Morón szampana i postanowiliśmy go skosztować, celebrując nasze wyjazd i na medal wakacje w tym ośrodku. Pojawiła się tez Viviana, aby się z nami pożegnać, zrobiliśmy sobie pamiątkową fotografię. Autobus przybył na czas i udało się nam zdobyć miejsce na samym przodzie. Viviana raz jeszcze wyszła z hotelu i jak odjeżdżaliśmy, machała do nas.
 
Widok z naszego pokoju hotelowego
Autobus zatrzymał się w kilku hotelach (Melia, Sol, Mojito), zabierając turystów i wreszcie dojechaliśmy do lotniska. Po raz pierwszy nie musieliśmy płacić podatku odjazdowego w wysokości 25 CUC, jako że został zniesiony (a raczej wkalkulowany w bilet samolotowy). Poprosiłem i otrzymałem siedzenie przy oknie. W naszym rzędzie w samolocie siedział Kubańczyk—mieszkał na stałe w USA, w Lexington, Kentucky i przyjechał do Morón na tygodniową wizytę do rodziny. Zaparkował samochód na lotnisku w Toronto i powiedział, że po przylocie od razu wsiada w samochód i jedzie to Kentucky. Pokazałem ma zdjęcia zrobione w Morón i od razu rozpoznał Carlosa, mówiąc, że to fajny człowiek, każdy go znał. Zrobiło się nam go żal, bo był niezmiernie zmęczony i daliśmy mu moje miejsce przy oknie, aby mógł trochę pospać. Nawet myślałem zaproponować mu, ażeby spędził noc w naszym domu, ale pewnie odmówiłby, bo widać było, że chciał dojechać do domu jak najszybciej. Lot był bezproblemowy i jedzenie całkiem smaczne. Wylądowaliśmy w Toronto po północy. Szybko przeszliśmy kontrolę celną, ale taśmociąg bagażowy się popsuł i musieliśmy czekać na mój bagaż dodatkowe 20 minut.

Czekając na pojawienie się bagażu, Catherine udała się do łazienki.

            — Popilnuj mojej walizki—powiedziała (po angielsku, „Watch my suitcase”—co w dosłowny tłumaczeniu oznacza, „Patrz się na moją walizkę”).

            — Po co mam się na nią patrzeć? Przecież ją widziałem wiele razy—odrzekłem sardonicznie (“Why should I watch it? I’ve seen it many times”).

Przechodząca właśnie kobieta słyszała naszą rozmowę i spojrzała na mnie w bardzo antypatyczny sposób—potraktowała naszą wymianę zdań na poważnie, nie wyczuwając gry słów i pewnie miała o mnie bardzo niepochlebne zdanie. Gdy opowiedziałem Catherine o tym zajściu, oboje się dobrze uśmieliśmy!
 
W parku w Moron
Taksówkarz pochodził z Indii (Sikh), wniósł wszystkie walizki na górę i położył na tapczanie i otrzymał za to dobry napiwek. Przyjazd z lotniska kosztował o $15 więcej, niż dojazd do niego z powodu podatku lotniskowego. Zmęczeni, położyliśmy się o godzinie 3.00 nad ranem i szybko zasnęliśmy.


Cóż jeszcze można dodać… ogólnie mieliśmy wspaniały wyjazd, hotel okazał się bardzo dobry i już Catherine zaczęła coś przebąkiwać o ponownym wyjeździe do Cayo Coco!



Blog in English/po angielskuhttp://ontario-nature.blogspot.ca/2016/10/cayo-coco-cubatwo-weeks-at-hotel.html

sobota, 31 października 2015

Cayo Largo, Kuba—Tydzień w Hotelu Pelicano, Styczeń 2014 r.

Kuba jest oczywiście (dużą) wyspą—być może za dużą dla nas... dlatego chcieliśmy spróbować czegoś mniejszego i przytulniejszego. Po kilku godzinach zbierania informacji na Internecie, podjęliśmy decyzję odwiedzenia Cayo Largo del Sur, wyspy położonej niedaleko południowych brzegóg Kuby. Wyspa o wymiarach 25 km na 3 km, ma zaledwie kilka hoteli (w części zachodniej), międzynarodowe lotnisko i jedne z najpiękniejszych plaży na świecie! Podobno Krzysztof Kolumb zatrzymał się na niej podczas swojej drugiej podróży.

Tydzień przed wyjazdem zadzwonił do mnie jeden z klientów i chciał się ze mną umówić na spotkanie—ponieważ wyjeżdżał na wakacje, poprosił o termin po jego przyjeździe, w końcu stycznia 2014 r.

            — Dokąd się Pan wybiera? — spytałem zaciekawiony.

            — Jedziemy z żoną na Kubę — powiedział

            — W które miejsce?

            — Na taką małą wyspę, Cayo Largo.

            — I kiedy wylatujecie?

            — Siedemnastego stycznia — odpowiedział.

Byłem zaskoczony—co za zbieg okoliczności!

            — Zatem spotkajmy się na lotnisku albo w samolocie — zaproponowałem.

Trochę zdziwił się tą niecodzienną propozycją.

            — Ale dlaczego?

            — Tak się składa — powiedziałem — że będziemy lecieli tym samym samolotem-jak też przebywali na tej samej wyspie!

Widok ośrodka "Sol Pelicano" z wieży widokowej
Rzeczywiście, 17 stycznia 2014 r. spotkaliśmy się na lotnisku w Toronto, po niecałej godzinie weszliśmy do comfortowego samolotu Airbus 310 i wystartowaliśmy o godzinie 18:00—nawet samolot nie musiał być odladzany. Podawano bardzo smaczne jedzenie, średniej jakości wino i mogłem podziwiać przez okno pełnię księżyca. Dokładnie po 3 godzinach i 33 minutach lotu mieliśmy idealne lądowanie. Nota bene, z moimi klientami nie dyskutowaliśmy o sprawach biznesowych na pokładzie samolotu!

Szybko przeszliśmy przez kontrolę paszportowo-celną, dość długo czekaliśmy na bagaże, które były obwąchiwane przez energicznego i zabawnego szkolonego psa, ale chyba nic podejrzanego nie znalazł. Jazda autobusem do hotelu zabrała jedynie 10 minut—najkrótsza trasa z lotniska do hotelu na Kubie! Nasze bagaże zostały wyładowane z autobusu, podczas gdy staliśmy w kolejce do recepcji hotelowej. Otrzymaliśmy pokój nr 4319 ("Magnolia") i zapłaciliśmy 2 peso dziennie za sejf w pokoju. W tym samym czasie wymieniliśmy $200 na kubańskie peso, otrzymując około 176 peso.
 
Plaża na vis-a-vis hotelu
Pokój znajdował się na drugim piętrze i okna wychodziły na ocean. Był przestronny i posiadał telefon, telewizor i małą lodówkę; najbardziej podobał się nam duży balkon z zadaszeniem w razie deszczu. Mogliśmy na nim siedzieć, spoglądać na ocean, słuchać kojącego szumu fal i delektować się zachodami słońca.

Następnego dnia wstaliśmy o 8:00 rano, wykąpaliśmy się i udaliśmy się do restauracji ze 'stołem szwedzkim' ("all-you-can-eat")—zamówiłem 3 jajka, chleb, jogurt, kiełbasę oraz owoce. Wprowadzenie dla turystów miało miejsce o godzinie 11:00 i prowadzone było przez naszego przedstawiciela, Samira. Opowiedział nam pokrótce o niedawnym wypadku: według jego wersji, kanadyjska turystka, po wypiciu kilku drinków alkoholowych, wsiadła na skuter ze swoim małym dzieckiem i mieli wypadek, na skutek którego dziecko poniosło śmierć. Turystka była zatrzymana na Kubie przez jakiś czas, ale wreszcie ją wypuszczono i pozwolono wrócić do Kanady. Również objaśnił nam, w jaki sposób możemy pojechać do innych hoteli, plaż i do 'miasta'.
Codziennie się bawiliśmy ze trzeba szczeniakami; ich mama nie miała nic przeciwko temu

Po orientacji poszliśmy na plażę i zajęliśmy 'palapę' w krztałcie litery "A", blisko szopy faceta opiekującego się plażą. Zauważyłem, że trzymał w szopie psa... z trzema jedno-miesięcznymi szczeniakami! Czasmi bawiliśmy się z nimi i nawet zabieraliśmy jej do palapy. Opowiedział nam o huraganie 4 stopnia Michelle, jaki miał miejsce w listopadzie 2001 r: przed tym huraganem wszyscy turyści byli ewakuowani i na Cayo Largo pozostała jedynie garstka pracowników. Huragan przeszedł nad wyspą i została ona zalana w wyniku 6 metrowych fal. Powiedził, że przedtem plaże były o wiele lepsze, szersze i bardziej piaszczyste i nie było na nich widocznych żadnych skał—huragan je zdewastował i zmienił ich wygląd. Hotele, prócz jednego, zostały odbudowane.

Na plaży znajdował się bar (Beach Ranchon) gdzie można było poza drinkami i przekąskami, zjeść lunch—uwielbiałem serwowane w nim sałaty! Również raz mieliśmy w nim smaczną kolację a'la carte.

W centrum ośrodka wyrastała dość wysoka wieża obserwacyjna i parę razy weszliśmy na jej szczyt, rozciągał się z niej imponujący widok!
 
Catherine pod 'palapą' z jednym z trzech szczeniaczków
Również przeszliśmy się do pobliskich hotelli: na wschodzie była Villa Lindamar i mieszkali w niej głównie turyści z Włoch; po leewj stronie był Hotel Sol Cayo Largo, który też odwiedziliśmy—według Trip Advisor, był on na pierszym miejscu w rankingu hoteli na Cayo Largo; nasz był na drugim. Rzeczywiście, był on o wyższym standarcie (posiadał 4 gwiazdki, nasz 3) i wystrój wnętrza był o wiele ciekawszy—jednakże bardzo lubiliśmy nasz hotel! Moi klienci zatrzymali się w hotelu Sol Cayo Largo i jednego dnia się z nimi spotkaliśmy i potem poszliśmy nurkować z rurką na przeciwko ich hotelu.

Lokalną 'kolejką' pojechaliśmy na plażę Playa Paradiso, brodziliśmy w płytkiej wodzie i przeszliśmy się w stronę plaży Playa Sirena. Obie plaże były niezkazitelne i dość dzikie; gdy oddaliliśmy się od plażowego baru, spotykaliśmy bardzo mało ludzi. Prawie przez godzinę chodziłem w płytkiej wodzie, podczas gdy Catherine poszła o wiele dalej eksplorować pozostałe części plaży.
 
Iguana
Niestety, hotel nie posiadał żadnych rowerów, toteż pieszo przeszliśmy się pobliską drogą. Niebawem doszliśmy do Tower Gardens (koło starej wieży ciśnień)—prawdopodobnie była zniszczona przez huragan i wydawała się od lat nieużywana. Dwie kobiety zdawały się opiekować ogrodem i jedna pokazała nam dziką iguanę, która wygrzewała się na słońcu koło ogrodu. Potem posługując się hiszpańskim oraz językiem migowym dała znać, aby za nią iść i zaprowadziła nas do stawu, wskazując na wygrzewającego się krokodyla! Przez jakiś czas się na niego patrzyliśmy i gdy znienacka otworzył ogromną paszczę, dobrze nas wystraszył! Zobaczyliśmy jeszcze jedną iguanę i białą czaplę.
 
Prawdziwy krokodyl!
Autobusem pojechaliśmy do wioski Cayo Largo (zwanej 'Pueblito'), która jest całkowicie zamieszkana przez Kubańczyków zatrudnionych w sektorze turystycznym. Powiedziano nam, że pracują oni przez kilka tygodni, a potem mają kilka wolnych i wracają do domu; większość z nich mieszka na stałe na wyspie "Isla de la Juventud", Wyspie Młodości. Zaopatrzenie wyspy jest transportowane na wyspę barką i raz ją z daleka widzieliśmy, jak była holowana.



Udaliśmy się do restauraci, do doku, pod którym widzieliśmy wiele dużych i egzotycznie wyglądających ryb oraz do farmy żółwi, "Centro de Rescate de Tortugas Marinas". Zobaczyliśmy wiele kolorowych żółwi, pływających w basenie. Jajka żółwi, żłożone na wyspie, są nastęnie zbierane i przynoszone do tej farmy do inkubacji; gdy się wylęgają, nowonarodzone żółwie przez jakiś czas są trzymane na farmie i potem wypuszczane do oceanu.

Ponieważ lotnisko było zaraz koło hotelu, słyszeliśmy (i widzieliśmy) przylatujące i odlatujące samoloty; te mniejsze latały do Hawany i ich piloci często spożywali posiłki w restauracji, parę razy z nimi rozmawiałem.
 
Catherine na plaży Sirena
W dniu odlotu zamiast czekać na bezpłatny autobus, wzięliśmy taksówkę i po paru minutach byliśmy na lotnisku—w ten sposób byliśmy jedni z pierwszych i udało się nam usiąść w restauracji przy wolnym stoliku. Później dołączyli się do nas moi klienci i przed odlotem przez ponad godzinę rozmawialiśmy—restauracja były pełna ludzi! Jak zwykle, zakupy zrobiłem na lotnisku; na szczęście miałem gotówkę, bo sklep nie akceptował kart kredytowych z powodu problemów technicznych. Lot był bezproblemowy i wylądowaliśmy w Toronto o godzinie 2:00 nad ranem.

Zazwyczaj gdy podróżujemy na Kubę, staramy się zwiedzić pobliskie miasta i zobaczyć jak najwięcej ciekawych atrakcji turystycznych oraz 'mieszać się' z lokalnymi mieszkańcami. Ale do Cayo Largo przyjechaliśmy głównie w celu wypoczynku na plaży—i mieliśmy udaną wycieczkę!


piątek, 11 lipca 2014

Park Massasauga, Ontario, Kanada, Sierpień 2013 r: Pływanie na Kanu i Biwakowane na Zatoce Blacktone Harbour i Wyspie Wreck Island




Nasza trasa w/g GPS w parku Massasauga
Początkowo zamierzaliśmy udać się do parku Massasauga w czasie Święta Kanady (Canada Day), przypadającego 1 lipca 2013 r. i zatrzymać się na miejscu biwakowym koło przesmyku. W marcu 2013 r. system rezerwacji w parkach ontaryjskich pokazywał, że miejsce to było wolne, lecz gdy następnego dnia zdecydowaliśmy się go zarezerwować, okazało się, że już zostało zajęte! Ponieważ było ono dostępne w czasie następnego długiego weekendu w sierpniu, tak więc szybko dokonaliśmy rezerwacji na ten późniejszy termin, a w Święto Kanady udało się nam ‘zdobyć’ miejsce biwakowe w parku Killarney. Jednakże historia na tym się nie skończyła: ponad miesiąc później, gdy rozmawiałem w biurze z moim klientami, okazało się, że również lubią spędzać weekendy biwakując i też wybierają się na biwak w Święto Kanady.

            Do którego parku zamierzacie jechać ? zapytałem się.           
            Do Massasauga odpowiedzieli. Już zarezerwowaliśmy miejsce biwakowe.
            Które?
            To koło przesmyku odpowiedzieli, ku mojemu szczeremu zaskoczeniu!

Pete's Place, zawsze z wyruszamy z tego miejsca
I tak oto 1 sierpnia 2013 r. (w 69 rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego) przybyliśmy po raz szósty do parku Massasauga. Na przystani spotkaliśmy młodego faceta, z pochodzenia Serba czy też Chorwata, który ciągnął po ziemi mały kajak do rampy dla łodzi. Miał biwakować na jednym z miejsc znajdujących się na brzegach Cieśniny Kapitana Allana (Captain’s Allan Strait). Jakiś czas płynęliśmy koło siebie po zatoce Blackstone Harbour; po 20 minutach dotarliśmy do naszego miejsca i pożegnaliśmy się z nim.

Lynn, Catherine, Jack i Wayne na biwaku na Blackstone
Harbour, koło kanału
Na tym miejscu biwakowaliśmy wraz z kilkoma znajomymi w lipcu 2011 r., jak też w 2010 r. część naszej grupy też zajęła to miejsce. Znajduje się ono na brzegach krótkiego kanału prowadzącego do zatoki Woods Bay (oraz do zatoki Georgian Bay), toteż przepływało przez niego sporo łodzi motorowych. Jednakże to nam nie przeszkadzało — pomiędzy naszym biwakiem i przesmykiem znajdowała się skała, która go świetnie zasłaniała i łódek w ogóle nie widzieliśmy — a gdy zachodziło słońce, z przyjemnością siadaliśmy na skale i obserwowaliśmy przepływające motorówki i zachodzące słońce. Również niedaleko była mała, prywatna wysepka, do której czasem płynęliśmy i odpoczywaliśmy na jej skałach.

Wieczorna przejażdżka na kanu po zatoce Woods Bay
Następnego dnia dołączyli do nas Lynn i Wayne i rozbili swój nowy namiot oraz plandekę przeciwdeszczową. Koło zachodu słońca wsiedliśmy do kanu i popływaliśmy po zatoce Woods Bay, dookoła wysepek Georgina Island i Fritz Island. Pogoda była idealna i rozkoszowaliśmy się zachodzącym słońcem. Po powrocie rozpaliliśmy ognisko.

Ponieważ Catherine zostawiła swój kapelusz w samochodzie, po śniadaniu popłynęliśmy do samochodu (ok. 15 minut), a potem, zmagając się z dość silnym wiatrem, udaliśmy się do opuszczonej Calhoun Lodge (Domek Letniskowy/Dacza Calhoun’a). Podczas gdy Catherine, Lynn i Wayne poszli na dość długi spacer po szlaku ‘Baker Trail’, ja postanowiłem zostać i zwiedzić istniejące domostwa oraz przyległe budynki.

Calhoun Lodge
Chociaż byłem tutaj kilka lat temu (z tym samym towarzystwem, co obecnie), tym razem inaczej patrzyłem na te puste budynki: kilka miesięcy temu skontaktował się ze mną Dave Nadzam z Ohio, który natrafił na moje zdjęcia Calhoun Lodge i wymieniliśmy kilka emailów. Jak się okazało, w latach siedemdziesiątych XX w. Dave, jako mały chłopak, często odwiedzał Calhoun Lodge, jako że jej ówczesny właściciel, Joseph Calhoun, był jego sąsiadem w Cleveland, Ohio i często zapraszał całą jego rodzinę do swojej posiadłości. Dave wysłał mi emailem kilka fotografii zrobionych podczas jego pobytu w Calhoun Lodge oraz podzielił się kilkoma bardzo ciekawymi historiami na temat Calhoun Lodge oraz jej właściciela ‘Sędziego’ Calhoun i jego rodziny. 

Koło Calhoun Lodge
Ja natomiast posłałem mu wydawaną corocznie przez park broszurę informacyjną oraz publikację na temat Calhoun Lodge. Obiecałem też zrobić zdjęcia i wideo, co właśnie czyniłem.
Początkowo miałem zamiar opublikować jego opowieści i zdjęcia na moim blogu, ale Dave niebawem założył własny blog, poświęcony Calhoun Lodge („The Calhoun Lodge: Willebejobe”), na którym można znaleźć wiele zdjęć i fascynujących opowieści dotyczących Calhoun Lodge i jej mieszkańców—naprawdę warto na niego zajrzeć: https://dhnadzam.wordpress.com/. Z dużym zainteresowaniem czytałem o właścicielu tej posesji i jego rodzinie (jedna z sióstr Joseph’a Calhoun była aktorką i wystąpiła w prawie 50 niemych filmach), jak też z przyjemnością czytałem opowiadania Dave’a oraz historię związaną z rodziną Taylor, która odkupiła tenże ośrodek od Jo Calhoun’a. Dave również zeskanował broszurę opublikowaną przez Ontario Parks pt. „Domek Letniskowy Calhoun i Farma Baker’a”: https://dhnadzam.files.wordpress.com/2013/08/calhoun-lodge-and-baker-homestead1.pdf.

Szopa do trzymania sprzętu i narzędzi
Większość budynków nadal stoi w średnio przeciętnym stanie. Jeden z nich, który dawniej służył jako szopa do trzymania sprzętu i różnych narzędzi, wiąże się z ponurą historią. Dwudziestego czwartego maja 1968 r. Jerome Cassanette, gospodarz budynków, założył swoje najlepsze ubranie, zabrał butelkę wybornej szkockiej whisky należącej do Sędziego i udał się do szopy, zamknął drzwi, uruchomił traktor i tak długo leżał na warsztacie, aż zmarł z powodu otrucia się spalinami. Sędzia Calhoun, który następnego dnia przybył z Ohio, znalazł jego ciało. Podobno duch Jerome do dnia dzisiejszego nawiedza istniejące zabudowania. Gdy zostałem sam, robiąc zdjęcia i wałęsając się po otwartych budynkach, nie zauważyłem żadnych duchów, jednakże muszę przyznać, że bardziej uważałem, aby na nastąpić na grzechotnika Eastern Massasauga Rattlesnake, jedynego jadowitego węża w Ontario (od którego park wziął nazwę), lub też nie spotkać się nagle oko w oko z czarnym niedźwiadkiem.

W środku Calhoun Lodge
Czasami, gdy patrzymy na porzucone, opuszczone i walące się domy, zastanawiamy się, jak toczyło się życie ich dawnych mieszkańców i jak się potoczyły ich dalsze losy. W przypadku Calhoun Lodge wystarczy wejść na blog Dave’a i po niedługim czasie te istniejące budynki i ich ówcześni mieszkańcy ‘ożyją’ dzięki zamieszczonym na nim opowieściom i zdjęciom!

Mapa okolic parku w Moon River Marina
W niedzielę, 4 sierpnia 2013 r., popłynęliśmy do wodospadu (vis-a-vis Pete’s Place) i następnie podwieźliśmy Lynn & Wayne do parkingu, na którym zaparkowali samochód; pożegnawszy się z nimi, pojechaliśmy do miasteczka MacTier — z naszym kanu na dachu. Owszem, zamierzaliśmy popływać na jeziorze Lake Joseph, ale później po prostu się nam nie chciało zdejmować kanu i spędziliśmy kilka godzin w miasteczku.

Wyspa Wreck Island, na której biwakowaliśmy przez kilka dni
We wtorek, 6 sierpnia 2013 r. spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w drugą część naszej wyprawy, na wyspę Wreck Island (wyspa wraków). Pogoda była znakomita i chociaż musieliśmy wiosłować na dość otwartych wodach, nie mieliśmy żadnych problemów z wiatrem czy falami. Niestety, lecz niektóre łodzie motorowe kompletnie nie zważały na naszą obecność i musieliśmy bardzo uważać na powstałe po ich przepłynięciu spore fale. W pewnym momencie trzy potężne motorówki śmignęły jakieś 100 metrów przed naszym kanu i po kilkudziesięciu minutach już ich nie było widać — ale wysokie i masywne fale, jakie po sobie zostawiły, częściowo zalały kanu — jeżeli odpowiednio nie ustawilibyśmy kanu do fal, prawdopodobnie wywrócilibyśmy się.

Nasze miejsce na wyspie Wreck Island
Wyspę Wreck Island odwiedziliśmy już dwukrotnie: w 2008 r., podczas naszej pierwszej wycieczki na kanu do parku Massasauga i następnie w 2009 r., gdy biwakowaliśmy przez kilka dni na jedynym znajdującym się na niej miejscu biwakowym. Pobyt wspominaliśmy bardzo dobrze i dlatego 4 lata później postanowiliśmy udać się tam ponownie!

Wypoczynek na skale na wyspie
Wreck Island

Miejsce znajdowało się na małej zatoczce, w środku której była mała, skalista wysepka. Ponieważ poziom wody był niższy niż 4 lata temu, tym razem nasza ‘prywatna’ wysepka stała się półwyspem. Doskonale pamiętaliśmy wszechobecne węże wodne, zamieszkujące wysepkę w 2009 r. — albo pływały dookoła niej, albo też ukrywały się w licznych zakamarkach i szczelinach skalnych, z których mogliśmy widzieć tylko ich wystające głowy. I tym razem było ich sporo — jeden z nich, długi i gruby, zamieszkiwał pod płaską skałą i często koło niej wygrzewał się na słońcu. Inne wylegiwały się na skałach, wychodziły ze szczelin skalnych lub pływały w wodzie. Nieraz wystarczyło przez parę minut coś robić nad wodą i już się pojawiały, zwabione hałasem i wibracjami.

Wąż wodny
Podczas gdy Catherine spędziła parę godzin ozdabiając kanu indiańskimi malunkami, ja łowiłem ryby, ale nie miałem szczęścia. Tym razem na wyspie nie zauważyliśmy żadnych innych zwierząt — nawet brak nam było małego, czarnego i nieśmiałego niedźwiadka, który w 2009 r. zamieszkiwał wysepkę i od czasu do czasu pojawiał się niedaleko biwaku, ciekawie się nam przyglądając.

W słynnej restauracji Henry's na wyspie
Fryingpan Island
Ósmego sierpnia 2013 r. popłynęliśmy do słynnej restauracji rybnej Henry’s Restaurant na wyspie Fryingpan Island. Ponieważ nasza podróż wymagała przeprawienia się przez otwarte wody często niebezpiecznej zatoki Georgian Bay, przedtem upewniłem się, że prognoza pogody nie przewidywała żadnych niespodziewanych zmian i cały czas obserwowaliśmy niebo i chmury. Po drodze zauważyliśmy motorówkę O.P.P. (Ontario Provincial Police, Ontaryjska Policja Prowincjonalna), policjanci sprawdzali, czy wodniacy posiadają wymagany sprzęt bezpieczeństwa. Samotny kajakarz, który pewnie zapomniał zabrać ze sobą kamizelki ratunkowej, po krótkiej rozmowie z policjantami zaczął wiosłować z powrotem. Gdy przybyliśmy do restauracji, dookoła było zacumowanych kilkanaście potężnych, imponujących łodzi, jachtów i motorówek (oraz wodnosamolot/hydroplan), jednak nie widzieliśmy żadnych innych kanu — byliśmy jedyni, którzy przybyli na wyspę w taki sposób! 

Jako jedyni przybyliśmy na wyspę kanu!
Zamówiliśmy tylko frytki i zamieniliśmy parę zdań z właścicielem restauracji, którego pamiętałem jeszcze z poprzedniej wizyty w 2009 r. Owszem, restauracja Henry’s ma dobre frytki i ryby, jednak nie uważaliśmy, aby ich jakość była współmierna do ich wysokiej ceny. Po niecałej godzinie wsiedliśmy do kanu i popłynęliśmy do małego sklepiku na tejże wyspie. Catherine zafundowała sobie lody, ja kilka puszek zimnego piwa — i powoli zaczęliśmy wiosłować w kierunku naszej wyspy. W drodze powrotnej prawie-że zderzyła się z nami bardzo szybko płynąca łódka motorowa — jej sternik spostrzegł nas w ostatnim momencie — był bardzo zmieszany i zdenerwowany zaistniałą sytuacją, ale na szczęście nic się nie stało.

Nasza trasa na wyspę Fryingpan Island i z powrotem na wyspę Wreck Island
Zamiast udać się bezpośrednio do naszego miejsca biwakowego na południowym brzegu wyspy Wreck Island, skierowałem się ku wejściu do przejścia znajdującego się pomiędzy wyspami Wreck Island i Bradden Island i zacząłem wiosłować we wszystkie strony, manewrując koło kilku małych skalnych wysepek, non-stop dookoła się rozglądając. Catherine nie miała pojęcia, o co mi chodzi i czego szukam, była dość zaskoczona moim niezwykłym zachowaniem, ale kompletnie nie zważałem na jej pytania i nieprzerwanie wiosłowałem tam i z powrotem.

            Czy pamiętasz historię związaną ze statkiem Waubuno?”spytałem się.

Zważywszy ogromną ilość historii, jakie jej opowiadałem, nie mogła sobie akurat tej przypomnieć.

Wrak statku Waubuno
            W mieście Parry Sound, w parku Waubuno Park, znajduje się stara kotwica oraz historyczna tablica pamiątkowa. Najlepiej będzie, jeżeli ci przeczytam, co jest na niej napisane rzekłem. Wyciągnąłem kartkę papieru i zacząłem głośno czytać.

            – Owa kotwica, wydobyta w 1959 r., należała do parowca „Waubuno”, drewnianego bocznokołowca o wyporności 180 ton, zbudowanego w Port Robinson w 1865 roku. Statek przewoził towary i pasażerów na prosperujących trasach żeglugowych na jeziorze Huron w XIX wieku. Będący pod dowództwem kapitana J. Burkett, statek opuścił miasto Collingwood w dniu 22 listopada 1879 r. w drodze do miasta Parry Sound. Tego dnia Waubuno natrafił na potężną wichurę i zatonął na zatoce Georgian Bay około 32 kilometry od tego miejsca. Wszyscy pasażerowie i załoga zginęli i chociaż później odkryto jego wrak, nigdy nie znaleziono ciał 24 ofiar, jak też nigdy nie ustalono, co dokładnie spowodowało katastrofę.

            Ale to straszna wydarzenie!powiedziała Catherine.

Wskazałem na wystający z wody kawałek zbutwiałego drzewa.

            I właśnie spoglądamy na to, co pozostało z kadłuba statku parowca Waubuno!

Oboje długo patrzyliśmy się na widoczny pod wodą podgniły obiekt, który 134 lata temu był częścią tego znanego statku.

Przepiękne skały na wyspie Wreck Island
Następnie minęliśmy nasz biwak i powiosłowaliśmy do miejsca, gdzie zaczynał się szlak pieszy po wyspie Wreck Island. Przy doku była zacumowana sporej wielkości łódź motorowa, której troje pasażerów siedziało na brzegu przy mały ognisku. Porozmawialiśmy z nimi przez kilkanaście minut — narzekali na bardzo wysokie ceny benzyny i wysokie zużycie paliwa przez łódź — nawet krótka przejażdżka kosztowała kilkadziesiąt dolarów. Również musieli się budzić w ciągu nocy, szczególnie, gdy było wietrznie, i sprawdzać, czy łódź jest dobrze przywiązana i czy aby wiatr nie zepchnął jej na skały. Słuchając takich historii — a są one dość powszechne — tym bardziej docenialiśmy nasze proste kanu!

Formacje skalne na wyspie Wreck Island
Szlak na wyspie Wreck Island jest dość krótki, ale niezmiernie spektakularny z powodu niezwykłych formacji skalnych! Po prostu pożerałem wzrokiem te fascynujące widoki, kształty i kolory skał i co chwila robiłem zdęcia — prawie czułem, jak przegrzewa mi się aparat fotograficzny! Nie jestem geologiem, ale chciałbym zacytować kilka fragmentów z wydanej przez park broszury pt. „Wreck Island Trail”.

Wreck Island

Geolodzy uważają, że w tej okolicy nastąpiło międzykontynentalne zderzenie około 1.1 miliarda lat temu. Powstały góry, a następnie nastąpiły miliony lat erozji. Około 450 milionów lat temu morze zalało tą okolicę, pozostawiając pokłady wapienia, jednakże żadne z tych grubych pokładów nie przetrwały kolejnej erozji na wyspie Wreck Island.

Fantastyczne formacje skalne na wyspie Wreck Island
Zlodowacenie również przyczyniło się do wyrzeźbienia krajobrazu parku i finalnie usunęło resztki śladów miękkiego wapienia. Ostatnie połacie lodu pokrywały obszary Wreck Island około 60,000 lat temu, jednakże wydarzenie mające miejsce 14,000 lat temu, daleko na północy, koło Zatoki Hudsona, pozostawiło trwały ślad na wyspie: nastąpiło katastrofalne uwolnienie wody z topiących się lodowców, przy okazji uwalniając ogromne ilości wody pomieszanej z gruzem, które nie miały dokąd popłynąć. Gdy zwały tej wody popłynęły na południe, lód nadal pokrywał tą część zatoki Georgian Bay, włącznie z Wreck Island. Rozpędzona woda z ogromną szybkością płynęła pod lodem, pod ogromnym ciśnieniem. Była ona w stanie wypchnąć podstawę lodowca i poruszać się po powierzchni. Pędzące strugi wody, pomieszanej z ostrym żwirem, kamieniami i głazami, zaatakowały powierzchnie skalne Wreck Island niczym olbrzymia piaskarka ciśnieniowa, powodując do dzisiaj widoczną erozję. 

Percussion Boulder
Między innymi w tych strugach wody znajdowały się duże, czarne kamieniem, które odbijały się pod lodem, mocno uderzając o powierzchnię skalną. Te kamienie nazywają się „percussion boulders” i można je do tej pory zobaczyć na Wreck Island — różnią się one znacznie od podłoża skalnego w tej okolicy Geologowie przypuszczają, że ten cały proces tego niezmiernie szybkiego płynięcia wody był bardzo krótki i trwał od kilku godzin do kilku dni.

Catherine
To był naprawdę uroczy wieczór, skały były skąpane w zachodzącym słońcu i zrobiłem ponad 100 zdjęć, lecz żadna fotografia nie jest w stanie oddać niewypowiedzianego piękna tej okolicy.

Zaczęło się ściemniać i powoli powróciliśmy do kanu. Było gorąco i dokuczało mi strasznie pragnienie, toteż wypiłem kilka puszek piwa — rzadko kiedy było tak pyszne i orzeźwiające! Przez jakiś czas pływaliśmy po spokojnych wodach koło wyspy Wreck Island i w zupełnej już ciemności dotarliśmy do naszego miejsca biwakowego.

Zachód słońca koło wyspy Wreck Island

Na wyspie Wreck Island-Percussion Boulder
Następnego dnia popłynęliśmy z powrotem do Pete’s Place, zatrzymując się po drodze w cieśninie Kapitana Allan’a, gdzie spróbowaliśmy zjeść owoce rosnącej w wodzie Pontendri (Pickerel Weed), przyjrzeliśmy się licznym roślinom Strzałkom (Arrowhead) i bezskutecznie szukaliśmy Dzikiego Ryżu (Wild Rice). W pewnym momencie pojawiła się grupa ‘motocyklistów’ na skuterach wodnych i nie zwalniając, wyminęła nas. Ponieważ było jeszcze wcześnie, zatrzymaliśmy się w przystani Moon River Marina, gdzie kupiliśmy lody i zimne piwo, a potem siedząc w drewnianych fotelach, obserwowaliśmy piątkowy ruch w przystani — wiele ludzi ładowało łodzie i udawało się do położonych na wyspach domków letniskowych. Po 30 minutach dotarliśmy do Pete’s Place, zapakowaliśmy samochód, włożyliśmy kanu na dach — i gdy byliśmy gotowi do jazdy, zaczęła się dość duża burza.

Co mogę więcej dodać… jeszcze jedna niezmiernie fascynująca wycieczka!