niedziela, 29 sierpnia 2010

Wycieczka na Kanu po French River, Ontario Koło Wyspy Okikendawt Island (Rezerwat Indiański Dokis), 14-22 Lipiec 2010 r.



Rzeka French River działa na mnie niczym magnez—nigdy nie mam dość pływania na niej! Zresztą przedtem nie pływałem po tej części tej rzeki, tak więc chociaż technicznie pływaliśmy po tej samej rzece, faktycznie było to dla nas coś zupełnie nowego—jakby nie było, jest to długa, kręta i rozwlekła rzeka!



O historii tej rzeki pisałem poprzednio w moim blogu (http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/06/in-polish-french-river-canoeing.html), tak więc nie będę się tutaj raz jeszcze powtarzał. Ponieważ dojechanie samochodem do wyspy Okikendawt Island zabiera ponad 5 godzin z Toronto, postanowiliśmy spędzić pierwszą noc w parku Grundy Lake Provincial Park, położonego koło skrzyżowania dróg nr 69 i 522. Na ich rogu znajduje się również sklep, stacja benzynowa i punkt wypożyczania kanu. Wypożyczyliśmy kompletnie nowe 17-to stopowe kanu, zrobione z Kevlaru, firmy Scott, bardzo lekkie, umiejscowiliśmy go na dachu mojego samochodu i po paru minutach byliśmy w parku. Park Grundy Lake był wypełniony turystami i nie udało się nam otrzymać miejsca biwakowego przy brzegu jeziora, ale otrzymane miejsce nr 113 znajdowało się dość blisko jeziora. Chociaż byliśmy zmęczeni i chcieliśmy wstać z rana, wieczorem rozpaliliśmy ognisko oraz spędziliśmy dobrą godzinę siedząc na skalnych brzegach jeziora Gurd Lake. Catherine postanowiła popływać i dopłynęła do pobliskiej wysepki.


Następnego dnia, 15 lipca 2010 r. złożyliśmy namiot, ułożyliśmy niepewnie kanu na dachu samochodu (przywiązane jedynie z przodu i tyłu) i pojechaliśmy drogą nr 69 na północ, potem skręciliśmy w prawo w drogę nr 64, minęliśmy miasteczko Noelville i dotarliśmy do drogi Dokis Reserve Road, która była strasznie wyboista i poorana koleinami... tak zła, że kilka razy musieliśmy się zatrzymywać i ponownie ustawiać kanu. Droga ta prowadziła przez rezerwat indiański Dokis do naszego celu—ośrodka o nazwie Wajashk Cottages, prowadzonego również przez Indiankę Jackie Restoule (większość mieszkańców rezerwatu nosi nazwiska Dokis lub Restoule), gdzie zaparkowaliśmy samochód, opuściliśmy kanu na wodę, załadowaliśmy naszym ekwipunkiem i zaczęliśmy naszą podróż! O rezerwacie mówiąc... gdy jechaliśmy przez rezerwat, widzieliśmy, że panuje w nim poczucie wspólnoty, jest wiele typowo indiańskich malunków i budynków. Rezerwat Dokis jest całkiem zamożny, głównie z powodu otrzymania bardzo dużej sumy pieniędzy po odsprzedaniu drzewa do wyrębu w 1908 r.--w tamtym czasie Indianie Dokis, a było ich jedynie 81, stali się najbogatszymi Indianami w Kanadzie, licząc dochód na osobę! Ponieważ pieniądze zostały mądrze zainwestowane, starczyły na następne dziesiątki lat. Reserwat Dokis posiada też bardzo interesującą i bogatą historię; dla zainteresowanych tematem polecam ksiażkę pt. „Dokis: Since Time Immemorial” („Dokis: Od Niepamiętnych Czasów”) autorstwa Wayne F. LeBelle. 
 


Spojrzawszy na mapę, postanowiliśmy popłynąć do zatoki Five Mile Bay (Pięciu Mil), obejrzeć dostępne miejsca biwakowe i wybrać najlepsze. Jak zwykle, okolica była niezwykła—skalne i zalesione brzegi, wiele wysepek i skał, mało łódek, czasem tu i tam domek letniskowy. Po godzinie dotarliśmy do pierwszego miejsca kempingowego, nr 127—okazało się ono być położone na dość sporawej wysepce, tworząc małą zatoczkę pomiędzy lądem stałym... i od razu go polubiliśmy!  


Cała wyspa była nasza, jak też było na niej dużo suchego drzewa na ognisko (chociaż przywieźliśmy ze sobą dwa worki drzewa, pewnie aby pokazać, że troszczymy się o przyrodę i że popieramy lokalną ekonomię). Szybko rozbiłem namiot, Catherine wyładowała i przyniosła nasze rzeczy z kanu i później umocowała dużą białą plandekę nad obozowiskiem, która miała nas chronić od ewentualnego deszczu. Gdy zakończyliśmy to wszystko, udaliśmy się na krótki spacer po naszych posiadłościach, co nie było trudnym zadaniem: wyspa była raczej mała (około 70 na 30 metrów), ale za to niezwykle malownicza! Rosło na niej kilkadziesiąt wysokich sosen na potężnych skałach—jak też ogromne ilości krzewinek jagodowych, a owoce tych dzikich, soczystych czarnych jagód aż prosiły się o zebranie! Prawdopodobnie każdy z nas spożywał kilogram lub więcej dziennie; ponieważ bardzo szybko dojrzewały nowe jagody, praktycznie w ogóle ich nie ubywało. Obecność jagód również oznaczało, że wysepka nie była ostatnio odwiedzana przez niedźwiedzie, które uwielbiają jagody! Z powodu dość silnego wiatru nie wybraliśmy się na przejażdżkę na kanu, tylko spędziliśmy bardzo miły wieczór przy ognisku.


Następnego dnia (16 lipiec 2010 r.) było tak wietrznie, że cały dzień przesiedzieliśmy na wyspie, nie robiąc nawet krótkiej przejażdżki na kanu: zdawaliśmy sobie sprawę, że wiosłowanie w stronę północną, tzn. pod wiatr, byłoby niesamowicie trudne, a może nawet niemożliwe, a wiosłowanie na południe, z wiatrem, byłoby niezmiernie łatwe, ale pewnie byłaby to tylko wyprawa w jedną stronę! Tak więc cały dzień czytaliśmy, spacerowaliśmy dookoła wyspy, wędkowaliśmy i słuchaliśmy radia. Plandeka, smagana przez silny wiatr, stała się tak głośna, że po pewnym czasie postanowiliśmy ją zdjąć.
 


Po niedługim czasie udało mi się złapać całkiem odpowiedniego szczupaka; przynajmniej mieliśmy świeżą kolacje!


Siedemnastego lipca 2010 r. popłynęliśmy w głąb zatoki Five Mile Bay; nadal było wietrznie i posuwaliśmy się bardzo wolno pod wiatr, ale przynajmniej wiedzieliśmy, że z powrotem będzie o wiele lżej. Po dotarciu do miejsca biwakowego nr 128 na małej wysepce (nie było ono tak ładne, jak nasze i posiadało ograniczone miejsce na rozbicie namiotów) zjedliśmy lunch, okrążyliśmy następną prywatną wysepkę i postanowiliśmy wracać—wiatr przybrał na sile i stał się tak mocny, że pomimo naszych wysiłków osiągaliśmy maksymalną prędkość 4 km/godzinę, a niebawem spadła ona do 2 km/godzinę. Przestaliśmy wiosłować i po prostu pozwoliliśmy, aby wiatr pchał nasze kanu w kierunku naszego biwaku—bez wiosłowania posuwało się ono z prędkością 2 km na godzinę, a my mogliśmy za to wypoczywać i rozkoszować się widokami. Przy zachodzie słońca wybraliśmy się na krótką przejażdżkę i odwiedziliśmy kilka pobliskich wysepek i ukrytych zatoczek. Gdy słońce zachodziło, skały nabrały pięknego czerwonego koloru; gdy byłem blisko wyspy, zrobiłem kilka zdjęć zachodzącego słońca. Koło północy parę razy zarzuciłem wędką—i złapałem dość dużą, nieznaną mi rybę! Podejrzewałem, że był to karp (chociaż jeden facet, zobaczywszy jej zdjęcie, powiedział, iż był to duży bass, co nie było prawdą). Upiekliśmy rybę, ale okazała się nie bardzo smaczna.
 

Tu chciałbym dodać, że według komentarzy czytelników na tym samym blogu w wersji angielskojęzycznej, dowiedziałem się, iż nie było to ani karp, ani bass, ale "Sheepshead (zwany też) Freshwater drum", po łacinie Aplodinotus grunniens, nie jest raczej poszukiwaną przez wędkarzy rybą i jeżeli w ogóle się ją je, to sposób przyrządzania jest bardziej wyrafinowany. Niestety, nie potrafiłem znaleźć nazwy tejże ryby w języku polskim. 


Muszę jeszcze dodać, że byliśmy absolutnie oczarowani tym wypożyczonym kanu: było ono całkiem nowe, bardzo lekkie, bardzo stabilne, bardzo szybkie—ogromnie go lubiliśmy! Gdy po naszej podróży go zwróciliśmy, okazało się, że właściciel miał identyczne nowe kanu na sprzedaż! Aby nie przedłużać tej opowieści—za niecałe 2 tygodnie przyjechaliśmy tam znowu, tym razem na grupową wycieczkę po rzece Pickerel River i kupiliśmy to nowe kanu.


Osiemnasty lipiec 2010 r. okazał się o wiele lepszym dniem—było słonecznie, wiatr przestał wreszcie wiać i postanowiliśmy popłynąć w kierunku jeziora Lake Nipissing—a może i do niego dopłynąć! Wyruszyliśmy o 9 rano (biorąc pod uwagę, że codziennie chodziliśmy spać długo po północy, zastanawiam się, jak się to nam udało?), tak więc mieliśmy przed sobą cały dzień. Obejrzeliśmy kilka miejsc kampingowych (122, 124), potem płynęliśmy na północ od wyspy Comfort Island, potem w kierunku wyspy Hunt Island i dotarliśmy do grupy trzech miejsc biwakowych położonych na trzech wysepkach (nr 118, 119 i 120). Niektóre były świetne, inne takie sobie—ale niezależnie na którym miejscu by się biwakowało, zawsze były niepowtarzalne widoki! Również dopłynęliśmy do miejsca nr 117—było ono całkiem prywatne, położone na brzegach zatoki Bob's Bay—najprawdopodobniej zdecydowalibyśmy się na nim rozbić nasz biwak w przyszłym roku (i tak się rzeczywiście stało w czerwcu 2011 r.). Minęliśmy kilka wysepek i zatoczek i w drodze do głównego kanału rzeki, zatrzymaliśmy się, aby wypocząć—w miejscu tym było tak dużo jagód, ze po niecałej godzinie byliśmy prawie że przejedzeni nimi! Wypoczywaliśmy, leżąc na płaskiej skale, obserwując płynące co jakiś czas łodzie i delektując się świetną pogodą... niestety, ale nic nie trwa wiecznie: nagle zerwał się wiatr. Wskoczyliśmy szybko do kanu—jakby nie było, dzieliło nas około 10 km. od naszego biwaku i już była godzina 17:15—i zaczęliśmy szybko wiosłować. Pomimo że byliśmy mniej-więcej osłonięci od wiatru i manewrowaliśmy pomiędzy wysepkami, kanałami i zatoczkami, od czasu do czasu zmuszeni byliśmy przepływać przez stosunkowo otwarte połacie wodne—i to w dodatku pod wiatr! Fale były dość wysokie, ale nie stanowiły one dla nas zagrożenia—największym problemem okazywał się wiatr, który był tak silny, że pomimo naszych wysiłków i nieustannego wiosłowania, kanu z ledwością poruszało się naprzód w iście żółwim tempie. Dookoła nie widzieliśmy żadnych innych przepływających łodzi, toteż Catherine nie mogła nawet spróbować poprosić o pomoc w podholowaniu nas kilka kilometrów! Gdy tylko dopływaliśmy do miejsca chronionego od wiatru, przez kilka dobrych minut wypoczywaliśmy aby nabrać sił na nowy ‘zryw stachanowski’ i kontynuowanie następnej częścj naszej trasy! W pewnym momencie zaczęliśmy brać pod uwagę pozostanie gdzieś na noc w tej okolicy. Od czasu do czasu pojawiały się jakieś domki letniskowe, ale nie wiedzieliśmy, czy ktokolwiek w nich był. Chociaż mieliśmy ze sobą ubrania przeciwdeszczowe i trochę innych ubrań, nie posiadaliśmy nawet plandeki, nie wspominając o małym namiocie, toteż spędzenie nocy pod gwiazdami nie uśmiechało się nam za bardzo. Niemniej jednak udało się nam powoli dotrzeć do zatoki Five Mile Bay i dotarliśmy o 20:00 do naszego biwaku. Była to dla nas dobra lekcja i na przyszłych wyprawach zawsze braliśmy ze sobą trochę jedzenia, małą kuchenkę z gazem, garnek, kubki, zapałki, radio, latarkę, plandekę, specjalne okrycia i inne rzeczy, które umożliwiłyby nam przenocowanie w każdym miejscu w jako-tako komfortowych warunkach. Później nawet zakupiliśmy mały namiot, mający nam służyć jako schronienie, gdy nie bylibyśmy w stanie dotrzeć do naszego 'głównego' biwaku.


Następnego dnia (19 lipca 2010 r.) popłynęliśmy do tamy Little Chaudere Dam. Rzeka French River płynie z jeziora Lake Nipissing do zatoki Georgian Bay przez wiele kanałów i ujść; całkowita różnica w poziomie wody pomiędzy jej początkiem i końcem jest 19 metrów. W celu regulacji poziomu wody na jeziorze Lake Nipissing, na początku XX wieku zbudowano trzy tamy: dwie Big Chaudiere Dams i Little Chaudiere Dam. Przyjemnie się wiosłowało i gdy wracaliśmy, zatrzymaliśmy się w ośrodku Wajashk, przymocowaliśmy łańcuchem kanu do doku i pojechaliśmy samochodem do miasteczka Noelville, aby kupić parę rzeczy. W miasteczku rozmawiałem z kilkoma jego mieszkańcami, którzy powiedzieli mi, że jeszcze nie tak dawno 100 procent mieszkańców miasta było pochodzenia francuskiego i cały czas francuskim posługuje się większość zamieszkałych tam ludzi. Również dowiedziałem się—co mnie niezmiernie zaskoczyło—że nie mogli oni zrozumieć osób mówiących po francusku zamieszkałych w prowincji Quebec z powodu odmiennej wymowy. Ponieważ nie znam języka francuskiego, trudno mi się na ten temat wypowiadać, ale słyszałem opowiadania o ludziach którzy przyjechali z Francji do Quebec i mieli dużo problemów z dogadaniem się z mówiącymi po francusku mieszkańcami tej prowincji, szczególnie tymi mieszkającymi w małych miastach. Po zrobieniu zakupów usiedliśmy w małym parku koło kościoła katolickiego, zjedliśmy świeżą sałatę i pojechaliśmy z powrotem do Wajashk, zatrzymując się po drodze na wysypisku śmieci w rezerwacie, w nadziei zobaczenia niedźwiedzi. Nie było ich, ale spotkaliśmy za to miłego faceta, który opowiedział nam kilka ciekawych historii o życiu w rezerwacie—nazywał się Bill Restoule i był w latach 2002-2006 wodzem Rezerwatu Dokis (nota bene obecną głową rezerwatu jest Denise Restoule, pierwsza kobieta sprawująca taką funkcję w tym rezerwacie). Przed wyjazdem kupiłem książkę na temat Rezerwatu Dokis, toteż rzeczy, o których wspominał Bill Restoule były mi trochę już znane z tejże książki. Po dotarciu do Wajashk zaparkowaliśmy samochód, wskoczyliśmy do kanu i dotarliśmy do naszego biwaku po 21:00. Zwykle chodziliśmy spać po północy; używając latarek z jasno świecacymi żarówkami LED, mogliśmy się swobodnie poruszać w ciemnościach po całej wyspie. Jednej nocy dokonaliśmy ciekawego 'odkrycia': gdy świeciliśmy latarkami w kierunku krzaczków jagodowych, jagody stały się tak odblaskowe, że było je o wiele łatwiej zbierać w nocy niż w dzień. Ciekawe zjawisko—bo nie przypominam sobie, aby w okolicy znajdowała się jakaś elektrownia nuklearna lub opad radioaktywny!
 


Następnego dnia pogoda była umiarkowana, ale mimo wszystko wybraliśmy się popływać. Minąwszy Wajashk, podążaliśmy na południe i przypłynęliśmy do Dokis Marina, Przystani Dokis, gdzie kupiliśmy lody. Pogoda zaczęła się zmieniać—zrobiło się wietrznie, nadeszły ciemne, nie wróżące nic dobrego chmury, co jakiś czas słyszeliśmy grzmoty i widzieliśmy błyskawice. Chociaż robiło się późno, nadal czekaliśmy w nadziei, że burza nas ominie—i rzeczywiście tak się stało, odpłynęliśmy o 19:30 i zawzięcie wiosłując, dotarliśmy dopiero do naszego biwaku o 21:30, gdy już zapadły ciemności. Znowu mało brakowało, abyśmy spędzili noc gdzieś pod gwiazdami—i raz jeszcze postanowiliśmy zawsze zabierać ze sobą ekwipunek potrzebny do przenocowania się w przypadku niemożliwości powrotu na nasz biwak. Ostatniego dnia, 21 lipca 2010 r. spakowaliśmy się i po godzinie dopłynęliśmy do Wajashk, włożyliśmy wszystko do samochodu, kanu na samochód i udaliśmy się do parku Grundy Lake, aby spędzić w nim ostatnią noc. Tym razem biwakowaliśmy na miejscu kempingowym nr 522 (nie polecałbym go, chyba że ktoś lubi obserwować przejeżdżające samochody). Po rozbiciu namiotu wybraliśmy się na przejażdżką na kanu po jeziorze Gut Lake, przepłynęliśmy pod mostem i wypłynęliśmy na jezioro Grundy Lake. Całkiem przyjemne jezioro, ale właśnie wróciwszy z French River, nie zrobiło na nasz specjalnego wrażenia! Następnego dnia oddaliśmy kanu do Grundy Lake Outfitters, pojechaliśmy to restauracji The Hungry Bear i po 22:00 rozpoczęliśmy powrotną drogę do Toronto. 


Wycieczka na Kanu w Parku Massasauga w Ontario, 30 Czerwiec-8 Lipiec 2010 r.

Wycieczka na Kanu w Parku Massasauga w Ontario, 30 Czerwiec-8 Lipiec, 2010 r. 

English version of this blog/Wersja w języku angielskim: http://ontario-nature.blogspot.com/2010/08/massasauga-provincial-park-june-july.html 


Dzień Pierwszy, 30 Czerwiec 2010 r., Środa


W parku Massasauga byłem już trzy razy w ciągu poprzednich 2 lach i w tym roku postanowiłem zorganizować wycieczkę dla członków naszej grupy „GetOut”, będącej częścią organizacji Meetup. Kilka miesięcy naprzód zarezerwowałem miejsce kempingowe nr 509 (to samo, na którym biwakowaliśmy we Wrześniu 2009 r.--zobacz blog http://ontario-nature-polish.blogspot.com/2010/08/pickerel-river-september-2009.html), natomiast Andrea, członkini tejże grupy, zarezerwowała miejsce nr 508, które dzieliła od naszego miejsca mała zatoczka. Ponieważ te miejsca, położone na zatoce Blackstone Harbour, znajdowały się niecałe 30 minut od parkingu, to sądziłem, że więcej osób będzie zainteresowanych tą wycieczką, ale zapisało się jedynie 10. Po zrobieniu rezerwacji zorientowałem się, że popełniono wiele błędów i zajęło mi dużo czasu i wiele telefonów, aby je wyprostować. Zresztą nie tylko ja miałem takie problemy-pod koniec 2010 r. otrzymałem email z dyrekcji parków, że system rezerwacji będzie radykalnie zmieniony i poprawiony właśnie z powodu tego rodzaju problemów. Najwyższy czas!


Zanim się obejrzałem, nadszedł czas wyjazdu. Gdy pakowaliśmy z Catherine mój samochód w dniu wyjazdu, zadzwonił jeden z uczestników wycieczki, Aaron, aby nas poinformować, że jego samochód się popsuł i nie będzie w stanie przyjechać dzisiaj—jak też automatycznie nie przyjedzie Soltera, którą zadeklarował się zabrać. Cóż, takie jest czasem życie! Wyjechaliśmy z Toronto około południa i po 2 godzinach jazdy dotarliśmy do Pete's Access Point w Parku Massasauga. Ponieważ już wcześniej mieliśmy zarezerwowane kanu i miejsce kempingowe, szybko załatwiliśmy sprawy papierkowo-płatnicze. Przed opuszczeniem biura parku dowiedzieliśmy się, że będzie ono zamknięte już o 18:00—a przecież Andrea i Jane mają przybyć dzisiaj do parku około 20:00... tak więc nie będą w stanie wypożyczyć kanu! Na szczęście udało się nam do nich dodzwonić do Toronto (telefony komórkowe działają w całym parku) i zdecydowały się przyjechać następnego dnia rano. Jeszcze jeden kryzys pokonany! 


Za każdym razem, gdy odpływaliśmy na kanu z Pete's Place, zawsze było wietrznie—rok temu z powodu wiatru i fal byliśmy zmuszeni spędzić jedną noc na 'dziko' bo nie byliśmy w stanie dopłynąć do naszego miejsca. I tym razem pogoda była podobna—wietrznie, dość duże fale... w każdym razie nawet w pewnym momencie zastanawialiśmy się, że nie poczekać z wodowaniem kanu w takiej pogodzie.... Oczywiście, kanu było po brzegi wypełnione naszymi rzeczami i ledwie było dla nas miejsce, ale to jest normalne, zawsze bierzemy za dużo rzeczy, ot tak, w razie czego... jak też lubimy kempingować w komforcie! Tak więc przed 16:00 byliśmy na wodzie, wiosłując do miejsca nr 509—prawie idealnie pod wiatr i fale! Powoli parliśmy naprzód—to, że kanu było ciężkie spowodowało, że stało się ono bardzo stabilne i nie było specjalnie popychane przez wiatr—gdyby było puste, byłoby o wiele ciężej wiosłować i utrzymać go w takiej samej pozycji. Niemniej jednak zajęło nas sporo czasu, zanim znaleźliśmy się blisko miejsca kempingowego i w pewnym momencie musieliśmy skręcić na prawo od naszego miejsca i dopiero po jakimś czasie zrobić ostry skręt w lewo, aby uniknąć wiosłowania równolegle do fal, co mogłoby zakończyć się wywróceniem kanu. Po niecałej godzinie dotarliśmy do naszego znajomego już miejsca, rozpakowaliśmy kanu, rozbiliśmy namiot i nazbieraliśmy drzewo na ognisko. Jak się okazało, nikt inny nie przybył tego dnia, tak więc kilka godzin siedzieliśmy przy ognisku; gdy zaczęło lekko padać, udaliśmy się do namiotu. Oczywiście, przedtem powiesiliśmy na gałęzi drzewa beczkę z naszym jedzeniem—jakby nie było, w lato 2009 r. to właśnie miejsce miało podobno najwięcej problemów z czarnymi niedźwiedziami, które go często odwiedzały w nadziei znalezienia jedzenia—a przy okazji napędzały dużo strachu biwakującym na nim turystom! 

Dzień Drugi, 1 Lipiec 2010 r., Czwartek (Święto Kanady)

 

Wstaliśmy o 9:00 rano i niebawem spostrzegliśmy od strony kanału zmierzające ku nam kanu, w którym znajdowali się Aaron i Soltera, którzy zaparkowali samochód na przystani Moon River Marina i stamtąd przypłynęli. Powitaliśmy ich nie chlebem i solą, ale świeżo zaparzoną kawą i wkrótce zobaczyliśmy następne kanu, tym razem przybywające z Pete's Place, z Jane i Andrea.



Ponieważ wiało, Aaron postanowił samemu do nich dopłynąć, aby ewentualnie udzielić im pomocy—nota bene, Aaron był wybornym kanuistą i dużo można się od niego było nauczyć! Po pewnym czasie udaliśmy się na miejsce #508, gdzie Aaron zademonstrował, jak należy poprawnie zawieszać na drzewie—a raczej pomiędzy drzewami—jedzenie. Niedaleko tego miejsca zobaczyliśmy na skale ciekawy szkielet—być może był to lis, kojot... lub nawet dawno zaginiony turysta! Ale weduług komenarzy czytelników, było to szkielet sarny.


Jak się okazało, Aaron bywał w tym parku, nawet kiedyś biwakował wraz z dziećmi na miejscu nr 508; znając więc ten park, zasugerował, abyśmy wybrali się do wodospadu, znajdującego się naprzeciwko Pete's Place, co uczyniliśmy. Rzeczywiście, wodospad był całkiem imponujący, jego wzburzone wody były widoczne już z daleka. Dziwiłem się, dlaczego nie widziałem tego wodospadu podczas poprzednich wizyt do parku? Odpowiedź na to uzyskałem parę dni później! 


Popływaliśmy trochę dookoła tego wodospadu, zrobiliśmy wiele zdjęć, a następnie przenieśliśmy kanu kilkadziesiąt metrów (portaż) na rzekę Blackstone River i zaczęliśmy nią się posuwać. Była to naprawdę bardzo przyjemna wycieczka, widoki były przepiękne, musieliśmy raz przepłynąć przez tamę bobrów, drzewa, które zagradzały drogę oraz kilka bystrzyn—to znaczy, pod prąd bystrzyn! Catherine i ja wiosłowaliśmy zacięcie, ale nasze kanu było popychane do tyłu przez bardzo mocny prąd wody. Pomimo że było możliwe przeniesienie kanue dookoła bystrzyn, spróbowaliśmy raz jeszcze pokonać bystrzyny—tym razem udało się i znaleźliśmy się po kilku minutach na jeziorze Little Blackstone Lake. Niebawem reszta grupy dobiła do nas i prawie godzinę pływaliśmy po tym jeziorze, na którym znajdowało się kilka fajnych miejsc biwakowych. Oczywiście, drogę powrotną odbyliśmy o wiele szybciej—tym razem nie było problemów z pokonaniem bystrzyn i szybko dotarliśmy do wodospadu. Catherine zręcznie dokonała krótkiego portażu i popłynęliśmy z powrotem do naszego biwaku. Wkrótce wszyscy siedzieliśmy dookoła ogniska, opowiadając różne ciekawe historie. Nigdy nie zapomnę opisu podróży, jaką Aaron odbył samotnie na rzece Missinaibi, która wpada do zatoki James Bay (tej, która jest częścią potężnej Hudson Bay), a szczególnie opowiadania o niejakim Bill'u—facecie, którego spotkał na północy, przed rozpoczęciem podróży, który nie miał żadnego doświadczenia pływania na kajaku lub kanu i który zamierzał właśnie zacząć podobną wyprawę na swoim bardzo tanim i plastikowym kajaku marki „Pelican”! Historia ta naprawdę trzymała nas w napięciu—szkoda, że jej nie nagrałem! W każdym razie Bill jakimś cudem dopłynął do celu, chociaż jego kajak kilkakrotnie uległ poważnym uszkodzeniom, on sam się zgubił, aż wreszcie wylądował na jakiejś wysepce koło lub na James Bay, z kompletnie dziurawym kajakiem, bez jedzenia i tam oczekiwał pomocy—wreszcie udało mu się zobaczyć jakiegoś Indianina, płynącego łódką, który go podwiózł do 'cywilizacji'. Soltera również podzieliła się z nami kilkoma ciekawymi opowiadaniami na temat jej podróży w Ameryce Łacińskiej—m. in. musiała użyć rozpylacza z mocną papryką, aby odpędzić potencjalnych złodziei. Soltera i Aaron, którzy umieli świetnie język hiszpański, cały czas rozmawiali tym pięknym językiem. Niestety, ale Andrea musiała pracować następnego dnia i dlatego musiała pojechać tego wieczoru do Toronto i przyjechać z powrotem następnego dnia wieczorem (razem ok. 450 km.), dlatego podwieźliśmy ją wieczorem w kanu do parkingu. 

Dzień Trzeci, 2 Lipiec 2010 r., Piątek



Yuri i Victoria przybyli rano i rozbili namiot na miejscu nr 508. Soltera rano spędziła sporo czasu pływając po całej zatoce—musiała być świetną pływaczką! Po śniadaniu wszyscy popłynęliśmy do wodospadu Moon River Falls, około 2 godziny od naszego biwaku. Była to moja już trzecia wycieczka do tych wodospadów—w przeciwieństwie do poprzedniego roku, gdy byłem tam we wrześniu, poziom wody był o wiele wyższy i wodospady wyglądały bardzo atrakcyjnie! Byliśmy tam około godziny, a następnie powiosłowaliśmy z powrotem do naszego biwaku, zatrzymując się po drodze na przystani Moon River Marina, gdzie kupiliśmy piwo i parę innych trunków alkoholowych w tamtejszym sklepie LCBO (i po raz pierwszy zapłaciliśmy nowo-wprowadzony w Ontario podatek HST w wysokości 13%), usiedliśmy na przystani i rozkoszowaliśmy się zimnymi napojami. Gdy dobiliśmy do biwaku, Ian i Sue, brytyjskie małżeństwo, właśnie rozbijali swój namiot. 


Następnie odebraliśmy Andrea z Pete's Place, która wróciła z Toronto, i wreszcie wszyscy (to znaczy, Catherine, ja, Yuri, Victoria, Ian, Sue, Aaron, Soltera, Jane i Andrea) mogliśmy usiąść dookoła ogniska na naszym miejscu biwakowym i porozmawiać na ciekawe tematy. Ponieważ Aaron był zawodowym pilotem, bardzo interesowałem się jego pracą i ogólnie lotnictwem; kto wiem, może pewnego dnia znajdę czas, aby zapisać się na kurs pilotowania samolotów? Z pewnością byłoby to coś bardzo oryginalnego i ciekawego! 

Dzień Czwarty, 3 Lipiec 2010 r., Sobota


Rano Aaron i Soltera spakowali się i powiosłowali z powrotem do Moon River Marina, jako że Aaron musiał być dzisiaj na pogrzebie w Toronto, a Soltera leciała do Meksyku. Po śniadaniu popłynęliśmy do opuszczonego ośrodka Calhoun Lodge, gdzie zwiedzaliśmy pozostałe budynki i maszyny rolne. Postanowiłem pozostać koło ośrodka, podczas gdy inni poszli na pieszą wycieczkę. Po kilku godzinach zjawili się z powrotem—prócz Catherine i Jane; wkrótce otrzymaliśmy od nich wiadomość na telefonie komórkowym, że się zgubiły. Po komicznej wymianie kilku wiadomości, ja i Andrea zdecydowaliśmy się popłynąć to północnej części zatoki Blackstone Harbour, gdzie zobaczyliśmy obie 'zguby' siedzące na nadbrzeżnych skałach i machające do nas. Zabraliśmy je do kanu i wszyscy czworo dopłynęliśmy do ośrodka, skąd udaliśmy się w drogę powrotną do naszego biwaku. Catherine i Jane popłynęły do przystani Moon River Marina i przywiozły nam skrzynkę piwa w podziękowaniu za nasze heroiczne uratowanie ich! Ostatnią wspólną noc spędziliśmy siedząc dookoła ogniska. Yuri grał na kubańskich bębenkach, kupionych przez Catherine na Kubie, a Victoria opowiadała nam ciekawe historie na temat ich wieloletniego pobytu w Izraelu i wszyscy delektowaliśmy się brytyjskim piwem „Guiness”--w każdej puszce znajduje się 'widget', plastikowa kulka, która powoduje, że piwo ma specyficzną gęstą pianę. 

Dzień Piąty, 4 Lipiec, 2010 r., Niedziela

 

To już ostatni dzień naszej grupowej wycieczki! Ian i Sue opuścili nas rano, Yuri i Victoria spakowali się i pozostawili swoje rzeczy na naszym miejscu, a sami popłynęli do tego wodospadu na vis-a-vis Pete's Place. Ja i Catherine popłynęliśmy do Pete's Place, w którym wrzało jak w ulu, ponieważ większość ludzi w tym dniu zakańczała swoje podróże i wszyscy przybywali do przystani, rozpakowywali kanu, podjeżdżali samochodami i ładowali do nich rzeczy. Położyliśmy kanu w krzakach i przywiązaliśmy go łańcuchem do drzewa i pojechaliśmy samochodem do pobliskiego miasta MacTier, napełniliśmy wodą pojemniki, uzupełniliśmy w sklepie LCBO zapas czerwonego wina i kupiliśmy jedzenie na następne 4 dni. Również Catherine popływała trochę w jeziorze Lake Joseph. Następnie wróciliśmy do Pete's Place, załadowaliśmy kanu nowo-kupionymi rzeczami i popłynęliśmy do tego wodospadu na vis-a-vis Pete's Place—ale wodospadu po prostu... nie było! Jak się okazało, poziom wody się obniżył i zamiast bystrej, szybkiej i kipiącej wody jedynie mały strumyczek niemrawo przelewał się przez skały—wyglądało to, jakby ktoś po prostu wodospad ten zakręcił! Przypłynęliśmy do naszego biwaku—wszyscy już odjechali, pogoda była idealna i gdy leżałem na gorącej skale i rozkoszowałem się krajobrazem, powiedziałem Catherine, że ten moment jest jednym z najprzyjemniejszych momentów mojego życia! 

Dzień Szósty, 5 Lipiec 2010 r., Poniedziałek 

Poranne pakowanie zajęło nam dwie godziny i już po 1:00 po południu byliśmy gotowi do rozpoczęcia następnej części naszej wycieczki, tzn. dopłynięcia do nowego miejsca biwakowego nr 211. Pogoda była bardzo dobra, wiosłowało się bez problemu, przepłynęliśmy przez kilka jezior, kanałów i zatoczek i po 2.5 godzinach dopłynęliśmy do naszego biwaku. Catherine parę razy powiedziała, że GPS jest niezmiernie pomocne—faktycznie, zamiast marnować czas na zastanawianie się, dokąd płynąć, możemy zająć się wiosłowaniem i oglądaniem widoków dookoła nas.


Nowe miejsce okazało się świetne, znajdowało się na cypelku małego przylądka, bardzo prywatne i świetnie chroniło nas od wiatru. Wieczorem wybraliśmy się na przejażdżkę na kanu, ale przerwaliśmy naszą wycieczkę po 15 minutach gdy Catherine dostrzegła z daleka mewę, która starała się porwać nasz zapakowany w plastikową torebkę obiad—aby ułatwić sobie pracę, wyłożyła nasze jedzenie na skałę koło ogniska. Na szczęście ta torebka okazała się za ciężka dla mewy, która ją upuściła na samym brzegu i udało się nam wszystko odzyskać. Tak więc obiad został uratowany, a dla nas była to dobra lekcja! Resztę czasu spędziliśmy na czytaniu, rozmowach, obserwowaniu zachodu słońca i słuchając mojego radia na fale krótkie. Rozpaliliśmy ognisko i po wypiciu parku kieliszków czerwonego wina, zaczęliśmy widzieć... wyskakujące z wody ryby! Okazało się, że nie były to nasze halucynacje, ale po prostu ryba gar pike (niszczuka) łapała prawdopodobnie latające insekty. Położyliśmy się spać o 3 nad ranem. 

Dzień Siódmy, 6 Lipiec, Wtorek
 

Wstaliśmy o 2:00 po południu. Było tak gorąco, że postanowiliśmy na razie nie wypływać na kanu i zamiast tego pływaliśmy i potem trochę połowiłem ryby, ale nic nie złapałem. Catherine usiadła pod ogromną sosną i zaczęła czytać magazyny z ostatnich 6 miesięcy, które przezornie zabrała na tą wycieczkę. Przez kilka godzin obserwowałem (i robiłem wideo) osom, które polowały na pająki, następnie wstrzykiwały im paraliżującą substancję i składały w nich jajeczka. Gdy nieszczęsne pająki oczekiwały ich losu, osy zawzięcie wykopywały małe otwory w piasku na miejscach namiotowych; gdy otwory wydały się wystarczająco duże, osy przyciągały półprzytomne pająki i zakopywały je. Prawdopodobnie gdy z jajek wylęgają się pająki, małe osy (czy też ich larwy—nie jestem biologiem!) żywią się pająkiem i wreszcie wydostają się na powierzchnię. Mam nadzieję, że znajdę czas, aby edytować moje filmy wideo... i być może sprzedam je dla „National Geographic”! Później raz jeszcze popływaliśmy, a następnie rozpaliliśmy ogromne ognisko i jak zwykle, siedzieliśmy koło niego przez kilka godzin. 

Dzień Ósmy, 7 Lipiec 2010 r., Środa 

Obudziliśmy się całkiem wcześnie, tzn. około południa i zjedliśmy nasze tradycyjne śniadanie (kawa i płatki owsiane). Następny bardzo gorący dzień... tak więc po śniadaniu rozłożyliśmy rozkładane krzesła na cyplu i obserwowaliśmy przepływające od czasu do czasu łódki. Włączyłem radio i akurat nadawano transmisję meczu Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej pomiędzy Niemcami i Hiszpanią, semi-final, udało się nam posłuchać ostatnich 15 minut—Hiszpania wygrała 1:0! Mogliśmy tylko sobie wyobrazić, co się działo na ulicy College Street w Toronto. W pewnym momencie spostrzegłem kilka jaszczurek na naszym miejscu biwakowym; są one bardzo płochliwe i wzięło mi sporo czasu, zanim udało mi się zrobić kilka zdjęć i filmów wideo tych pięknych stworzeń—nota bene, są to jedyne jaszczurki występujące w Ontario. 


Około 7:30 wieczorem, gdy zrobiło się chłodniej, wybraliśmy się popływać na kanu. Popłynęliśmy do zatoczki na lewo od miejsca kempingowego nr 210, potem ku wyspie Cow Island—znajdowało się tam jedno miejsce kempingowe, pełne młodych ludzi, którzy świetnie się bawili. Stado kruków nagle poderwało się nagle z drzewa—przypomniało to Catherine film Hitchock'a „Ptaki”. Opłynąwszy Cow Island, zobaczyliśmy w wodzie bobra i przez następne pół godziny płynęliśmy za nim—co jakiś czas wynurzał się z wody, aby następnie mocno uderzyć ogonem w lustro wody i zanurzyć się pod wodę. Gdy zbliżaliśmy się do naszego miejsca, było już ciemno i z ledwością z daleka widzieliśmy białą plandekę, zawieszoną nad naszym stołem. Dopłynęliśmy w kompletniej ciemności o godzinie 10 i od razu rozpaliliśmy ognisko, paląc nasze zapasy drzewa. 

Dzień Dziewiąty, 8 Lipiec, 2010 r., Czwartek

 

Ostatni dzień naszej podróży! Obudziliśmy się z powodu bardzo głośnego dzięcioła, który 'urzędował' na drzewach na naszym miejscu—chociaż inne ptaki były schowane w lesie z powodu gorąca, on pewnie musiał być bardzo głodny! Spakowaliśmy się i o 1:00 byliśmy gotowi do odjazdu, ale nagle poczuliśmy silny podmuch wiatru—ot, tak znikąd! Przedtem sprawdziłem prognozę pogody dla wodniaków i nie było ani jednego słowa na temat wiatru. Wiatr był tak silny i tak niespodziewany, że w ciągu pierwszej minuty przewrócił moją kamerę wideo, która była ustawiona na trójnogu! Zacząłem się niepokoić, jak sobie poradzimy z płynięciem na kanu z powrotem, bo przecież musieliśmy przepłynąć kilka otwartych połaci wodnych—ale tak nagle, jak zaczęło wiać, tak nagle przestało. Do dzisiaj nie znalazłem wyjaśnienia tego niezwykłego zjawiska. Zanim opuściliśmy nasze miejsce, kilka łodzi policyjnych przepłynęło nieopodal i zastanawialiśmy się, czy coś się nie wydarzyło. Następie z daleka zobaczyliśmy helikopter... wreszcie łódź z parku przepłynęła, a na niej spoczywało parkowe kanu i dwie dziewczyny na przodzie. O 2:00 byliśmy na wodzie i o 4:30 przybyliśmy do Pete's Place, rozpakowaliśmy kanu, położyliśmy go specjalnym stojaku i zasypaliśmy młodego pracownika parku pytaniami... ale on kompletnie nic nie wiedział i nie mógł nam udzielić żadnych odpowiedzi. W drodze powrotnej do Toronto zatrzymaliśmy się w supermarkecie w miejscowości MacTier, gdzie chcieliśmy kupić pieczoną kurę. Byliśmy zdziwieni byliśmy, że w mieście było mokro i wszędzie były ogromne kałuże—my mieliśmy szczęście, bo nie spadła ani jedna kropla deszczu tego dnia! Ponieważ kur nie było, udaliśmy się do pobliskiej restauracji koło lokalnego komisariatu policji OPP (Ontario Provincial Police) i rozmawialiśmy z kelnerką o niedawnym włamaniu przez używającego kokainę młodego faceta oraz o jej sparaliżowanym synu—bardzo przykra historia, która wydarzyła się prawie dokładnie 5 lat temu—samochód, alkohol... Ponieważ jeleń pojawił się w mieście, kilka osób poszło go zobaczyć, ale już gdzieś przepadł. O 7:00 wieczorem byliśmy z powrotem na drodze i dwie godziny później dotarliśmy do Toronto. Już po kilku godzinach zaczęliśmy wspominać o tej wspaniałej podróży—i robić plany następnej wycieczki do tego parku! 

English version of this blog/Wersja w języku angielskim: http://ontario-nature.blogspot.com/2010/08/massasauga-provincial-park-june-july.html

Tydzień na Rzece Pickerel River, Wrzesień 2009 r. (W przygotowaniu)

Opis tej podróży jest nadal w przygotowaniu.
Day 6, Group Photo Around the White Cross, Hwy 69 & Pickerel River

Zdjęcia z tej podróży: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157622858106295/

sobota, 10 lipca 2010

Pływanie na Kanu w Massasauga Park. Biwakowanie na Wyspie Rozbitków Wraz z Czarnym Niedźwiadkiem, 07-14/07/2009 oraz 25-28/09/2009

English version of this trip is here: http://ontario-nature.blogspot.com/2010/07/canoeing-in-massasauga-park-and-sharing.html 

BIWAKOWANIE W PARKU MASSASAUGA PROVINCIAL PARK, ONTARIO, NA WYSPIE ROZBITKÓW, ZAMIESZKAŁEJ RÓWNIEŻ PRZEZ CZARNEGO NIEDŹWIADKA, 7-14 LIPICA 2009 ROKU


Prowincjonalny Park „Massasauga”, rozciągający się wzdłuż wybrzeży zatoki Georgian Bay od miasta Parry Sound do rzeki Moon River, składa się z setek smaganych wiatrem skalnych wysp, jak również położonych wewnątrz lądu lasów i jezior. Po raz pierwszy wybrałem się do tego parku na wycieczkę na kanu w 2008 r. i była ona tak udana, że postanowiłem powrócić, tym razem obierając bardziej ambitną, jakkolwiek 'bezportażową' trasę. Jest to jeden z nielicznych parków, w którym można odbyć wiele dłuższych wypraw na kanu, pozwalających ich uczestnikom siedzieć W kanu pływającym NA wodzie, w odróżnieniu od CHODZENIA na ziemi POD kanu (tzn. portaż). Nie muszę dodawać, że preferuję tą pierwszą opcję! Celem naszej podróży była Wreck Island, Wyspa Wraków i jedyne miejsce biwakowe znajdujące się na niej, nr 325. Mieliśmy szczęście, bo nie było problemu z zarezerwowaniem tego miejsca—jakoby zbyt dużo ludzi nie kwapi się do niego płynąć, bo wymaga to przepłynięcia przez otwarte wody zatoki Georgian Bay—i być może mają oni racje, jak się zdołaliśmy o tym później przekonać. Wreck Island wiążę się również z dobrze znanym statkiem „Waubuno”, który przewoził pasażerów i towary pomiędzy miastami Collingwood i Parry Sound w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XIX wieku. W dniu 21 listopada 1879 roku, statek opuścił Collingwood i skierował się do Parry Sound—już od trzech dni próbował wypłynąć z Collingwood, lecz z powodu opadów śniegu i silnych wiatrów zmuszony był czekać w porcie. Ponieważ najprawdopodobniej miał to być ostatni rejs sezonu—z powodu oblodzenia zatoki następny rejs dopiero mógłby nastąpić na wiosnę—Kapitan zapewne postanowił zaryzykować i doprowadzić statek do Parry Sound. Statek, mający na pokładzie pasażerów i załogę, razem 24 osoby, po raz ostatni został zauważony przez latarnika na wyspie Christian Island. Gdy nie pojawił się na czas w Parry Sound, rozpoczęto poszukiwania. Znaleziono wiele rozrzuconych przedmiotów, ale nie zdołano znaleźć ciał. Inne części statku zostały znalezione w ciągu wielu następnych lat. Kadłub, który najprawdopodobniej jest częścią Waubuno, można zobaczyć pod wodą koło wyspy Wreck Island.

Wyjechawszy z Toronto 7 Lipca 2009 roku, po 3 godzinach jazdy dotarliśmy do Pete's Place Access Point—miejsca, z którego zaczyna się wycieczki wodne. Było niezmiernie wietrznie—fale na zatoce Blackstone Harbour nie wydawały się w ogóle zmniejszać—wręcz przeciwnie, miałem wrażenie, że zwiększają się z każdą minutą. Jednak nie zważając na wiatr i fale, wsiedliśmy do naszego jak zwykle załadowanego do pełna kanu i zaczęliśmy wiosłować w kierunku kanału, łączącego Blackstone Harbour z zatoką Woods Bay. Przy bezwietrznej pogodzie powinniśmy dopłynąć do wyspy Wreck Island w ciągu około 4.5 godziny, ale szybko zorientowaliśmy się, że nie będzie to możliwe, aby dzisiaj tam dotrzeć—wiosłowaliśmy z trudem pod wiatr i chociaż nadal znajdowaliśmy się w stosunkowo zacisznej zatoce, to jednak kanu posuwało się naprzód bardzo topornie i wolno, kołysząc się w górę i w dół na falach. Mogliśmy sobie jedynie wyobrazić, co się zacznie dziać na otwartych wodach zatoki Georgian Bay! Z trudem pokonaliśmy zatokę Woods Bay i dotarliśmy do osłoniętej cieśniny Captain Allan Straits, gdzie nawet zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie zatrzymać się na noc na jednym z wielu znajdujących się tam miejsc kempingowych. Jednakże zdecydowaliśmy się płynąć dalej, do miejsca nr 402, na którym biwakowaliśmy przez kilka dni na przełomie lipca i sierpnia 2008 roku. To miejsce, znajdujące się w zatoczce i osłonięte od głównego kanału wyspami, było bardzo fajne i nie zmieniło się od poprzedniego roku. Ponieważ mieliśmy spędzić tylko jedną na nim noc, szybko rozbiliśmy namiot i rozpaliliśmy ognisko, wyjmując z kanu jedynie najpotrzebniejsze rzeczy.


Następnego dnia pogoda znacznie się poprawiła, toteż rano spakowaliśmy się po godzinie byliśmy na wodzie. Minąwszy wyspę Pleasant Island po prawej stronie, wpłynęliśmy w bardzo malownicze i skaliste przejście przez skupisko wysp (Sharper, Omar). Po niedługim czasie ukazała się z daleka wyspa Wreck Island; kierowani przez mój niezawodny GPS, powoli wpłynęliśmy do małej zatoczki—i zobaczyliśmy na drzewie numer naszego miejsca.
 

Było one naprawdę cudowne! Mieliśmy swoją 'prywatną' zatoczkę, z 'prywatną' wyspą, jak również mogliśmy rozkoszować się niesamowitym widokiem na zatokę i wyspy Georgian Bay. W lesie było kilka wytyczonych miejsc na namioty, ale rozbiliśmy namiot na płaskim skalnym wzgórzu—w ten sposób byliśmy blisko ogniska i mieliśmy otwarty widok na całą okolicę.


Znajdująca się w środku zatoczki mała wysepka, na którą można było się przedostać przeskakując wąski przesmyk, okazała się być świetnym miejscem do wędkowania i pływania, jak też niezmiernie wygodnym i malowniczym miejscem do spożywania naszych posiłków. Zauważyliśmy dużą ilość węży wodnych, pływających wokoło tej wyspy—jak się niedługo okazało, mieszkały one w wielu szczelinach tejże wysepki i gdy spożywaliśmy na niej posiłki, często mogliśmy widzieć nawet 6 wystających ze skalnych pęknięć i otworów główek węży lub pełzające po skale węże i następujące zsuwające się do wody. Węże te są niejadowite i w żaden sposób nie atakują ludzi; jednakże w razie zagrożenia mogą stać się niebezpieczne i gryźć swoimi ostrymi zębami. Ich ślina zawiera specjalny środek przeciwzakrzepowy, który może powodować obfite krwawienie, trwające do 9 godzin, a ponadto może także doprowadzić do nieprzyjemnych infekcji wymagających pomocy medycznej.
 

Moja partnerka, niepomna na niebezpieczeństwa, codziennie beztrosko pływała dookoła tej zatoczki. Jak tylko wchodziła do wody, natychmiast pojawiały się węże wodne, patrolując okolicę! Ich podniesione nad lustrem wody główki wyglądały jak peryskopy, gotowe wystrzelić torpedy w nic nie przeczuwającą ofiarę.
   
To było surrealistyczne! Również na tej wysepce próbowałem łapać ryby i podczas naszego pobytu złapałem 2 szczupaki, 2 i 4 kg., które upieczone na ognisku, były wyśmienite!


Mieliśmy jeszcze jeden cel naszej wyprawy, a mianowicie odbycie wycieczki do Henry's Fish Restaurant, bardzo znanej w okolicy jadalni rybnej. Według magazynu „Saveur”, restauracja ta uplasowała się w pierwszej setce i serwowane przez nią ryby i frytki są jakoby najlepsze na świecie! Jej sława spowodowała, że ludzie z wielu krajów jej odwiedzenie zaliczają do swojego planu turystycznego—między innymi do jej gości należą Goldie Hawn i Kurt Russell, którzy zresztą mają w okolicy domek letniskowy. Ponieważ restauracja znajduje się na wyspie (o bardzo pasującej nazwie „Frying Pan”, tzn. Wyspie Patelni), jedynym sposobem dostanie się jest drogą wodną lub powietrzną. Wiele osób przylatuje więc z Parry Sound małymi samolotami Cessna, które po 10-15 minutach lotu nad krainą 30 tysięcy wysp lądują na wodzie i dopływają do restauracji, gdzie zapewne czekają ich bardzo interesujące doznania kulinarne! Wyspa Frying Pan znajduje się około 2 godzin na kanu na północ od Wreck Island—ponieważ trasa przebiega przez otwarte i narażone na wiatry wody zatoki Georgian Bay, postanowiliśmy wykorzystać dobrą i prawie bezwietrzną pogodę i popłynąć tam następnego dnia, 09 lipca 2009 r. Chciałbym tu dodać, że mieliśmy ze sobą radio morskie (marine radio) i ciągle słuchaliśmy prognozy pogody dla statków i łodzi na zatoce Georgian Bay—były one zazwyczaj bardzo dokładne, przynajmniej na następne 12 do 24 godzin.


Nie mieliśmy żadnych problemów z dopłynięciem do wyspy Frying Pan Island—po dokonaniu półkola w lewo, wypłynęliśmy na otwarte wody Georgian Bay. Po prawej stronie minęliśmy wyspę Alice Island, popłynęliśmy przesmykiem pomiędzy wyspami Saville i Barnicke, następnie pomiędzy wyspami Isabel i Florence i powoli zbliżaliśmy się do sporych rozmiarów Frying Pan Island. Gdy zbliżaliśmy się do jej brzegu, pewien bardzo szczególny znak zwrócił naszą uwagę. "Czy jest to rzeczywiście to?", Zastanawialiśmy się. Gdy byliśmy bliżej lądu okazało się, że mieliśmy rację—to był „słynny” znak LCBO! (Dla osób nie mieszkających w Ontario: rządowe sklepy LCBO są na ogół jedynymi sklepami w Ontario, gdzie można nabyć wysokoprocentowe napoje alkoholowe). Rzecz jasna, nie mogliśmy przepuścić takiej okazji—jakby nie było, jedyny inny sklep LCBO w parku Massasauga znajdował się na przystani Moon River Marina, około 5 godzin od wyspy Wreck Island!


Dwóch pracowników na doku, gdzie cumowały łodzie, pomogło nam zacumować kanu, chociaż generalnie byli bardziej przyzwyczajeni asystować większym łodziom motorowym. Sklep miał na składzie wiele różnych produktów, włącznie z różnymi napojami alkoholowymi. Zdecydowaliśmy się kupić zimne piwo i inne zimne napoje alkoholowe, a następnie popłynęliśmy do znajdującej się na vis-a-vis sklepu małej wysepki, gdzie się trochę poopalaliśmy, wypiliśmy nasze zimne napoje i obserwowaliśmy przybywające łodzie, których właściciele byli głównie zainteresowani kupnem zimnego piwa. Wypoczęci i odświeżeni, kontynuowaliśmy naszą podróż.


Zbliżając się do doku restauracji, poczuliśmy się trochę nieswojo, widząc te wszystkie ogromne, drogie i luksusowe jachty, łodzie motorowe i samoloty zacumowane przed restauracją—nasze kanu było mniejsze, niż ich jolki—niemniej jednak mimo wszystko kanu zostało potraktowane 'po królewsku' przez pracowników restauracji, pomagających 'parkować' łodzie.


Restauracja Henry's Fish okazała się całkiem spora i oferowała różny wybór dań z ryb. Zdecydowaliśmy się na „all you can eat” (za $24.99 za osobę nie było to tanio) i po kilku minutach otrzymaliśmy talerze ze smażonymi rybami, sałatką coleslaw i frytkami. Podczas gdy jedliśmy, mały samolot wylądował na wodzie, wysiadło z niego kilka osób i weszło do restauracji, jak też po paru minutach zacumowała taksówka wodna z Perry Sound, przywożąc grupę turystów.


Spytaliśmy się obsługującej nas młodej kelnerki, czy sądzi, że istnieje związek pomiędzy wysokością napiwków i wielkością łodzi klientów?, a następnie wskazałem najmniejszą zacumowaną przed restauracją łódkę i powiedziałem, „nota bene, to jest właśnie nasza łódka”. Oczywiście, otrzymała od nas napiwek, o wiele większy, niżby to wskazywała wielkość naszego kanu! Po obiedzie mieliśmy okazję porozmawiać z właścicielem restauracji (chociaż jego imię nie było Henry—kupił tą restaurację wiele lat temu od oryginalnego właściciela).


Następnie wskoczyliśmy do kanu... które prawie zatonęło z powodu naszej nadwagi... i powiosłowaliśmy z powrotem na naszą Wreck Island. Pogoda nadal była 'jak drut', nie wiał żaden wiatr. Manewrowaliśmy wśród niezliczonych wysepek i obserwowaliśmy bezkresne wody Georgian Bay. Jeżeli pogoda nawet trochę popsułaby się, to musielibyśmy zostać na jakiś czas na Frying Pan Island. Chyba to jedzenie spowodowało, że wstąpiły w nas nowe siły, bo zabrało nam jedynie 1.5 godziny wrócić do naszego biwaku.


Gdy wpłynęliśmy do 'naszej' zatoczki, po prawej stronie, naprzeciwko naszego miejsca biwakowego pojawił się mały czarny niedźwiadek! Udało mi się go parę razy sfotografować, ale szybko zniknął w buszu. Kilka dni później widzieliśmy go ponownie, ale nigdy nie stwierdziliśmy aby cokolwiek zginęło z naszego biwaku—oczywiście, jedzenie codzienne na noc i podczas naszej nieobecności wieszaliśmy na wysokiej gałęzi drzewa. Naszym zamierzeniem było, aby powrócić do Toronto w sobotę, 11 lipca 2009 r., jednak wiatr wzmagał się i po prostu było niemożliwe przepłynięcie tych kilku długich odcinków otwartej wody. Tak więc musieliśmy kilka dni spędzić na wyspie, z przynajmniej jednym czarnym niedźwiedziem, kolonią węży wodnych i pływającymi po zatoce 'garpikes'--archaicznymi rybami podobnymi do szczupaków, o bardzo wydłużonej części nosowej.


Na szczęście pogoda była na tyle dobra, że mogliśmy pływać dookoła i koło wyspy Wreck Island. Na południowo-zachodnim końcu wyspy znajdował się 1.5 kilometrowy szlak pieszy, który prowadził m. in. przez bardzo ciekawe i niesamowite formacje skalne! Nie jestem geologiem, ale chciałbym zacytować kilka fragmentów z wydanej przez park broszury pt. „Wreck Island Trail”.


Geolodzy uważają, że w tej okolicy nastąpiło międzykontynentalne zderzenie około 1.1 miliarda late temu. Powstały góry, a następnie nastąpiły miliony lat erozji. Około 450 milionów lat temu morze zalało tą okolicę, pozostawiając pokłady wapienia, jednakże żadne z tych grubych pokładów przetrwały kolejną erozje na Wreck Island.


Zlodowacenie również przyczyniło się do wyrzeźbienia krajobrazu parku i finalnie usunęło resztki śladów miękkiego wapienia. Ostatnie połacie lodu pokrywały obszary Wreck Island około 60,000 lat temu, jednakże wydarzenie mające miejsce 14,000 lat temu, daleko na północy, koło Zatoki Hudsona, pozostawi trwały ślad na wyspie: nastąpiło katastrofalne uwolnienie wody z topiących się lodowców, przy okazji uwalniając ogromne ilości wody pomieszanej z gruzem, które nie miały dokąd popłynąć. Gdy zwały tej wody popłynęły na południe, lód nadal pokrywał tą część zatoki Georgian Bay, włącznie z Wreck Island. Rozpędzona woda z ogromną szybkością płynęła pod lodem, pod ogromnym ciśnieniem. Była ona w stanie wypchnąć podstawę lodowca i poruszać się po powierzchni. Pędzące strugi wody, pomieszanej z ostrym żwirem, kamieniami i głazami, zaatakowały powierzchnie skalne Wrecek Island niczym olbrzymia piaskarka ciśnieniowa, powodując do dzisiaj widoczną erozję. Między innymi w tych strugach wody znajdowały się duże, czarne kamieniem, które odbijały się pod lodem, mocno uderzając o powierzchnię skalną. Te kamienie nazywają się „percussion boulders” i można je do tej pory zobaczyć na Wreck Island—różnią się one znacznie od podłoża skalnego w tej okolicy Geologowie przypuszczają, że ten cały proces tego niezmiernie szybkiego płynięcia wody był bardzo krótki i trwał od kilku godzin do kilku dni.


Dla mnie ta część wyspy stanowiła raj fotograficzny—szkoda, że nie potrafiłem robić lepszych zdjęć!


Czekając na poprawę pogody, popłynęliśmy w kierunku północno-wschodnim do wyspy Doll Island i zatoki Bowery Bay. Gdy skierowaliśmy się z powrotem do biwaku, pogoda nagle się zmieniła, pojawiły się czarne, burzowe chmury, zaczęło ostro wiać i musieliśmy niezmiernie intensywnie wiosłować, aby dotrzeć do osłoniętych zatoczek koło naszej wyspy. Następnego dnia wybraliśmy się na krótką wycieczkę dookoła wyspy Wreck Island i dopłynęliśmy na południe od wyspy Bradden Island, gdzie można było zobaczyć wrak statku „Waubuno”. Wiosłowało się nam bardzo przyjemnie w osłoniętych od wiatru zatoczkach pomiędzy wyspami, ale gdy tylko wypłynęliśmy na otwarte i wietrzne wody zatoki Georgian Bay, fale i wiatr zaczęły rzucać nasze kanu na wszystkie strony i w pewnym momencie mieliśmy trudności z utrzymaniem go na wodzie. Zorientowaliśmy się, ze absolutnie nie będzie możliwe dalsze kontynuowanie naszej wycieczki dookoła Wreck Island i zdecydowaliśmy się skręcić w prawo, przepłynąć dookoła Bradden Island i wrócić na nasze miejsce biwakowe. Nawet obrócenie kanu o 180 stopni było ryzykowne—w pewnym momencie kanu ustawiło się równolegle do fal, niebezpiecznie kołysząc się w prawo i lewo. Wreszcie dobiliśmy do brzegu wyspy Bradden Island i zamiast ją opływać, postanowiliśmy przenieść przez nią kanu. Chociaż portaż był krótki, trochę sprawił nam kłopotów jako że okolica była porośnięta niskopienną roślinnością i bardzo skalista. Dotarliśmy do południowego brzegu Bradden Island i zaczęliśmy powoli wiosłować z powrotem do naszego miejsca kempingowego—na szczęście wyspa świetnie chroniła nas od wiatru i fal.





Pomimo że Wreck Island należy od Parku Massasauga, wiele wysepek i gruntów nadal pozostaje w prywatnych rękach i często widzi się domki letniskowe. Z naszego miejsca widzieliśmy dwie wysepki, na których znajdowały się domki letniskowe, cottages. Jednego wieczoru popłynęliśmy dookoła jednej z tych wysepek i zaczęliśmy rozmawiać z bardzo przyjemnym facetem, pochodzącym z Czechosłowacji. Okazało się, że jego domek—jak też zapewne inne domki w tej okolicy—ma elektryczność, doprowadzoną podwodnym kablem i nawet chciał nam użyczyć lodu! Biorąc pod uwagę, że telefony komórkowe wszędzie świetnie działały, mieszkanie na takich wysepkach zapewne nie oznaczało odizolowania się od cywilizacji!

Według prognozy pogody, wiatr miał osłabnąć następnego dnia w południe, tzn. 14 lipca 2009 r. Jednakże nadal było tak wietrznie, że w nocy trzeba było przytwierdzić kilka kamieni do naszego namiotu, bo inaczej zostałby porwany przez wiatr! Rzeczywiście, 14 lipca wiatr znacznie ucichł, tak więc w ciągu 2 godzin byliśmy spakowani i wyruszyliśmy w drogę powrotną—a nawet udało się nam odwiedzić kilka innych wysepek i wpłynąć do zatoki Carlson Bay. Gdy dopływaliśmy do zatoki Blackstone Harbour, wiatr znowu się nasilił i wiosłowanie te ostatnie kilkaset metrów było niezmiernie wyczerpujące. 

  Blackstone Harbour i Wodospady Moon River Falls, 25-28 Wrzesień, 2009 r

Nasza ostatnia lipcowa podroż musiała być rzeczywiście niezmiernie przyjemna, ponieważ wraz z jeszcze jedną parą udaliśmy się ponownie do parku Massasauga 25 Września 2009 r. Tym razem zarezerwowaliśmy miejsce nr 509, znajdujące się na zatoce Blackstone Harbour, niecałe 30 minut wiosłowania do parkingu w Pete's Place. Jak na wrzesień, było nawet ciepło. Miejsce to widzieliśmy podczas naszej ostatniej wycieczki i bardzo się nam podobało—bez wątpienia, było bardzo fajne, miało trzy wyznaczone miejsca na namioty, bardzo zadrzewione, pozwalające na rozpięcie plandek chroniących nas od deszczu i dawało piękny widok na całą zatokę. Po rozbiciu naszego namiotu i małej plandeki przeciwdeszczowej, spędziliśmy parę godzin pływając na kanu po Blackstone Harbor. W tym czasie próbowałem swoich umiejętności wędkarskich, ale na próżno—przynajmniej byłem w dobrym towarzystwie, sądząc po ilości wędkarzy na jeziorze, którzy też nic nie złowili.


Ponieważ ostrzeżono nas, że teren ten jest odwiedzany przez całkiem wścibskie niedźwiedzie, musieliśmy zapakowaną w beczkę żywność powiesić na drzewie w taki sposób, aby niedźwiedzie nie mogły jej dosięgnąć. Jest to łatwiej powiedzieć, niż zrobić—ponad godzinę starałem się zarzucić linę dookoła niektórych wysokich gałęzi, ale wreszcie poddałem się i powiesiłem beczkę stosunkowo nisko na gałęzi małego drzewa, rosnącego nad wodą. Ponieważ nic nie wskazywało, aby jakieś zwierzątko dobrało się do naszej żywności, tak więc sądzę, że ta metoda była wystarczająca.


Biorąc pod uwagę, że uwielbiam siedzieć przy ognisku do późnych godzin nocnych—lub, jak ktoś woli, do wczesnych rannych—nie należę więc do tych, co rano wstają i przez to rzadko robię rano zdjęcia—a szkoda, bo poranne widoki są przepiękne! Jednakże następnego dnia, 26 września, udało mi się wstać przed wschodem słońca—i nagle ujrzałem niesamowite niebo, wypełnione czerwonymi chmurami o niesamowitych kształtach! Szybko chwyciłem aparat fotograficzny i zrobiłem wiele przepięknych zdjęć tego nieprzeciętnego zjawiska! Tego samego dnia spędziliśmy parę godzin, pływając po Blackstone Harbour i odwiedziliśmy kilka miejsc kempingowych, ponieważ rozważałem zorganizowanie jakiejś większej wyprawy następnego roku. Większość miejsc kempingowych wzdłuż brzegu (nr 509, 506, 505, 511, 510) była całkiem przyzwoita, chociaż niektóre zbyt 'otwarte', co mogło być problemem w razie silniejszych wiatrów. Zwykle te miejsca są bardzo popularne z powodu ich bliskości do Pete's Place i dlatego jest wskazana ich rezerwacje na kilka miesięcy przez przyjazdem. W międzyczasie przybyli nasi znajomi, Lynn i Wayne i rozbili namiot, jak też rozłożyli jeszcze jedną dużą plandekę przeciwdeszczową. Nasza czwórka następnie popłynęła wskroś Blackstone Harbour do opuszczonego ośrodka, Calhoun Lodge. Spędziliśmy tam trochę czasu, chodząc po opuszczonych budynkach—jeden z nich nie tak dawno był jeszcze używany przez jakąś grupę młodzieżową, która z pewnością świetnie się bawiła! Niestety, ale zaczęło padać i musieliśmy szybko wracać z powrotem. Na szczęście wieczorem przejaśniło się i mogliśmy rozpalić ognisko, zrobić grilla i napić się mojego ulubionego czerwonego wina.


Następnego dnia, 27 września, nie padało i zgodnie z planami, popłynęliśmy do Wodospadu Moon River Falls, położonym na rzece o bardzo właściwej nazwie, Moon River (Rzeka Księżycowa)--skalne połacie o niesamowitych kształtach rzeczywiście były jak z księżyca! Po raz pierwszy dopłynąłem do tego wodospadu w 2003 r. i zawsze wspominałem te spektakularne widoki! W lato ten wodospad jest bardzo popularnym miejscem dla turystów, którzy tam przybywają i niektórzy skaczą ze skał do powstałego w górnej części w skale głębokiego 'basenu'. Niestety, ale ponad miesiąc temu, na początku sierpnia 2009 r. zdarzył się tam tragiczny wypadek—siedem osób zostało porwanych przez wzburzone wody wodospadu i trzy z nich utopiły się—jedną z ofiar był dwudziestu-kilku letni turysta z Polski.


 Do dzisiaj pamiętam zdjęcia, zamieszczone na pierwszej stronie dziennika „The Toronto Star”, pokazujące jego rodziców klęczących na skale koło jego wyciągniętego z wody ciała... Z daleka widzieliśmy na brzegu biały krzyż, upamiętniający tą tragedię. Ponieważ był to wrzesień, nikogo prócz nas nie było i mogliśmy podziwiać niesamowite formacje skalne. Poziom wody był o wiele niższy, niż w sierpniu, gdy się zdarzył ten wypadek, ale pomimo tego wodospady były imponujące! Po zjedzeniu lunchu na szczycie wodospadu, zaczęliśmy wiosłować z powrotem; po drodze zatrzymaliśmy się na przystani w Moon River Marina, kupiliśmy parę zimnych piw i niebawem dotarliśmy z powrotem do naszego miejsca.


Ostatni dzień powitał nas wiatrem, deszczem, burzą i błyskawicami. Lynn i Wayne, którzy wcześnie wstali, pożegnali się z nami i korzystając z przejściowej przerwie w deszczu, odpłynęli do parkingu na Pete's Place. Niestety, ale my nie mieliśmy takiego szczęścia—gdy już się spakowaliśmy, rozpętała się straszna burza, okropnie padało, wiało, a do tego co chwila widzieliśmy błyskawice i słyszeliśmy coraz głośniejsze grzmoty burzy. Na szczęście nie zdjęliśmy jeszcze plandeki przeciwdeszczowej i zapewniała ona całkiem dobrą ochronę od tej nieprzyjemnej pogody. Wreszcie burza się oddaliła i korzystając z chwilowej poprawy pogody, szybko wsiedliśmy do kanu i zaczęliśmy wiosłować, co wymagało trochę wysiłku z powodu nadal wiejącego wiatru. Kilkaset metrów przez dokiem wiatr się znacznie wzmógł i z ledwością udawało się nam posuwać kanu do przodu, jak też utrzymywać go pod właściwym kątem do coraz większych fal, ale w końcu szczęśliwie dopłynęliśmy do celu.
 

Gdy oddawaliśmy kanu, spotkaliśmy strażnika parku który powiedział, że właśnie widział czarnego niedźwiedzia na tym parkingu. Ale to nie było wszystko: dodał, że poprzedniego dnia, gdy my popłynęliśmy do wodospadu na Moon River, widział na naszym miejscu biwakowym baraszkującego niedźwiedzia! Mówił, że w tym roku niedźwiedzie były bardzo aktywne na wszystkich tych miejscach kempingowych znajdujących się na Blackstone Harbour i chociaż nie zaatakowały nikogo, wyrządziły wiele szkód, uszkadzając namioty i podręczne lodówki z jedzeniem, ukradły wiele jedzenia i bardzo dużo osób dzwoniło z tego powodu na policję! Ale co najciekawsze—nasze miejsce biwakowe nr 509 miało najgorszą reputację jeżeli chodzi o tegoroczne problemy z niedźwiedziami! Może i dobrze, iż się o tym nie dowiedzieliśmy przed przyjazdem do parku...