piątek, 11 lipca 2014

Park Massasauga, Ontario, Kanada, Sierpień 2013 r: Pływanie na Kanu i Biwakowane na Zatoce Blacktone Harbour i Wyspie Wreck Island




Nasza trasa w/g GPS w parku Massasauga
Początkowo zamierzaliśmy udać się do parku Massasauga w czasie Święta Kanady (Canada Day), przypadającego 1 lipca 2013 r. i zatrzymać się na miejscu biwakowym koło przesmyku. W marcu 2013 r. system rezerwacji w parkach ontaryjskich pokazywał, że miejsce to było wolne, lecz gdy następnego dnia zdecydowaliśmy się go zarezerwować, okazało się, że już zostało zajęte! Ponieważ było ono dostępne w czasie następnego długiego weekendu w sierpniu, tak więc szybko dokonaliśmy rezerwacji na ten późniejszy termin, a w Święto Kanady udało się nam ‘zdobyć’ miejsce biwakowe w parku Killarney. Jednakże historia na tym się nie skończyła: ponad miesiąc później, gdy rozmawiałem w biurze z moim klientami, okazało się, że również lubią spędzać weekendy biwakując i też wybierają się na biwak w Święto Kanady.

            Do którego parku zamierzacie jechać ? zapytałem się.           
            Do Massasauga odpowiedzieli. Już zarezerwowaliśmy miejsce biwakowe.
            Które?
            To koło przesmyku odpowiedzieli, ku mojemu szczeremu zaskoczeniu!

Pete's Place, zawsze z wyruszamy z tego miejsca
I tak oto 1 sierpnia 2013 r. (w 69 rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego) przybyliśmy po raz szósty do parku Massasauga. Na przystani spotkaliśmy młodego faceta, z pochodzenia Serba czy też Chorwata, który ciągnął po ziemi mały kajak do rampy dla łodzi. Miał biwakować na jednym z miejsc znajdujących się na brzegach Cieśniny Kapitana Allana (Captain’s Allan Strait). Jakiś czas płynęliśmy koło siebie po zatoce Blackstone Harbour; po 20 minutach dotarliśmy do naszego miejsca i pożegnaliśmy się z nim.

Lynn, Catherine, Jack i Wayne na biwaku na Blackstone
Harbour, koło kanału
Na tym miejscu biwakowaliśmy wraz z kilkoma znajomymi w lipcu 2011 r., jak też w 2010 r. część naszej grupy też zajęła to miejsce. Znajduje się ono na brzegach krótkiego kanału prowadzącego do zatoki Woods Bay (oraz do zatoki Georgian Bay), toteż przepływało przez niego sporo łodzi motorowych. Jednakże to nam nie przeszkadzało — pomiędzy naszym biwakiem i przesmykiem znajdowała się skała, która go świetnie zasłaniała i łódek w ogóle nie widzieliśmy — a gdy zachodziło słońce, z przyjemnością siadaliśmy na skale i obserwowaliśmy przepływające motorówki i zachodzące słońce. Również niedaleko była mała, prywatna wysepka, do której czasem płynęliśmy i odpoczywaliśmy na jej skałach.

Wieczorna przejażdżka na kanu po zatoce Woods Bay
Następnego dnia dołączyli do nas Lynn i Wayne i rozbili swój nowy namiot oraz plandekę przeciwdeszczową. Koło zachodu słońca wsiedliśmy do kanu i popływaliśmy po zatoce Woods Bay, dookoła wysepek Georgina Island i Fritz Island. Pogoda była idealna i rozkoszowaliśmy się zachodzącym słońcem. Po powrocie rozpaliliśmy ognisko.

Ponieważ Catherine zostawiła swój kapelusz w samochodzie, po śniadaniu popłynęliśmy do samochodu (ok. 15 minut), a potem, zmagając się z dość silnym wiatrem, udaliśmy się do opuszczonej Calhoun Lodge (Domek Letniskowy/Dacza Calhoun’a). Podczas gdy Catherine, Lynn i Wayne poszli na dość długi spacer po szlaku ‘Baker Trail’, ja postanowiłem zostać i zwiedzić istniejące domostwa oraz przyległe budynki.

Calhoun Lodge
Chociaż byłem tutaj kilka lat temu (z tym samym towarzystwem, co obecnie), tym razem inaczej patrzyłem na te puste budynki: kilka miesięcy temu skontaktował się ze mną Dave Nadzam z Ohio, który natrafił na moje zdjęcia Calhoun Lodge i wymieniliśmy kilka emailów. Jak się okazało, w latach siedemdziesiątych XX w. Dave, jako mały chłopak, często odwiedzał Calhoun Lodge, jako że jej ówczesny właściciel, Joseph Calhoun, był jego sąsiadem w Cleveland, Ohio i często zapraszał całą jego rodzinę do swojej posiadłości. Dave wysłał mi emailem kilka fotografii zrobionych podczas jego pobytu w Calhoun Lodge oraz podzielił się kilkoma bardzo ciekawymi historiami na temat Calhoun Lodge oraz jej właściciela ‘Sędziego’ Calhoun i jego rodziny. 

Koło Calhoun Lodge
Ja natomiast posłałem mu wydawaną corocznie przez park broszurę informacyjną oraz publikację na temat Calhoun Lodge. Obiecałem też zrobić zdjęcia i wideo, co właśnie czyniłem.
Początkowo miałem zamiar opublikować jego opowieści i zdjęcia na moim blogu, ale Dave niebawem założył własny blog, poświęcony Calhoun Lodge („The Calhoun Lodge: Willebejobe”), na którym można znaleźć wiele zdjęć i fascynujących opowieści dotyczących Calhoun Lodge i jej mieszkańców—naprawdę warto na niego zajrzeć: https://dhnadzam.wordpress.com/. Z dużym zainteresowaniem czytałem o właścicielu tej posesji i jego rodzinie (jedna z sióstr Joseph’a Calhoun była aktorką i wystąpiła w prawie 50 niemych filmach), jak też z przyjemnością czytałem opowiadania Dave’a oraz historię związaną z rodziną Taylor, która odkupiła tenże ośrodek od Jo Calhoun’a. Dave również zeskanował broszurę opublikowaną przez Ontario Parks pt. „Domek Letniskowy Calhoun i Farma Baker’a”: https://dhnadzam.files.wordpress.com/2013/08/calhoun-lodge-and-baker-homestead1.pdf.

Szopa do trzymania sprzętu i narzędzi
Większość budynków nadal stoi w średnio przeciętnym stanie. Jeden z nich, który dawniej służył jako szopa do trzymania sprzętu i różnych narzędzi, wiąże się z ponurą historią. Dwudziestego czwartego maja 1968 r. Jerome Cassanette, gospodarz budynków, założył swoje najlepsze ubranie, zabrał butelkę wybornej szkockiej whisky należącej do Sędziego i udał się do szopy, zamknął drzwi, uruchomił traktor i tak długo leżał na warsztacie, aż zmarł z powodu otrucia się spalinami. Sędzia Calhoun, który następnego dnia przybył z Ohio, znalazł jego ciało. Podobno duch Jerome do dnia dzisiejszego nawiedza istniejące zabudowania. Gdy zostałem sam, robiąc zdjęcia i wałęsając się po otwartych budynkach, nie zauważyłem żadnych duchów, jednakże muszę przyznać, że bardziej uważałem, aby na nastąpić na grzechotnika Eastern Massasauga Rattlesnake, jedynego jadowitego węża w Ontario (od którego park wziął nazwę), lub też nie spotkać się nagle oko w oko z czarnym niedźwiadkiem.

W środku Calhoun Lodge
Czasami, gdy patrzymy na porzucone, opuszczone i walące się domy, zastanawiamy się, jak toczyło się życie ich dawnych mieszkańców i jak się potoczyły ich dalsze losy. W przypadku Calhoun Lodge wystarczy wejść na blog Dave’a i po niedługim czasie te istniejące budynki i ich ówcześni mieszkańcy ‘ożyją’ dzięki zamieszczonym na nim opowieściom i zdjęciom!

Mapa okolic parku w Moon River Marina
W niedzielę, 4 sierpnia 2013 r., popłynęliśmy do wodospadu (vis-a-vis Pete’s Place) i następnie podwieźliśmy Lynn & Wayne do parkingu, na którym zaparkowali samochód; pożegnawszy się z nimi, pojechaliśmy do miasteczka MacTier — z naszym kanu na dachu. Owszem, zamierzaliśmy popływać na jeziorze Lake Joseph, ale później po prostu się nam nie chciało zdejmować kanu i spędziliśmy kilka godzin w miasteczku.

Wyspa Wreck Island, na której biwakowaliśmy przez kilka dni
We wtorek, 6 sierpnia 2013 r. spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w drugą część naszej wyprawy, na wyspę Wreck Island (wyspa wraków). Pogoda była znakomita i chociaż musieliśmy wiosłować na dość otwartych wodach, nie mieliśmy żadnych problemów z wiatrem czy falami. Niestety, lecz niektóre łodzie motorowe kompletnie nie zważały na naszą obecność i musieliśmy bardzo uważać na powstałe po ich przepłynięciu spore fale. W pewnym momencie trzy potężne motorówki śmignęły jakieś 100 metrów przed naszym kanu i po kilkudziesięciu minutach już ich nie było widać — ale wysokie i masywne fale, jakie po sobie zostawiły, częściowo zalały kanu — jeżeli odpowiednio nie ustawilibyśmy kanu do fal, prawdopodobnie wywrócilibyśmy się.

Nasze miejsce na wyspie Wreck Island
Wyspę Wreck Island odwiedziliśmy już dwukrotnie: w 2008 r., podczas naszej pierwszej wycieczki na kanu do parku Massasauga i następnie w 2009 r., gdy biwakowaliśmy przez kilka dni na jedynym znajdującym się na niej miejscu biwakowym. Pobyt wspominaliśmy bardzo dobrze i dlatego 4 lata później postanowiliśmy udać się tam ponownie!

Wypoczynek na skale na wyspie
Wreck Island

Miejsce znajdowało się na małej zatoczce, w środku której była mała, skalista wysepka. Ponieważ poziom wody był niższy niż 4 lata temu, tym razem nasza ‘prywatna’ wysepka stała się półwyspem. Doskonale pamiętaliśmy wszechobecne węże wodne, zamieszkujące wysepkę w 2009 r. — albo pływały dookoła niej, albo też ukrywały się w licznych zakamarkach i szczelinach skalnych, z których mogliśmy widzieć tylko ich wystające głowy. I tym razem było ich sporo — jeden z nich, długi i gruby, zamieszkiwał pod płaską skałą i często koło niej wygrzewał się na słońcu. Inne wylegiwały się na skałach, wychodziły ze szczelin skalnych lub pływały w wodzie. Nieraz wystarczyło przez parę minut coś robić nad wodą i już się pojawiały, zwabione hałasem i wibracjami.

Wąż wodny
Podczas gdy Catherine spędziła parę godzin ozdabiając kanu indiańskimi malunkami, ja łowiłem ryby, ale nie miałem szczęścia. Tym razem na wyspie nie zauważyliśmy żadnych innych zwierząt — nawet brak nam było małego, czarnego i nieśmiałego niedźwiadka, który w 2009 r. zamieszkiwał wysepkę i od czasu do czasu pojawiał się niedaleko biwaku, ciekawie się nam przyglądając.

W słynnej restauracji Henry's na wyspie
Fryingpan Island
Ósmego sierpnia 2013 r. popłynęliśmy do słynnej restauracji rybnej Henry’s Restaurant na wyspie Fryingpan Island. Ponieważ nasza podróż wymagała przeprawienia się przez otwarte wody często niebezpiecznej zatoki Georgian Bay, przedtem upewniłem się, że prognoza pogody nie przewidywała żadnych niespodziewanych zmian i cały czas obserwowaliśmy niebo i chmury. Po drodze zauważyliśmy motorówkę O.P.P. (Ontario Provincial Police, Ontaryjska Policja Prowincjonalna), policjanci sprawdzali, czy wodniacy posiadają wymagany sprzęt bezpieczeństwa. Samotny kajakarz, który pewnie zapomniał zabrać ze sobą kamizelki ratunkowej, po krótkiej rozmowie z policjantami zaczął wiosłować z powrotem. Gdy przybyliśmy do restauracji, dookoła było zacumowanych kilkanaście potężnych, imponujących łodzi, jachtów i motorówek (oraz wodnosamolot/hydroplan), jednak nie widzieliśmy żadnych innych kanu — byliśmy jedyni, którzy przybyli na wyspę w taki sposób! 

Jako jedyni przybyliśmy na wyspę kanu!
Zamówiliśmy tylko frytki i zamieniliśmy parę zdań z właścicielem restauracji, którego pamiętałem jeszcze z poprzedniej wizyty w 2009 r. Owszem, restauracja Henry’s ma dobre frytki i ryby, jednak nie uważaliśmy, aby ich jakość była współmierna do ich wysokiej ceny. Po niecałej godzinie wsiedliśmy do kanu i popłynęliśmy do małego sklepiku na tejże wyspie. Catherine zafundowała sobie lody, ja kilka puszek zimnego piwa — i powoli zaczęliśmy wiosłować w kierunku naszej wyspy. W drodze powrotnej prawie-że zderzyła się z nami bardzo szybko płynąca łódka motorowa — jej sternik spostrzegł nas w ostatnim momencie — był bardzo zmieszany i zdenerwowany zaistniałą sytuacją, ale na szczęście nic się nie stało.

Nasza trasa na wyspę Fryingpan Island i z powrotem na wyspę Wreck Island
Zamiast udać się bezpośrednio do naszego miejsca biwakowego na południowym brzegu wyspy Wreck Island, skierowałem się ku wejściu do przejścia znajdującego się pomiędzy wyspami Wreck Island i Bradden Island i zacząłem wiosłować we wszystkie strony, manewrując koło kilku małych skalnych wysepek, non-stop dookoła się rozglądając. Catherine nie miała pojęcia, o co mi chodzi i czego szukam, była dość zaskoczona moim niezwykłym zachowaniem, ale kompletnie nie zważałem na jej pytania i nieprzerwanie wiosłowałem tam i z powrotem.

            Czy pamiętasz historię związaną ze statkiem Waubuno?”spytałem się.

Zważywszy ogromną ilość historii, jakie jej opowiadałem, nie mogła sobie akurat tej przypomnieć.

Wrak statku Waubuno
            W mieście Parry Sound, w parku Waubuno Park, znajduje się stara kotwica oraz historyczna tablica pamiątkowa. Najlepiej będzie, jeżeli ci przeczytam, co jest na niej napisane rzekłem. Wyciągnąłem kartkę papieru i zacząłem głośno czytać.

            – Owa kotwica, wydobyta w 1959 r., należała do parowca „Waubuno”, drewnianego bocznokołowca o wyporności 180 ton, zbudowanego w Port Robinson w 1865 roku. Statek przewoził towary i pasażerów na prosperujących trasach żeglugowych na jeziorze Huron w XIX wieku. Będący pod dowództwem kapitana J. Burkett, statek opuścił miasto Collingwood w dniu 22 listopada 1879 r. w drodze do miasta Parry Sound. Tego dnia Waubuno natrafił na potężną wichurę i zatonął na zatoce Georgian Bay około 32 kilometry od tego miejsca. Wszyscy pasażerowie i załoga zginęli i chociaż później odkryto jego wrak, nigdy nie znaleziono ciał 24 ofiar, jak też nigdy nie ustalono, co dokładnie spowodowało katastrofę.

            Ale to straszna wydarzenie!powiedziała Catherine.

Wskazałem na wystający z wody kawałek zbutwiałego drzewa.

            I właśnie spoglądamy na to, co pozostało z kadłuba statku parowca Waubuno!

Oboje długo patrzyliśmy się na widoczny pod wodą podgniły obiekt, który 134 lata temu był częścią tego znanego statku.

Przepiękne skały na wyspie Wreck Island
Następnie minęliśmy nasz biwak i powiosłowaliśmy do miejsca, gdzie zaczynał się szlak pieszy po wyspie Wreck Island. Przy doku była zacumowana sporej wielkości łódź motorowa, której troje pasażerów siedziało na brzegu przy mały ognisku. Porozmawialiśmy z nimi przez kilkanaście minut — narzekali na bardzo wysokie ceny benzyny i wysokie zużycie paliwa przez łódź — nawet krótka przejażdżka kosztowała kilkadziesiąt dolarów. Również musieli się budzić w ciągu nocy, szczególnie, gdy było wietrznie, i sprawdzać, czy łódź jest dobrze przywiązana i czy aby wiatr nie zepchnął jej na skały. Słuchając takich historii — a są one dość powszechne — tym bardziej docenialiśmy nasze proste kanu!

Formacje skalne na wyspie Wreck Island
Szlak na wyspie Wreck Island jest dość krótki, ale niezmiernie spektakularny z powodu niezwykłych formacji skalnych! Po prostu pożerałem wzrokiem te fascynujące widoki, kształty i kolory skał i co chwila robiłem zdęcia — prawie czułem, jak przegrzewa mi się aparat fotograficzny! Nie jestem geologiem, ale chciałbym zacytować kilka fragmentów z wydanej przez park broszury pt. „Wreck Island Trail”.

Wreck Island

Geolodzy uważają, że w tej okolicy nastąpiło międzykontynentalne zderzenie około 1.1 miliarda lat temu. Powstały góry, a następnie nastąpiły miliony lat erozji. Około 450 milionów lat temu morze zalało tą okolicę, pozostawiając pokłady wapienia, jednakże żadne z tych grubych pokładów nie przetrwały kolejnej erozji na wyspie Wreck Island.

Fantastyczne formacje skalne na wyspie Wreck Island
Zlodowacenie również przyczyniło się do wyrzeźbienia krajobrazu parku i finalnie usunęło resztki śladów miękkiego wapienia. Ostatnie połacie lodu pokrywały obszary Wreck Island około 60,000 lat temu, jednakże wydarzenie mające miejsce 14,000 lat temu, daleko na północy, koło Zatoki Hudsona, pozostawiło trwały ślad na wyspie: nastąpiło katastrofalne uwolnienie wody z topiących się lodowców, przy okazji uwalniając ogromne ilości wody pomieszanej z gruzem, które nie miały dokąd popłynąć. Gdy zwały tej wody popłynęły na południe, lód nadal pokrywał tą część zatoki Georgian Bay, włącznie z Wreck Island. Rozpędzona woda z ogromną szybkością płynęła pod lodem, pod ogromnym ciśnieniem. Była ona w stanie wypchnąć podstawę lodowca i poruszać się po powierzchni. Pędzące strugi wody, pomieszanej z ostrym żwirem, kamieniami i głazami, zaatakowały powierzchnie skalne Wreck Island niczym olbrzymia piaskarka ciśnieniowa, powodując do dzisiaj widoczną erozję. 

Percussion Boulder
Między innymi w tych strugach wody znajdowały się duże, czarne kamieniem, które odbijały się pod lodem, mocno uderzając o powierzchnię skalną. Te kamienie nazywają się „percussion boulders” i można je do tej pory zobaczyć na Wreck Island — różnią się one znacznie od podłoża skalnego w tej okolicy Geologowie przypuszczają, że ten cały proces tego niezmiernie szybkiego płynięcia wody był bardzo krótki i trwał od kilku godzin do kilku dni.

Catherine
To był naprawdę uroczy wieczór, skały były skąpane w zachodzącym słońcu i zrobiłem ponad 100 zdjęć, lecz żadna fotografia nie jest w stanie oddać niewypowiedzianego piękna tej okolicy.

Zaczęło się ściemniać i powoli powróciliśmy do kanu. Było gorąco i dokuczało mi strasznie pragnienie, toteż wypiłem kilka puszek piwa — rzadko kiedy było tak pyszne i orzeźwiające! Przez jakiś czas pływaliśmy po spokojnych wodach koło wyspy Wreck Island i w zupełnej już ciemności dotarliśmy do naszego miejsca biwakowego.

Zachód słońca koło wyspy Wreck Island

Na wyspie Wreck Island-Percussion Boulder
Następnego dnia popłynęliśmy z powrotem do Pete’s Place, zatrzymując się po drodze w cieśninie Kapitana Allan’a, gdzie spróbowaliśmy zjeść owoce rosnącej w wodzie Pontendri (Pickerel Weed), przyjrzeliśmy się licznym roślinom Strzałkom (Arrowhead) i bezskutecznie szukaliśmy Dzikiego Ryżu (Wild Rice). W pewnym momencie pojawiła się grupa ‘motocyklistów’ na skuterach wodnych i nie zwalniając, wyminęła nas. Ponieważ było jeszcze wcześnie, zatrzymaliśmy się w przystani Moon River Marina, gdzie kupiliśmy lody i zimne piwo, a potem siedząc w drewnianych fotelach, obserwowaliśmy piątkowy ruch w przystani — wiele ludzi ładowało łodzie i udawało się do położonych na wyspach domków letniskowych. Po 30 minutach dotarliśmy do Pete’s Place, zapakowaliśmy samochód, włożyliśmy kanu na dach — i gdy byliśmy gotowi do jazdy, zaczęła się dość duża burza.

Co mogę więcej dodać… jeszcze jedna niezmiernie fascynująca wycieczka!





niedziela, 5 stycznia 2014

Wycieczka do Parków Prowincjonalnych Chutes, Matinenda, Missisagi i Oastler Lake oraz Pobyt na Wyspie Manitoulin Island, Ontario, 15-25 lipca 2013 r.



Nasza trasa z Toronto do parków Chutes i Matinenda, do Elliot Lake i parku Missisagi, na wyspę Manitoulin Island, do parku Oastler Lake i z powrotem do Toronto

Podczas naszych wycieczek w ostatnich pięciu latach praktycznie odwiedziliśmy prawie każdy park prowincjonalny w okolicach znajdujących się stosunkowo blisko Toronto (5 godzin jazdy samochodem) nadający się do biwakowania i pływania na kanu, jak też niejednokrotnie powracaliśmy do tych samych miejsc. Oczywiście, nie znaczy to, że zaczyna nam brakować miejsc do wyjazdów: Ontario posiada tysiące jezior i rzek, aczkolwiek wiele z nich znajduje się daleko od Toronto, są jedynie dostępne mocnymi samochodami terenowymi lub samolotami, są bardzo odizolowane i często pływanie po nich na kanu wymaga dużo długich i żmudnych portaży. Po dokładnym przejrzeniu mapy Ontario, zauważyłem dość nowy park o nazwie Matinenda Provincial Park, położony 15 km na północ od miasta Blind River. Park ten, o powierzchni 29,417 hektarów, założony w 2003 r., oferuje wiele możliwości wypoczynku: wędkowanie, polowanie, biwakowanie, pływanie na łódkach i kanu, piesze wędrówki, pływanie, a zimą również jazdę na skuterach śnieżnych.  Ponieważ w obecnej chwili park nie posiada żadnej infrastruktury (jedynie dzikie miejsca biwakowe), nie są wymagane żadne opłaty.  Jezioro Matinenda jest największym jeziorem w parku. W celu uzyskania dodatkowych informacji skontaktowałem się z Ontario Parks i otrzymałem kilka wiadomości email od Tamary Flannigan, kierowniczki parków Missisagi & Spanish River.  Park wydawał się zachęcający oraz dość odizolowany; ponieważ Catherine nigdy przedtem nie odwiedzała tej okolicy, postanowiliśmy się tak wybrać.
W parku Chutes Provincial Park, koło wodospadów

Z Toronto wyjechaliśmy rankiem 15 lipca 2013 r. autostradą nr. 400.  Było niezmiernie gorąco i parno, kilka razy zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, zrobiliśmy też zakupy w mieście Parry Sound, wpadliśmy na kawę na obrzeżach miasta Sudbury i dotarliśmy do małego miasteczka Massey, koło którego znajdował się park Chutes Provincial Park.  W nim zamierzaliśmy spędzić pierwszą noc, jako że jechanie non-stop do parku Matinenda i następnie kilkugodzinne wiosłowanie do miejsca biwakowego byłoby zbyt wyczerpujące.

Obładowani, wypływamy z parkingu na jeziorze Matinenda Lake
Park Chutes bierze swoją nazwę z ‘log chutes’, ślizgów/zjeżdżalni, które swego czasu służyły do transportu kłód drzewnych dookoła wodospadów czy bystrzy w czasach, gdy rzekami spławiano kłody drzewne. Otrzymaliśmy miejsce nr. 95, polecone przez pracowników parku, vis-a-vis malowniczych wodospadów i bystrzyn i byliśmy z niego zadowoleni.  Niedaleko przebiegał szlak pieszy, ale mieliśmy jedynie czas na zejście do wodospadów.  Potem rozpaliłem ognisko i wrzuciliśmy na grilla steki; w tym samym momencie pojawiły się roje komarów, atakując nas niemiłosiernie.  Ledwie udało się nam zjeść kolację i wypić zimne piwo i szybko udaliśmy się do namiotu, zasypiając przy kojącym szumie wodospadów.

Płyniemy na jeziorze Lake Matinenda ku wyspie Graveyard Island
Rankiem spakowaliśmy się i pojechaliśmy do miasta do sklepu LCBO kupić zimne piwo, przejechaliśmy się trochę po miasteczku i drogą nr. 17 dotarliśmy do miasta Blind River, gdzie zatrzymaliśmy się w restauracji Kentucky Fried Chicken na szybki posiłek.  Od miasta do parku Matinenda prowadzi droga, ale zapytany przez nas miejscowy powiedział, że nigdy o takim parku nie słyszał; na szczęście inny mężczyzna potrafił wskazać, jak dojechać do drogi — i po 30 minutach jazdy dotarliśmy do jej końca, gdzie znajdował się ogromny i bezpłatny parking.  Panował tam dość duży ruch — przyjeżdżało sporo samochodów, wodowano łodzie, jak też co jakiś czas motorówki przypływały do brzegu i cumowały przy doku.  Na jeziorze Matinenda znajdowało się ponad 100 prywatnych domków letniskowych (cottages) i udało mi się pogadać z kilkoma ich posiadaczami.  Co ciekawe, dopiero ode mnie dowiedzieli się, że tutaj był park prowincjonalny!

Odpłynęliśmy o godzinie 15: 30, jak zwykle przyciągając uwagę wielu osób z powodu ogromnej ilości ułożonych jeden na drugim bagaży w kanu (mówiliśmy, że wybieramy się na kilka miesięcy). 


Obraz wyspy "Monument Island", na której biwakowaliśmy przez kilka dni autorstwa Dave Moir.  Reprodukowany za pozwoleniem autora.  Może być zamówiony od autora na stronie http://www.viewcanada.com/


Nie miałem pojęcia, gdzie będziemy biwakować, ale według mapy okolice wyspy Graveyard Island (wyspa cmentarna) na jeziorze Matinenda wyglądały zachęcająco.  Skierowaliśmy się na północ, leniwie wiosłując w gorącej i parnej pogodzie.  Trzymaliśmy się blisko brzegu i po godzinie po lewej stronie ukazała się spora zatoczka.  Byliśmy dość zmęczeni tą pogodą i zamiast kontynuować na północ, ku wyspie Graveyard Island, postanowiliśmy spenetrować zatoczkę i być może na niej znaleźć odpowiednie miejsce do biwakowania.  Już po kilku minutach Catherine dostrzegała na lewym brzegu zatoczki miejsce na biwak, ale mi się ono nie podobało i płynąłem dalej do zatoczki, gdzie wyłoniły się przed nami dwie wyspy.  Ta po prawej stronie zdawała się być prywatna (dostrzegliśmy zabudowania), ale druga była dzika.  Gdy dopłynęliśmy do niej, byliśmy nią zachwyceni: była to skalna, o mniej-więcej okrągłym kształcie wysepka, ok 100 na 60 metrów, rosło na niej kilka wysokich sosen i ogrom krzewów jagodowych z dojrzałymi jagodami (których codziennie spożywaliśmy ogromne ilości).  Środek wyspy stanowiła głównie płaska, odkryta skała, na której znajdowało się otoczone kamieniami miejsce na ognisko.  Jednak najbardziej niezwykłym i charakterystycznym obiektem wyspy była masywna, kilkumetrowej wysokości formacja skalna, przypominająca Monolit z filmu „2001: Odyseja Kosmiczna” (gdyby jeszcze było na niej plemię skaczących i krzyczących człekopodobnych, mógłbym zrobić alternatywny początek tego słynnego filmu!).  Gdy spojrzałem na mapę topograficzną na ekranie mojego GPS, stwierdziłem, że wyspa posiada bardzo trafną nazwę: „Monument Island”
Wreszcie przybyliśmy na wyspę Monument Island!
Wypakowaliśmy nasze rzeczy z kanu, pozostawiając sprzęt kuchenny na skalnym brzegu, kilka metrów od tego pomnika przyrody, a namiot rozbiliśmy pomiędzy ‘kuchnią’ a miejscem na ognisko, które postanowiliśmy nadal używać.  Kilka razy koło wyspy przepływały motorówki i łodzie z wędkarzami, ale poza tym nikt nie zakłócał naszego spokoju.  Pierwszej nocy wydarzył się dość osobliwy fenomen.  Wieczorem leżałem w namiocie i ponieważ nie było wiatru i dookoła panowała kompletna cisza, powoli zasypiałem.  Nagle usłyszałem szum fal rozbijających się o brzegi wyspy; zazwyczaj jest to powodowane przez przepływające niedaleko łodzie motorowe — lecz byłem przekonany, że nie słyszałem żadnej łodzi (a są one dość głośne i nie sposób byłoby nie usłyszeć pracującego silnika, tym bardziej w tak cichą noc)!  Pogłosy rozbijających się fal można było wyraźnie słyszeć przez minutę, a potem ponownie nastąpiła niezmącona cisza.
Miejsce na ognisko i nasz namiot
w centrum wyspy Monument Island

Siedemnastego lipca 2013 r. popłynęliśmy na kanu w kierunku południowo-zachodnim, gdzie zatoczka zwężała się, aż stała się ujściem rzeki Blind River.  Planowaliśmy dotrzeć rzeką do następnego dużego jeziora, Chiblow Lake; bez pośpiechu wiosłowaliśmy aż dotarliśmy do małej tamy.  Byliśmy zbyt leniuchowaci, aby przenieść kanu i nawróciliśmy.  Trochę się rozpadało, ale ponieważ cały czas było gorąco, deszcz nam specjalnie nie przeszkadzał.  Opuściwszy rzekę, powtórnie znaleźliśmy się na jeziorze Matinenda.  Było południe, gorąco, bezwietrznie i nawet ptaki zamilkły, ukryte w lesie od intensywnego słońca.  Parę metrów od nas z wody wystawała kłoda drzewa, do której podpłynęliśmy.  Okazało się, że był to koniec dość długiego zatopionego drzewa, znajdującego się prawie całkiem pod wodą.  Lekko go pchnąłem i udało mi się go ruszyć… i potem wydarzyło się coś niezwykłego: nieoczekiwanie usłyszeliśmy niezmiernie wyraźne brzmienie wartko płynącej wody, jak gdyby wypływającej z akurat otwartej tamy! 

Wyspa Monument Island
Ponieważ ów dźwięk rozpoczął się w tym samym momencie, gdy pchnąłem kłodę, miałem odczucie, że nieumyślnie odemknąłem jakąś niewidzialną zatyczkę, tym samym uwalniając wodę z jeziora.  Catherine i ja doskonale słyszeliśmy ten niezwykły szum wody i intensywnie rozglądaliśmy się dookoła, starając się znaleźć jego źródło, ale niczego nie zauważyliśmy i nie mogliśmy ustalić jego źródła.  Niebawem wszystko ucichło i na nowo zapanowała kompletna cisza.  Skierowaliśmy się na północ, ominęliśmy naszą wyspę, potem przepłynęliśmy koło skalnej wysepki pełnej mew i kormoranów.  Niektóre z mew były bardzo poruszone naszą obecnością i nurkowały nad nami, próbując nas odstraszyć! 
Koło skalnej wysepki na jeziorze Lake Matinenda,
pełnej ptaków, które starały się nas atakować
Przepłynęliśmy przez cieśninę Butterfield Narrows — znajdowało się tam kilka prywatnych domków, tworząc małą osadę letniskową — i z oddali zobaczyliśmy wyspę Graveyard Island, jak też wiele innych imponujących skalnych wzgórz i poszarpanych, kamienistych brzegów.  Z dala ujrzeliśmy też Winter Portage.  Po kilkunastu minutach zawróciliśmy i płynąc przez przesmyk, trzymaliśmy się blisko prawego brzegu, przepływając koło Paradise Point (Przylądek Rajski), oznaczony białym krzyżem z następującym napisem: „Podnieście oczy w górę i patrzcie: Kto stworzył te rzeczy?  Księga Izajasza 40:26”.  W drodze powrotnej powtórnie zostaliśmy ‘zaatakowani’ przez szalejące ptaki, ale gdy zrozumiały, że nie zamierzamy do ich wyspy dopłynąć, dały nam spokój.


Osiemnastego lipca 2013 r. wieczorem siedzieliśmy przy ognisku i spożywaliśmy kolację.  Pogoda nie wyglądała zbyt zachęcająco — na niebie kłębiły się ciemne, masywne chmury, ale nie padało i nawet kilku wędkarzy w małej motorowej łódce krążyło dookoła wyspy, próbując coś złapać.  Nastawiłem radio morskie na kanał pogodowy i od razu usłyszałem ostry, przenikliwy dźwięk: był to alarm pogodowy.  Okazało się, że bardzo silna burza miała lada chwile pojawić się w naszej okolicy, z powiewami wiatru dochodzącymi do 100 km/h.  Pośpiesznie dokończyliśmy kolację, zabezpieczyliśmy kanu i rzeczy pozostawione na brzegu.  Niecałe 15 minut później spadły pierwsze krople deszczu… i rozpętało się istne piekło! 
Pamiątkowe zdjęcie koło Monumentu na wyspie  Monument Island
Chociaż siedzieliśmy bezpiecznie w namiocie, słyszeliśmy padające strugi deszczu na tropik namiotu i niebawem poczuliśmy bardzo mocne powiewy wiatru, które dosłownie wgniotły jedną ściankę namiotu prawie do połowy namiotu!  Nie mieliśmy pojęcia, czy namiot wytrzyma takie naprężenia.  Po następnych kilku minutach usłyszeliśmy grzmoty i pojawiły się tak intensywne i jasne błyskawice, że mnie oślepiały i nie byłem na nie w stanie patrzeć, chociaż obserwowałem je przez ściankę namiotu i tropik!  W pewnym momencie przenikliwa błyskawica oświetliła wnętrze namiotu i w tej samej chwili usłyszeliśmy potężny grzmot — nie byłbym zdziwiony, gdyby piorun uderzył w skalny monolit, znajdujący się 10 metrów od namiotu.  Pomimo deszczu, wiatru i błyskawic, nałożyłem na siebie ubranie nieprzemakalne i wyszedłem na zewnątrz, aby upewnić się, że nasze rzeczy były bezpieczne.  Kanu było OK, chociaż częściowo zanurzone w wodzie (oczywiście, było przywiązane liną do drzewa, bo 2 lata temu w parku Massasauga po prostu w nocy odpłynęło…) i wszystkie pozostałe rzeczy też.  Natomiast jezioro przypominało miniaturowy ocean: jego powierzchnia niemalże gotowała się, kipiało ono wzburzonymi falami, tworzącymi na nim białą pianę, a potężne fale bezlitośnie chłostały kamienne brzegi wyspy, przelewając się po skałach.  Aż wzdrygnąłem się na myśl, że moglibyśmy byli złapani na kanu przez taką burzę!  Wszystko to trwało około godziny i muszę uczciwie powiedzieć, że nigdy przedtem nie doświadczyłem tak gwałtownej burzy podczas biwakowania!  Namiot okazał się mocny i nie tylko nie doznał żadnych uszkodzeń, ale również nie przepuścił wody.

W sobotę wstaliśmy rano i zaczęliśmy się pakować.  W czasie naszego pobytu na wyspie zauważyliśmy bardzo dużo różnej wielkości karaluchów, większość z nich gromadziła się w dwóch miejscach: przy ognisku oraz na brzegu, gdzie trzymaliśmy sprzęt kuchenny. 
Wyspa Monument Island nocą
Podczas pakowania nagle usłyszałem krzyk Catherine — gdy wyjęła nóż z plastikowej pochwy, wyleciały z niej cztery karaluchy!  Postanowiliśmy bardzo dokładnie sprawdzić wszystkie nasze rzeczy i upewnić się, że nie przyniesiemy żadnego wstrętnego robala do domu.  Znaleźliśmy kilka karakonów w podstawie kuchenki, ale na szczęście żaden z nich nie dostał się do naszych wodoodpornych bagaży i beczułek.  Ta cała ‘kontrola karaluchowa’ opóźniła nasz wyjazd o 2 godziny i w rezultacie Catherine zamierzała przechrzcić wyspę na „Wyspę Karaluchów”

Nasze trasy na kanu w parku Matinenda Provincial Park
Droga powrotna do parkingu (7 km) zajęła nam 1.5 godziny.  Ponieważ była sobota, na parkingu panował duży ruch; spostrzegliśmy też sporo Amerykanów, posiadających domki letniskowe w okolicy.  Szybko rozładowaliśmy kanu, zapakowaliśmy wszystko do samochodu i pojechaliśmy do Blind River, gdzie złożyliśmy wizytę w kilku sklepach, a następnie drogą nr. 17 dojechaliśmy do drogi nr. 118, prowadzącej na północ do miasta Elliot Lake, w ten sposób zakończając pierwszą część naszej wycieczki.

Pomnik w Elliot Lake
Miasto Elliot Lake powstało w 1955 r. na właściwie kompletnie dzikim, niezamieszkałym terenie, kiedy w okolicy odkryto ogromne złoża uranu i swego czasu było światową stolicą wydobycia rudy uranu, posiadało 26,000 mieszkańców, głównie zatrudnionych w przemyśle górniczym.  W latach dziewięćdziesiątych XX w. zamknęła się ostatnia kopalnia uranu i niektórzy przypuszczali, że wkrótce stanie się ono niezamieszkałym ‘miastem-widmem’, jakich pełno jest w Ontario.  Jednakże tak się nie stało głównie z powodu napływu fali emerytów, przyciągniętych niezmiernie tanimi cenami domów, dziką przyrodą i pięknymi krajobrazami.  Obecnie miasto posiada szpital, centra handlowe, sklepy, hotele i nawet miejską linię autobusową.

Pomnik górników w Elliot Lake
Po raz pierwszy odwiedziłem Elliot Lake w 1993 r. i do tej pory pamiętam, jak sprzedawca domów bezinteresownie oprowadził nas po całym mieście, pokazując co ciekawsze obiekty i oczywiście domy na sprzedaż.  Domki jednorodzinne w zabudowie szeregowej (towhouses) kosztowały od $20,000 do $30,000, a za $50,000 można było kupić całkiem przyzwoity wolnostojący dom!  Dlatego wiele emerytowanych ludzi, po sprzedaniu swoich domów w Toronto ze znacznym (i zazwyczaj bezpodatkowym) zyskiem, przeprowadziło się do Elliot Lake, gdzie z reguły mieszkają od maja do października, a potem wyjeżdżają na Florydę i do innych południowych stanów na zimę.

W 2003 roku wraz z kolegą przez tydzień biwakowałem w parku Missisaga Provincial Park, znajdującym się na północ od Elliot Lake.  Jednego ranka kolega spostrzegł małego misia wałęsającego się koło naszego biwaku.  Tak jak stałem, wyszedłem z namiotu, wsiadłem do samochodu i zaczęliśmy jechać za niedźwiadkiem.  Przez te wszystkie emocje samochód znalazł się w rowie (a biedny wystraszony niedźwiadek zniknął w lesie).  Krzysztof zatrzymał przejeżdżający samochód i poprosił prowadzącą go kobietę o podwiezienie go do biura parku; wkrótce przybył kierownik parku, szybko przymocował łańcuch do ramy samochodu i bez problemu wyciągnął samochód.  Gdy po południu poszedłem podziękować kobiecie za udzieloną pomoc (biwakowała niedaleko od nas), okazało się, że się znamy: w 1995 r. oboje braliśmy udział w wycieczce na kanu w parku Everglades na Florydzie i nawet posiadałem z nią zdjęcie w restauracji, jak delektowaliśmy się… smażonym aligatorem!  Z powodu problemów oddechowych potrzebowała świeżego powietrza i biwakowała w parku w namiocie od maja do października.  Opowiedziała nam też, że nie tak dawno niedźwiadek zrobił duże spustoszenie na jej biwaku; ponieważ już raz go usunięto z parku i ponownie wrócił, musiano go zastrzelić.
Miejce biwakowe nr. 15 w parku Missisagi Provincial Park
koło Elliot Lake
Jako że Catherine nigdy nie była w tym parku, zadecydowaliśmy w nim się zatrzymać przynajmniej na jedną noc.  Co ciekawe, Missisagi Park miał być właściwie zamknięty w 2013 r. i stać się tzw. parkiem dziennym (wraz z innymi 9 parkami), ale dzięki interwencji władz miasta Elliot Lake nadal był otwarty i częściowo finansowany przez Elliot Lake.  Zdziwiłem się, zastając tak dużo turystów biwakujących w parku, który miał być zamknięty jakoby z powodu rzekomo niedostatecznej ilości biwakowiczów! Chociaż nie zamierzaliśmy w parku długo zabawić, szukaliśmy jednak dobrego miejsca i spędziliśmy ponad godzinę, jeżdżąc krętymi drogami zanim znaleźliśmy miejsce nr. 15.  Po rozbiciu namiotu pogadaliśmy z parą turystów na przyległym miejscu, potem z facetem biwakującym naprzeciwko oraz z rodziną ze Szwajcarii, mieszkającą w wypożyczonym samochodzie turystycznym.  Catherine poszła na przechadzkę i spotkała ponad osiemdziesięcioletniego faceta, który przeszedł operacje wymiany dwóch stawów biodrowych i niepochlebnie wyrażał się o swoim chirurgu, bo po operacji wynikło wiele bolesnych powikłań.  Świat jest mały: osobiście znałem tego lekarza!  


Drzwi prowadzące do budynku, w którym znajduje się Muzeum
Górnictwa.  Kiedyś należały do jednej z czołowych
kopalnii w okolicy
Po południu oraz następnego dnia pojechaliśmy do miasta Elliot Lake, gdzie Catherine wzięła prysznic się polu biwakowym dla samochodów turystycznych (park nie posiadał pryszniców) i przez kilka godzin zwiedzaliśmy miasto.  Od razu zauważyłem nowy pomnik nad jeziorem, poświęcony pracownikom pobliskich kopalni, którzy zmarli z powodu różnych chorób zawodowych — ich imiona były wyryte na marmurowej ścianie.  Również udaliśmy się na miejsce centrum handlowego Algo Centre Mall: w czerwcu 2012 r. część dachu tego centrum zawaliła się, zabijając dwie osoby.  Prawie każdego dnia w radiu słuchaliśmy wiadomości o toczącym się dochodzeniu w sprawie tej tragedii.  Również wpadliśmy do Muzeum Górnictwa, które były rzeczywiście szalenie interesujące i bogate w informacje, posiadało wiele historycznych artefaktów, przedstawiało historię przemysłu górniczego i wydobycia uranu, jak też znajdował się w nim Kanadyjski Panteon Górnictwa, gdzie można było zobaczyć fotografie i biografie czołowych ludzi, którzy przyczynili się do rozwoju przemysłu górniczego w Kanadzie.  Żałuję, że nie mieliśmy więcej czasu w muzeum spędzić.
Inside the Mining Museum in Elliot Lake
Jednym z czołowych inżynierów-górników odpowiedzialnych za rozwój okolicy Elliot Lake był Stephen Boleslav Roman, emigrant słowacki.  W latach osiemdziesiątych XX w. ufundował imponującą Katedrę Przemienienia w Markham (miasto przylegające do Toronta).  Roman zmarł w 1988 r., zanim ukończono Katedrę, i w niej odbyły się po raz pierwszy uroczystości pogrzebowe — jej fundatora.  Niestety, ze względu na wielorakie problemy, Katedra została zamknięta w 2006 r. i nie jest już uważana za Kościół Katolicki.

Nasza trasa na wyspie Manitoulin Island
Następnego dnia spakowaliśmy się i pojechaliśmy w stronę wyspy Manitoulin Island.  Wyspa ta, o powierzchni 2,766 km kwadratowych, jest największą jeziorową wyspą na świecie, jak też jedno ze 108 położonych na niej jezior, jezioro Lake Manitou, jest największym jeziorem na świecie na największej wyspie słodkowodnej na świecie!  Na wyspę można się dostać przez obrotowy most prowadzący do miasteczka Little Current (kiedyś był to most kolejowy, ale już od dziesiątek lat nie przejechał po nim pociąg) lub też od strony południowej wyspy, używając promu MS Chi-Cheemaun (co znaczy w języku Ojibwe, „Wielkie Kanu”), kursującego kilka razy dziennie pomiędzy Tobermory na przylądku Bruce Peninsula i miasteczkiem South Baymouth na wyspie.  Na początku sezonu w 2013 r. poziom wody był zbyt niski i prom nie był w stanie cumować, toteż przez pierwsze kilka tygodni nie chodził, co miało negatywny wpływ na lokalną ekonomię wyspy, tym bardziej, że podczas gdy środki masowego przekazu dużo mówiły o tym, że prom nie kursuje, praktycznie ledwie wspomniały, gdy zaczął kursować.  W rezultacie wiele potencjalnych turystów błędnie uważało, że prom był nadal unieruchomiony i zmieniło swoje plany wakacyjne.

Witajcie w Little Current!
Tablica pamiątkowa znajdująca się koło kanału Swift Current Channel zawiera ciekawe informacje na temat znaczenie tego kanału już niemalże czterysta lat temu, gdy wiele znanych ludzi używało tą trasę wodną:

TRASA VOYAGEURS

Przez ten kanał w Swift Current przemierzały kanu odkrywców, misjonarzy i handlarzy skór, którzy jako pierwsi otworzyli interior tego kontynentu.  Ich trasa prowadziła rzeką Ottawa River do połączenia się z rzeką Mattawa i stamtąd przez jezioro Nipissing, rzekę French River, zatokę Georgian Bay i kanał North Channel do jezior Michigan lub Superior (Górnego).  Tą drogą wodną przemierzali Jean Nicolet w 1634, Pierre Espirit Radisson i Médart Chouart des Groseilliers w 1659 r., ojciec Claude Allouez w 1665 r., Daniel Greysolon, Sieur Dulhut w 1678, Pierre de la Vérendrye w 1727 r., Alexander Henry w 1761 r., Simon McTavish and William McGillivray w 1784 r., David Thompson w 1812 r. i Sir George Simpson w 1841.

Nasze miejsce biwakowe # 142 w ośrodku Batman's
Po krótkim postoju w Espanola, wjechaliśmy na obracany most w Little Current i znaleźliśmy się na wyspie Manitoulin Island,.  Udaliśmy się do Visitors’ Center, gdzie pobraliśmy kilka broszur na temat lokalnych atrakcji i zakwaterowania.  Ponieważ prawie 40% mieszkańców wyspy Manitoulin składa się z Indian, bardzo ucieszyliśmy się, gdy znaleźliśmy w jednej z broszur indiańskie pole biwakowe i od razu tam się skierowaliśmy.  Gdy przybyliśmy, zastaliśmy kilka biwakujących Indian, tereny służące do obrzędów i ceremonii, otwartą przestrzeń i puste biuro… nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie właściwie możemy rozbić namiot, nie okazując braku respektu dla tych świętych gruntów.  Postanowiliśmy więc pojechać do innego miejsca o nazwie Batman’s.  Wprowadziłem do mojego GPS jego dane i nierozsądnie pojechaliśmy według jego wskazówek.  Ale mieliśmy przejażdżkę!  Wodziliśmy po pustych, polnych, wyboistych i wyżłobionych drogach, mijając ogrodzone pastwiska i pola, prawie-że nie widząc żadnych zabudowań.  Dwukrotnie musieliśmy zawrócić, bo po prostu dalej się nie dało jechać (przynajmniej naszym samochodem).  W pewnym momencie droga stała się niezmiernie stroma i powoli zjeżdżaliśmy w dół — na szczęście kanu było dobrze przymocowane do dachu, inaczej z pewnością ześlizgnęło by się z samochodu!  


(Prawdopodobnie) opuszczony kościółek
Zauważyliśmy też sporo turbin wiatrowych wyłaniających się na horyzoncie.  Owszem, zdawałem sobie sprawę, że urządzenia GPS nie są idealne, ale nie mogłem uwierzyć, że potrafią być tak beznadziejnie głupie!  Wreszcie wjechaliśmy na główną drogę (którą powinniśmy jechać do początku) i dotarliśmy do ośrodka „Batman’s Cottages and Campground”.  Znajdowało się na nim dużo permanentnych i usuwalnych zabudowań (tzn. samochody/przyczepy turystyczne do spania oraz duże przyczepy kampingowe), które tworzyły małe, dynamiczne miasteczko, jak też było kilka miejsc biwakowych.  Wybraliśmy miejsce nr. 142, z widokiem na jezioro.  Cóż, mając za sobą biwakowanie na dziewiczych wysepkach, odległych i niedostępnych dla łodzi jeziorach lub też dzikich, zalesionych i skalistych brzegach, to miejsce z pewnością nie przemawiało do nas za bardzo.  Ponieważ na wyspie Manitoulin nie było żadnych parków prowincjonalnych, nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy się tu zatrzymać na noc.  Szybko rozpaliłem ognisko i z przyjemnością przy nim siedzieliśmy do północy.  Około godziny 4:00 nad ranem obudziły nas jakieś szmery; Catherine wyszła z namiotu i szybko do niego wróciła, mówiąc, że koło namiotu chodzi nie niedźwiadek, ale jeszcze gorsze zwierzę: skunks (śmierdziel), który właśnie delektował się naszymi śmieciami!  Leżeliśmy cichutko w namiocie, bo nieprowokowane skunksy nie wytryskują tej śmierdzącej cieczy nie szukają zaczepki z ludźmi.  Gdy rano wstaliśmy, skunksa oczywiście dawno nie było i jedynym śladem po jego bytności były rozrzucone śmiecie dookoła ogniska i samochodu.

W ośrodku "Kicking Mule Ranch"
Spakowawszy się, pojechaliśmy do niezwykle ciekawego miejsca „Gordon’s Park”, koło miasteczka Tehkummahk.  Ośrodek oferował biwakowanie, namioty indiańskie ‘tipi’ (które od razu zwróciły uwagę Catherine), domki kempingowe pozwalające na obserwację nocną nieba, edukacyjne szlaki piesze, podgrzewany bateriami słonecznymi basen, park ciemnego nieba i wiele innych atrakcji.  Sympatyczni pracownicy oprowadzili nas dookoła, a nawet zawieźli paręset metrów dalej, gdzie znajdował się park ciemnego nieba i kilka domków.  Miejsce się nam podobało i chętnie powrócilibyśmy do niego, zatrzymując się z innymi znajomymi w jednym z domków kempingowych — ale tym razem postanowiliśmy szukać czegoś innego: okazało się, że lada moment miała przybyć spora grupa 75 młodych ludzi i obawialiśmy się, że miejsce to będzie za głośne i ruchliwe.  Zgodnie z rekomendacją pracownika Gordon’s Park, pojechaliśmy kilka kilometrów na północ do ośrodka o nazwie „Kicking Mule Ranch” (Ranczo Kopiącego/Wierzgającego Muła).

W ośrodku Kicking Mule Ranch, kucyki
Zastaliśmy rancho posiadające 4 małe pola biwakowe i 2 skromne domki do spania, jak też kilkanaście koni i mułów, malutkie ‘petting zoo’ (gdzie były króliki, kury, kozy i zwierzęta podobne do lam), kucyki, bardzo przyjacielskiego psa Rottweiler który, jak to głosił napis, ‘może zalizać was na śmierć’, oraz cztery małe kociaki!  Wybraliśmy miejsce biwakowe koło tipi i starego Cadillaca; poza sporadycznymi jeźdźcami na koniach, nie było tam nikogo innego i byliśmy jedynymi osobami przebywającymi na noc.  Miejsce to okazało się niezmiernie przyjazne!  Ośmioletni wnuczek właścicielki parę razy przyszedł do nas pogadać i później widzieliśmy go, jak jechał na jednym z kucyków.  Pojechaliśmy na pocztę w Tehkummahk i szukaliśmy budki telefonicznej, ale bezskutecznie; wreszcie ktoś pozwolił Catherine użyć swojego telefonu komórkowego, aby mogła zadzwonić do córki w USA.  
W ośrodku Kicking Mule Ranch -- wnuczek właścicielki
Powróciliśmy do rancho około godziny 18:00 i ośrodek był kompletnie pusty.  Przeszliśmy się do zagrody ze zwierzątkami, zrobiłem sporo zdjęć, jak też bawiliśmy się z kociakami!  Kotki również przyszły do naszego miejsca i starały się wejść do namiotu.  Catherine pozwoliła jednemu z nich spać z nami w namiocie, ale w połowie nocy zaniosła go do jego domku w zagrodzie.  Potężny pies Rottweiler wabiący się Diesel był zazdrosny, widząc jak się bawimy z kotkami, i złożył nam wizytę w namiocie przypominając, że on też lubi być głaskany!  Oczywiście, wieczorem przez kilka godzin siedzieliśmy przy ognisku.

Widok na miasto i zatokę Gore Bay
Następnego dnia wybraliśmy się na wycieczkę po wyspie.  Co chwila widzieliśmy jeziora i rezerwaty Indiańskie.  Znajduje się tam też Wikwemikong Unceded Indian Reserve — terytorium indiańskie, które nigdy nie zostało scedowane.  Nota bene, dziesięć lat temu odwiedziłem osadę Wikwemikong, gdzie mieści się kościół katolicki i ruiny starego, spalonego kościoła.  Ponieważ znałem proboszcza tego kościoła, Jezuitę Doug McCarthy, miałem nadzieję, że będę mógł złożyć mu krótką wizytę, ale akurat go nie było.  W tym roku niestety nie udało się nam tam dotrzeć.

Latarnia Morska (a raczej jeziorowa)
koło Gore Bay
Jechaliśmy drogą nr. 542 i dotarliśmy do Gore Bay, dość sporego miasta.  Na wzgórzu znajdował się doskonały punkt obserwacyjny, z którego mogliśmy podziwiać zatokę i miasto oraz przyglądać się powoli wpływającym do zatoki łodziom oraz startującym i lądującym na wodzie samolotom.  Zrobiło się wietrznie, zimno i zaczęło padać, ale udało się nam pojechać do Latarni Morskiej Janet Head Lighthouse i następnie drogą nr. 540 z powrotem do Kicking Mule Ranch.  Na szczęście u nas nie padało i burza przeszła bokiem.  Następnego ranka spakowaliśmy się (towarzyszył nam cały czas jeden z ciekawskich kociaków, który chodził po samochodzie i pod kanu na dachu).  Zanim odjechaliśmy, porozmawialiśmy z właścicielką rancha, która zaprowadziła nas do zagrody i wyjaśniła różnice pomiędzy koniem i mułem.

Koło '10 Mile Point Trading Post'
Pojechaliśmy z powrotem do Little Current, gdzie odwiedziliśmy indiańskie miejsce ceremonii ‘Pow Wow’ i przepiękny drewniany kościołek.  Również zatrzymaliśmy się w ’10 Mile Point’, skąd rozciągał się rozległy widok na zatokę Georgian Bay ku miasteczku Killarney i być może udało mi się dojrzeć wyspy Fox Islands, na których biwakowaliśmy w 2011 r. i 2012 r.  Znajdował się też tam ciekawy sklep (Trading Post), posiadający wiele unikalnych i interesujących książek, wyrobów sztuki indiańskiej, obrazów, rzeźb i oryginalnych koszulek.  Następująca inskrypcja widniała na stojącej tam tablicy pamiątkowej:

MISJA JEZUICKA W MANITOULIN
1648-50

W roku 1648 ojciec Joseph Poncet, wówczas służący w St. Marie w Huronii, został uczyniony przez swojego przełożonego ojca Paul Raguenau odpowiedzialnym za misję jezuicką St. Pierre.  Ów nowo utworzona misja była powołana dla mówiących językiem Algonkian Indian z wyspy Manitoulin Island i z północnych brzegów jeziora Huron.  Poncet, będąc pierwszym Europejczykiem mieszkającym na wyspie Manitoulin (zwanej wtedy przez misjonarzy Ile de Ste. Marie, a przez Indian Huronów Ekaentoton), służył na tej wyspie od października 1648 r. do maja 1649 r.  Powrócił na Manitoulin przed końcem 1648 r., ale został zmuszony porzucić misję w 1650 r., po pokonaniu i rozproszeniu Huronów przez Irokezów.

Łodzie na przystani w Little Current na Manitoulin Island
Po zaparkowaniu samochodu w Little Current, przeszliśmy się wzdłuż brzegu, obserwując przeróżne łódki, ogromne łodzie motorowe i żaglówki.  Nawiązaliśmy rozmowę z jednym facetem z Detroit, którego imponująca łódź motorowa z kabiną była niedaleko przycumowana.  Entuzjastycznie zaczął nam opowiadać o swojej olbrzymiej łajbie (która była całkiem nowa, jako że poprzednia spaliła się w pożarze przystani) i chętnie odpowiadał na nasze pytania.  Okazało się, iż jego łódź może pomieścić 12 osób, posiada dwa silniki, każdy z nich 400 koni, używa ogromne ilości benzyny, kosztującej zapewne ponad $1 na kilometr, jest wyposażona w najnowszy system radarowy, sprzęt elektroniczny i urządzenia GPS które można tak zaprogramować, że właściwie łódź sama się prowadzi — a poza tym mówił o kosztach ubezpieczenia, utrzymania i różnych niebezpieczeństwach związanych z najechaniem na skałę (od których się na zatoce Georgian Bay roi).  Czym więcej informacji dowiadywałem się, tym bardziej byłem szczęśliwy, że posiadaliśmy proste, lekkie, tanie, bezsilnikowe z napędem wiosłowym, nie wymagające konserwacji kanu!  Następnie poszliśmy na kawę i trafiliśmy na niezwykle ciekawy sklep, posiadający ogromną ilość ciekawych rzeczy po rewelacyjnych cenach.

Ostatni biwak na miejscu nr. 132
 w parku Oastler Lake Provincial Park
Godzinę później przejechaliśmy po byłym moście kolejowym, oficjalnie opuszczając wyspę Maniotoulin Island i zatrzymaliśmy się w centrum handlowym w Espanola, gdzie uzupełniliśmy zaopatrzenie, kupiliśmy zimne piwo i pojechaliśmy do miasta Parry Sound, koło którego znajdował się park Oastler Lake Provincial Park.  Jest to całkiem fajny park, w którym kilka razy się zatrzymywaliśmy, zazwyczaj na jedną noc, w drodze na północ lub z powrotem do Toronto.  Wybraliśmy miejsce nr. 132, nawet niezłe, z widokiem na jezioro i zachodzące słońce.  W rekordowym czasie rozbiłem namiot, rozłożyliśmy krzesełka, otworzyliśmy puszki z zimnym piwem i jeszcze mogliśmy jakiś czas delektować się zachodem słońca, a potem rozpaliłem ognisko, przy którym siedzieliśmy do północy.  Następnego dnia przez kilka godzin pływaliśmy na jeziorze Oastler Lake i wieczorem przybyliśmy do domu do Toronto.


czwartek, 12 grudnia 2013

PARK KILLARNEY, ONTARIO - JEZIORO CARLYLE LAKE. 25 CZERWIEC-02 LIPIEC 2013 ROKU

More photos/więcej zdjęć: http://www.flickr.com/photos/jack_1962/sets/72157638619568915/

Pływanie na kanue na jeziorze Carlyle Lake


W sierpniu 2009 roku spędziłem wraz z Catherine prawie tydzień biwakując na jeziorze Johnnie Lake w parku Killarney, na przepięknym miejscu kempingowym.  W czasie naszego pobytu kilka razy wybraliśmy się na wodne przejażdżki na kanu i między innymi, odwiedziliśmy połączone długim i wąskim kanałem jezioro Carlyle Lake.  Tamtejsze miejsca kempingowe niezmiernie się nam podobały i postanowiliśmy kiedyś na którymś z nich się zatrzymać.  Cztery lata później byliśmy gotowi odwiedzić ponownie to jezioro!

Park Killarney, również zwany „Klejnotem Ontario”, jest jednym z najpiękniejszych parków w Kanadzie.  Stosunkowo dzikie tereny, malownicze jeziora i unikalne góry La Cloche Mountains, zbudowane głównie z białego kwarcytu przyciągają tysiące turystów, którzy chcą rozkoszować się naturą.  Chociaż park posiada miejsca kempingowe samochodowe, to jednak aby rzeczywiście móc poznać jego piękno, trzeba albo wybrać się z plecakiem po szlakach pieszych lub przemierzyć na kanu wodnymi trasami.  Większość szlaków wodnych, prowadzących z jeziora do jeziora, wymaga bardzo wielu portaży, niektóre nawet powyżej 4 km.   Tak więc niektórzy twierdzą, że jeżeli zamierza się pływać na kanu w Parku Killarney, to za jednym razem zalicza się dwie wycieczki: pieszą i wodną!  Na szczęście jezioro Carlyle Lake nie wymaga żadnych portaży, jest połączone z jeziorami Johnnie Lake i Crooked Lake i tym samym pozwala na odbycie kilkugodzinnych, spokojnych wycieczek na wodzie, bez potrzeby przenoszenia kanu na lądzie.

Biwak na jeziorze Carlyle Lake


Podczas naszej ostatniej wizyty w parku szczególnie rzuciły się nam w oczy dwa miejsca biwakowe; najbardziej podobało się nam miejsce pomiędzy jeziorem Terry Lake i Carlyle Lake, blisko małego wodospadu.  Miejsce po drugiej stronie jeziora, na vis-a-vis poprzedniego miejsca, również zdawało się być całkiem malownicze.  Ponieważ do parku mieliśmy przybyć we wtorek, nie spodziewaliśmy się na tych miejscach zastać nikogo.

Otrzymanie miejsca biwakowego w Parku Killarney nie jest wcale taką prostą sprawą, szczególnie podczas długiego weekendu (który właśnie nadchodził, Dzień Kanady) — nie można po prostu przyjechać, iść do biura parku i otrzymać miejsce!  Musieliśmy zrobić rezerwację już w marcu i udało się — mogliśmy rozbić biwak na jakimkolwiek wolnym miejscu na jeziorze Carlyle.  Ponieważ na każdym miejscu może przebywać do 6 osób, również zaprosiliśmy kilku znajomych, którzy mieli się do nas dołączyć w późniejszym czasie.

Na biwaku wokoło ogniska


Jak zwykle, jazda do parku z Toronto, chociaż długa (ponad 400 km.), była całkiem przyjemna.  Zatrzymaliśmy się w mieście Parry Sound, gdzie kupiliśmy parę rzeczy, bo często coś zapominamy ze sobą zabrać, i dojechaliśmy do parku przed godziną 15:00.  Najpierw musieliśmy udać się do głównego biura parku (Lake George), otrzymać pozwolenie kempingowe i parkingowe i następnie z powrotem dojechać na parking do jeziora Carlyle Lake, znajdującego się kilkadziesiąt metrów od drogi nr. 637.  Niedaleko biura parku spostrzegliśmy grupkę młodych ludzi, która właśnie przyjechała, ale nie zwróciliśmy na nich uwagi.  Podczas gdy powoli rozładowywaliśmy samochód, pojawił się mały samochodzik ciężarowy i wyładował 3 kanu… i po paru minutach pojawiła się ta grupa młodzieży, którą widzieliśmy koło biura parku!  Nie mieli zbyt dużo ekwipunku (w przeciwieństwie do nas, ale to już jest osobna historia!) i po niecałych 30 minutach byli na wodzie.  Nam zabrało przynajmniej następne pół godziny, zanim odbiliśmy od brzegu.  Parędziesiąt metrów od parkingu były całkiem fajne miejsce biwakowe — jeżeli ktoś byłby zdeterminowany biwakować bez kanu, pewnie mógłby nawet do niego dopłynąć, ale minęliśmy go i skierowaliśmy się w kierunku małego kanału po lewej stronie, wpadającego w część jeziora, gdzie znajdowały się obydwa miejsca, którymi byliśmy zainteresowani.  U wejścia do kanału było też wolne miejsce biwakowe, ale nie tak ciekawe, jak te wspomniane uprzednio 2 miejsca.  Po niecałych 30 minutach wpłynęliśmy do kanału… i miejsce, na którym chcieliśmy się rozbić, już było zajęte… właśnie przez tą niedawno spotkaną grupę młodzieży!  Szczęśliwie drugie miejsce biwakowe było wolne i na nim się zatrzymaliśmy.  Było ono rzeczywiście śliczne: położone na stromej skale, mieliśmy interesujący widok na całe jezioro oraz na stronę zachodnią (co oznaczało, że możemy podziwiać zachody słońca).  Mieliśmy trochę problemów z rozładowaniem kanu, bo przy brzegu nie było żadnej naturalnej zatoczki, ale musieliśmy sobie poradzić.  Powoli zawlekliśmy nasze liczne bagaże na szczyt skały i będąc na szczycie, roztaczał się dookoła przepiękny widok.  Byliśmy pewni, że zrobiliśmy świetną decyzję, wybierając to właśnie miejsce (i gdy w ostatnim dniu mogliśmy wreszcie zobaczyć miejsce, na którym planowaliśmy się na początku zatrzymać, okazało się, że nasze było o wiele lepsze i ciekawsze).

Widok z naszego miejsca biwakowego na zachód słońca i jezioro Carlyle Lake


Podczas gdy zająłem się rozbiciem namiotu, Catherine przytargała wszystkie pozostałe rzeczy z kanu i zorganizowała kuchnię.  Po niedługim czasie siedzieliśmy na szczycie skały, pijąc zimne piwo i obserwowaliśmy zachodzące słońce.  Chciałem powiesić jedzenie na drzewie na noc, ale Catherine jak zwykle nie miała zamiaru się fatygować i ufała, że ani niedźwiedź, ani żadne inne zwierzę nie będzie zainteresowane naszą żywnością (i na szczęście miała tym razem rację).  Chociaż był już koniec czerwca, przez pierwsze dwa dni zostaliśmy pokąsani przez czarną muchę (meszki), po paru dniach zrobiło się gorąco i meszki wyginęły.  Musieliśmy jednak zaakceptować obecność komarów.  Również ustawiliśmy tanią altankę, mającą chronić nas od deszczu i komarów.  Gdy jednak było wietrznie, altanka skręcała się na lewo i prawo tak bardzo, że przebywanie koło niej było pewnie bardziej ryzykowne, niż bycie pokąsanym przez insekty.  Również przymocowałem do niej dużą flagę kanadyjską na cześć Dnia Kanady.

Na kanu na jeziorach Carlyle i Johnnie Lakes.  Wszędzie potężne
żeremia bobrowe, niektóre zamieszkałe przez wydry


Dwudziestego siódmego czerwca 2013 roku popłynęliśmy z powrotem do parkingu, przytwierdziliśmy kanu łańcuchem do drzewa i samochodem pojechaliśmy do malowniczego miasteczka Killarney, gdzie tradycyjnie zjedliśmy porcję świeżych smażonych ryb i frytek w restauracji Herbert Fisheries i kupiliśmy zimne piwo w pobliskim sklepie LCBO.  Również pojechaliśmy do parkingu koło ujścia rzeki Chikanishing, gdzie Catherine przeszła się po szlaku Chikanishing: w ostatnich latach wielokrotnie odwiedzaliśmy to miejsce, które stanowiło dla nas początek wycieczek dookoła wyspy Philip Edward Island, ale nigdy nie mieliśmy czasu przejść się po tym malowniczym szlaku.  Również wysłaliśmy telefonem komórkowym wiadomości dla naszych znajomych, informując ich, na którym miejscu biwakowym przebywamy (w parku generalnie nie ma możliwości używania telefonów komórkowych).  Była godzina 20:00 gdy udaliśmy się z powrotem do parkingu, zwodowaliśmy kanu (nikt go nie ruszył!) i w drodze do naszego miejsca, przepłynęliśmy dookoła sporej wyspy, znajdującej się koło wejścia do kanału.

Ian i Sue koło małego wodospadu pomiędzy jeziorami Carlyle Lake
i Terry Lake


W piątek przybyli nasi znajomi, Ian i Sue, wraz ze swoim pieskiem Miro.  Wieczorem ugotowałem śląski żurek z polską kiełbasą, który wszystkim bardzo smakował.  Następnego dnia pojawili się Joe i Andrea.  Ponieważ pogoda była wspaniała, wszyscy wybraliśmy się na parugodzinną wycieczkę przez wąski kanał na jezioro Johnnie Lake, gdzie widzieliśmy kilka żeremi bobrowych — pamiętam, że w 2009 roku jedna z tych żeremi była zamieszkała przez rodzinę wydr, które stały się niezmiernie poruszone naszą obecnością i zaczęły wydawać różne odgłosy, pewnie w celu odstraszenia nas.  Następnego dnia, gdy Ian i Sue odjechali, Catherine, Andrea i Joe zdecydowali się popłynąć na jezioro Kakakise Lake; ponieważ ta wycieczka wymagała ok. 900-metrowego portażu, odpuściłem sobie w niej udział.  Jak się okazało, portaż był wyboisty i trudny, wszyscy zostali pokąsani przez komary i gdy płynęli na jeziorze Kakakise Lake z powrotem do biwaku, pogubili się i mieli trudności ze znalezieniem portażu!  Oczywiście, nikt nie pomyślał o zabraniu ze sobą GPS-u — ja nigdy się z nim nie rozstaję!

Miasteczko Killarney, widok na słynną restauracje Herbert Fisheries


Andrea i Joe odjechali 1 lipca, w Dzień Kanady i znowu zostaliśmy sami.  Codziennie pływaliśmy na jeziorze, jak też raz jeszcze pojechaliśmy do miasta Killarney.  To małe miasteczko ma swój specyficzny urok, szczególnie wieczorem, gdy zachodzi słońce, powoli zamykają się biznesy i ulice stają się puste.  Poszliśmy do jedynego sklepu w mieście, Pitfield’s General Store, a potem do Killarney Mountain Lodge.  Stojąc na brzegu kanału (pomiędzy miastem Killarney a wyspą George Island), daleko mogłem dostrzec zarysy wysp Foxes, znajdujące się na południe od wyspy Philip Edward Island.  W 2011 r. przez kilka dni biwakowaliśmy na tej unikalnej wyspie i byłem pewien, że to właśnie ta wyspa, na którą spoglądałem.  Niektórzy kanuiści (ale głównie kajakarze) wyruszają na wyspy Foxes z miasteczka Killarney, jednakże taka trasa wymaga płynięcia kompletnie otwartymi i niczym nieosłoniętymi wodami zatoki Georgian Bay… jak też jest o wiele nudniejsza, niż płynięcie z parkingu koło rzeki Chikanishing  River.  Po zachodzie słońca minęliśmy małe lotnisko i zatrzymaliśmy się niedaleko malowniczej latarni morskiej.  Jadąc z powrotem, wpadliśmy na moment na miejscowe wysypisko śmieci, ale było zamknięte i nie widzieliśmy żadnych niedźwiedzi.  Gdy przyjechaliśmy do parkingu na jeziorze Carlyle Lake, było już ciemno.  Założyliśmy na głowy latarki i po kilkunastu minutach wiosłowaliśmy na jeziorze w kompletnych ciemnościach, dopływając do naszego miejsca po godzinie 22:00.

Spakowani i gotowi udać się w drogę powrotną!


Ostatniego dnia po spakowaniu się popłynęliśmy wreszcie do miejsca biwakowego, które od początku sobie upatrzyliśmy.  Jego ‘oryginalni’ mieszkańcy wyjechali parę dni temu, ale już pojawili się nowi, trzech młodych chłopaków, którzy pozwolili nam je obejrzeć.  Catherine definitywnie stwierdziła, że nasze miejsce jest o wiele lepsze, bo na tamtym nie można obserwować zachodów słońca i właściwie nie widzi się z niego przyległego małego wodospadu—my natomiast z naszego miejsca mogliśmy widzieć i słyszeć wodospad, jak też nawet widzieć część tafli jeziora Terry Lake, z którego wypływały wodospady.

Przed wyruszeniem w drogę powrotną, pojechaliśmy jeszcze do parku wykąpać się, a potem wstąpiliśmy do naszej ulubionej restauracji The Hungry Bear; posileni, po kilku godzinach szczęśliwie dotarliśmy do Toronto.

czwartek, 24 października 2013

PARK ALGONQUIN, ONTARIO—BARTLETT LAKE, MAJ 2013 ROKU. POKONANI PRZEZ CZARNĄ MUCHĘ (MESZKI)!




Od P-Store do naszego biwaku na jeziorze Bartlett Lake
Parodniowa wycieczka do Parku Algonquin w maju ma wiele dobrych stron: park jest stosunkowo pusty, można bez problemu wybrać najlepsze miejsca biwakowe, jak też zobaczyć bardzo dużo łosi, które w tym miesiącu dostojnie przechadzają się po drodze nr. 60, przechodzącej przez park, brodząc w wodzie lub w szuwarach i bagnach.  W 2007 r. oraz dwa lata później (już z Catherine) odwiedziliśmy jezioro Bartlett Lake, połączone z jeziorem Tom Thomson Lake małym kanałem i bardzo spodobała się nam jego zaciszna lokacja, totez zamierzaliśmy tam się zatrzymać.  Na jego brzegach znajdowały się 4 miejsca biwakowe i mieliśmy nadzieję rozbić namiot w miejscu znadjującym się na vis-a-vis wejścia do kanału z jeziora Tom Thompson Lake—pamiętaliśmy, że było ono fajne, pozwalające nam też obserwować zachody słońca.  Planowaliśmy spędzić na nim na 4 noce i codziennie pływać po przyległych jeziorach, starając się obserwować łosie i robić im zdjęcia.

Gotowi to wyruszenia!
Trzydziestego maja 2013 r. opuściliśmy Toronto i po południu dotarliśmy do „Canoe Lake Access Point” na jeziorze Canoe Lake w Parku Algonquin, nieopodal znanego sklepu „The Portage Store”.  Jak się spodziewaliśmy, było bardzo mało turystów, a jeszcze mniej wodniaków, dookoła panowała cisza.  Skierowaliśmy się ku jedynemu portażowi w czasie tej wycieczki, koło tamy na jeziorze Joe Lake.  Minęliśmy kilku kajakarzy oraz kopiec Toma Thomsona, zwróconym w kierunku miejca, gdzie ten słynny malarz utopił się w 1917 r.  Portaż ma prawie 300 m. długości, lecz ostatnim razem Catherine znalazła skrót—po prostu zamiast dopłynąć do ‘tradycyjnego’ brzegu, gdzie wszyscy rozładowywali kanu i rozpoczynali portaż, popłynęła dalej do tamy i znalazła ścieżkę, znacznie w ten sposób skracając jego długość—i tym razem poziom wody pozwolił nam wykorzystać ten skrót.  Chociaż staraliśmy się zabrać ze sobą jak najmniej rzeczy, i tak musieliśmy się przejść parę razy w tą i z powrotem, przenosząc stopniowo nasze rzeczy oraz na końcu samo kanu.  W przeciwieństwie do poprzednich lat, gdy ścieżka portażu przypominała ruchliwą ulicę, zawaloną ludźmi noszącymi kanu którzy prawie-że mieli problemy z wymijaniem się (i ktoś nawet sugerował zamontowanie znaków drogowych i sygnalizacji świetlnej), tym razem nie widzieliśmy żywego ducha.  Po zapakowaniu kanu przepłynęliśmy pod starym mostem kolejowym (był on częścią słynnej linii kolejowej Booth Railway, przechodzącej dawno temu przez park, którą głównie transportowano wycięte drzewa i swego czasu była to najruchliwsza linia kolejowa w Kanadzie, co 20 minut jechał nią pociąg).  Wreszcie dotarliśmy do tamy bobrowej która świetnie pamiętaliśmy z poprzednich wycieczek.  Gdy do niej po raz pierwszy dopłynąłem na kanu w 2007 r., nie byłem pewien, w jaki sposób przez nią przebrnąć—mimo że wygładałą całkiem solidnie, nie miałem pojęcia, czy zdoła utrzymać nas i kanu.  Po paru minutach pojawiło się kanu z kilkoma doświadczonymi kanuistami, którzy rozproszyli nasze obawy:
Zaraz za tamą bobrów pojawił się łoś

-- Ta tama była tutaj przez wieki – powiedzieli – i bez problemu udźwignie słonia!

Dlatego tym razem szybko przenieśliśmy canoe przez tamę, która okazała się o wiele mniej solidna, niż w poprzednich latach, a w jej środku znajdował się dość spory otwór przez który z łatwością przeciągnęliśmy kanu.  Pare minut po pokonaniu tej przeszkody zobaczyliśmy piewszego łosia, jak spacerował blisko brzegu w płytkiej wodzie.  Odpedzając meszki i komary, udało mi się zrobić kilka zdjęć.

Na naszym biwaku przy ognisku
Niebawem dopłynęliśmy do jeziora Bartlett Lake, nazwanego na pamiątke jednego z byłych dyrektorów parku.  Jak było do przewidzenia, wszystkie miejsca biwakowe były wolne i mogliśmy bez problemu wybrać najlepsze z nich.  Gdy tylko wyszliśmy z kanu, momentalnie zostaliśmy zaatakowani przez roje czarnych muszek (meszek).  Założyliśmy na siebie siatki ochronne i szybciutku rozbiłem namiot.  Jak się okazało, atak meszek był dzielnie wspomagany przez bardzo aktywną chmarę niezmiernie głodnych komarów!  Nazbierałem drzewa i rozpaliłem ognisko, mając nadzieję, że gęsty dym odpędzi te nieznośne stworzenia, ale w gruncie rzeczy to MY się bardziej tym dymem dusiliśmy niż one—cały czas byliśmy przez nie kąsani: nie pomagał gęsty dym, siatki na niewiele się zdały, sprej z zawartością środka ‘Deet’ jakoś na meszki zbyt efektywnie nie działał, a do tego wilgotna i gorąca pogoda była wymarzona dla tych insektów!  Spożywanie posiłku przy ognisku, okazało się niezmiernie irytujące, toteż szybko uciekliśmy do namiotu, który przynajmniej zapewniał nam ochrone od tego towarzystwa.

Trafiło się nam przepiękne miejsce
Ponieważ łosie najłatwiej jest zobaczyć z rana, nastawiliśmy budzik na godzinę 5:00 rano i planowaliśmy odwiedzić parę zatoczek i pobliskich bagien.  Niestety, gdy rozległ się alarm okazało się, że na zewnątrz mocno pada... i poszliśmy z powrotem spać.  Catherine wstała o godzinie 9:00 rano i poszła do kanu, aby wziać kilka rzeczy.  Dopiero po jakimś czasie usłyszała pluskania—odwróciła się i spostrzegła w zatoczce nieopodal naszego miejsca trzy łosie, które się jej jakiś czas z ciekawością przygłądały!  Zawołała mnie, ale zanim doszedłem, ogromna łosica, wraz z dwójka dzieci, zniknęła w lesie.  Po jakims czasie cała ta rodzina pojawiła się naprzeciwko zatoczki, brodząc w wodzie na przeciwległym brzegu.

Ogólnie cały dzień było słońce i chmury oraz bardzo wilgotno.  Pod wieczór postanowiliśmy popływać trochę na kanu na jeziorze Bartlett Lake.  Udaliśmy się do zatoczki w północno-zachodniej częście jezira, gdzie natknęliśmy się na żeremię bobrowe, potem skierowaliśmy się do początku portażu, prowadzącego do jeziora Willow Lake (pokonałem go w 2007 r.).  Gdy tak sobie beztrosko pływaliśmy, na niebie pojawiła się błyskawica, a potem następna.  Chociaż nie padało, natychmiast skierowałem się w stronę naszego biwaku, co okazało się opatrznościową decyzją: w przeciągu bardzo krótkiego czasu niebo się zachmurzyło, widzieliśmy nie tylko błyskawice, ale już dochodziły do nas grzmoty burzy.  Wiosłowaliśmy tak mocno, jak rzadko kiedy, osiągając szybkość do 8 km/h. 
Krótka wycieczka na kanu po jeziorze Bartlett Lake, przerwana przez burzę
Gdy kanu dotarło do biwaku, spadły piersze krople deszczu i po paru minutach rozpętała się straszna burza z piorunami i błyskawicami, zaczęło rzęsiście lać, a do tego jeszcze przyplątał się bardzo silny wiatr.  Catherine, zamiast od razu schować się do namiotu, chciała jeszcze coś przynieść z kanu—ta może dwuminotowa zwłoka wystarczyła, aby kompletnie przemokła.  Po godzinie burza ucichła.  Pomimo deszczu i negatywnych przewidywań Catherine, udało mi się rozpalić ognisko, które przy okazji dawało ogromne ilości dymu; przynajmniej mogliśmy upiec na grillu nasze steki.  Cały czas byliśmy atakowani przez meszki i komary, którym najwyraźniej taka wilgotna pogoda niezmiernie odpowiadała!  Gdy tylko skończyliśmy posiłek, udaliśmy się do namiotu.  Mokrzy, zimni i coraz bardziej odczuwający pogryzienia meszek, które teraz dopiero zaczęły dawać o sobie znać w postaci strasznego swędzenia, postanowiliśmy skrócić naszą wycieczkę i opuścić park o poranku.

Tym razem o godzinie 5:00 rano nie padało—gdy jednak wyszliśmy z namiotu, zostaliśmy ponownie niemiłosiernie zaatakowani przez zastępy komarów i muszek meszek.  Ów stworzenia były tak uciążliwe, że spakowaliśmy się w rekordowym czasie (ba, Catherine nawet nie przygotowała kawy, którą co rano zaparza) i w ciągu niecałej godziny byliśmy na wodzie, gdzie przynajmniej byliśmy bezpieczni od ich napaści.

W drodze powrotnej
Wiosłując po jeziorze Tom Thomson lake, tu i tam zauważyliśmy kilka namiotów i hamaków, ale wszyscy ich mieszkańcy prawdopodobnie spali, a dookoła panowała kompletna cisza, czasem jedynie przerywana przez ćwierkanie ptaków i głośnym stukaniem dzięciołów.  Również zauważyliśmy w lesie kilka łosi, ale zniknęły, zanim mogłem im zrobić zdjęcie.  Przed dotarciem do portażu zaczęło lekko podać i musieliśmy nałożyć ubrania nieprzemakalne, ale przynajmniej cały czas było ciepło.  Szybko przenieśliśmy nasze rzeczy i kanu—i tym razem na portażu nikogo nie było—i w ciągu godziny dopłynęliśmy do przystani koło „The Portage Store”, gdzie nawet otrzymaliśmy częściowy zwrot pieniędzy na niewykorzystane dwie noce.


Koło tamy bobrów
Po drodze wpadliśmy do lokalnych sklepów i restauracji; powiedziano nam, że rok 2013 jest jednym z najgorszych w ciągu ostatnich 7-10 lat jeżeli chodzi o aktywność much meszek, zresztą widzieliśmy sporo miejscowych ludzi z okropnymi śladami pokąsania przez meszki.  Śmieszne, ale niektórzy boją się tego rodzaju biwaków z powodu niedźwiedzi, węży, wilków czy też innych większych stworzonek—ale jak się okazało, po prostu można być kompletnie pokonanym przez czarną muchę meszkę!