poniedziałek, 2 listopada 2015

TEMAGAMI, ONTARIO: BIWAKOWANIE W PARKU FINLAYSON POINT PROVINCIAL PARK I PŁYWANIE NA KANU NA JEZIORZE LADY EVELYN LAKE—SIERPIEŃ 2014 ROKU


Podczas naszej ostatniej wycieczki do okolic Temagami (w 2012 r.) byliśmy oczarowanie jej pięknem i nieokiełzaną przyrodą—i przyrzekliśmy sobie ją ponownie odwiedzić. Wprawdzie pływaliśmy na jeziorze Temagami w 2012 r. i nawet dopłynęliśmy do słynnej wyspy Bear Island, ale jednak stwierdziliśmy, że jezioro Temagami było absolutnie za duże na wycieczki kanu: silne wiatry i powstałe fale bardzo szybko mogły spowodować wywrócenie kanu. Zakupiliśmy kilka świetnych map Temagami, okazały się bardzo pomocne i po kilkugodzinnym zbieraniu informacji na Internecie, wybrałem jezioro Lady Evelyn Lake jako naszą następną destynację. Patrząc na mapę zauważyłem, że aby dotrzeć do jeziora Lady Evelyn Lake z Mowat Landing, musieliśmy płynąć na rzece Montreal River—ale był jeden problem: mianowicie, znajdująca się na rzece duża zapora wodna, Mattawapika Dam! 
Tama Mattawapika Dam

Chociaż wiedzieliśmy, że pewnie można byłoby się dostać do jeziora drogami służącymi przedsiębiorstwom karczującym las, nie były one zaznaczone na mapach i wyglądało, że żadna przejezdna dla normalnego samochodu droga nie prowadzi bezpośrednio do jeziora Lady Evelyn Lake. Niemniej jednak, na jeziorze było kilka ośrodków dla turystów (jak też prywatnych domków) i szybko dowiedziałem się, że one transportują sprzęt przybywających do nich gości (i nawet samych gości) na przyczepie, ciągnionej przez samochód—a więc nie musieli tradycyjnie na plecach przenosić ekwipunku! Oboje skontaktowaliśmy się telefonicznie i e-mailem z kilkoma ośrodkami, mając nadzieję uzyskać więcej informacji na temat ich sposobu transportu naszego sprzętu i kanu dookoła tamy lub skoordynowania naszego przybycia z pojawieniem się ich gości i skorzystania wtedy z ich przyczepy i transportu—oczywiście, nie za darmo. Niestety, otrzymane odpowiedzi nie spełniły naszych oczekiwań. Jeden ośrodek nawet posłał mi uprzejmą odpowiedź, że on jedynie zapewniał taki środek transportu dookoła tamy dla swoich gości i niestety nie mógł mi udzielić pomocy—jak też zapytał się, jak dowiedziałem się o istnieniu tego ośrodka, bo oni otrzymali kilka innych podobnych pytań od kanuistów. Wreszcie Catherine zadzwoniła do ośrodka Island Lodge i została poinformowana, że koło tamy mieszka jegomość o nazwisku Mitchell, który codziennie przewozi łodzie dookoła tamy—to była jego praca! Musze przyznać, że byliśmy bardzo rozczarowani, że pozostałe ośrodki turystyczne nic nam nie powiedziały o możliwości skorzystania z usług tego człowieka, tak jakby on nie istniał i jedynie te ośrodki posiadały monopol na transport dookoła tamy.
Park Finlayson Point-nasze miejszce biwakowe nr 8

Z Toronto wyjechaliśmy 1 sierpnia 2014 r., były bardzo gorąco (+30C) i słonecznie. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Gravenhurst, gdzie na parkingu supermarketu poczęstowano nas świetnym hot dogiem i po ponad godzinie wpadliśmy do małego miasteczka Katrine przy drodze nr. 11. Na początku postanowiliśmy spędzić parę dni w parku Finlayson Point Provincial Park, w którym już poprzednio biwakowaliśmy. W biurze parku spotkaliśmy Emily, młodą pracowniczkę parku. Mieszkała w tej okolicy i jakiś czas z nią rozmawialiśmy—również potwierdziła, że Mitchell zajmował się transportowaniem łodzi dookoła tamy Mattawapika Dam. Zaznaczyła dla nas na mapie parku wolne miejsca biwakowe, abyśmy mogli wybrać sobie takie, jakie nam pasuje. Również rozmawialiśmy ze strażnikiem parku, również bardzo miłym człowiekiem. Powoli jechaliśmy w parku i wybraliśmy miejsce nr 8, na skalistym wzgórzu i z częściowym widokiem na jezioro. Dookoła zauważyliśmy biegające liczne wiewióreczki ziemne (chipmunks), niektóre niosły w pyszczku dużą szyszkę lub nawet spory kawałek chleba czy bułki, zapewne skradzione turystom, i na siłę starały się je wepchnąć w całości do swoich norek w ziemi. Dwa lata temu biwakowaliśmy na przyległym miejscu nr 10, tym razem było zajęte. Dodatkowo otrzymaliśmy miejsce na wodzie przy doku na trzymanie naszego kanu. Po rozbiciu namiotu wybraliśmy się na wieczorną przejażdżkę na kanu; było gorąco i bezwietrznie. Zauważyliśmy na jeziorze kilka nurów i delektowaliśmy się ich niepowtarzalnymi dźwiękami, jakie co jakiś czas wydawały. Jednakże najpiękniejszym aspektem naszej przejażdżki był ogromny, czerwonawy księżyc—nie tylko była pełnia, ale było to tzw. ‘super moon’, super-księżyc, największy księżyc w roku.
Na jeziorze Temagami

Następny dzień był również gorący i słoneczny. Nasze miejsce biwakowe nie posiadało cienia i nawet rozważaliśmy przeniesienie się na inne, ale wszystkie dobre miejsca były zajęte. Wieczorem popłynęliśmy do miasteczka Temagami i pochodziliśmy dookoła budynków, lecz wszystko było już zamknięte. Catherine z chińskiej restauracji wzięła menu, w razie deszczów, zawsze moglibyśmy tam wstąpić. Zapadały ciemności i udaliśmy się w drogę powrotną, a następnie rozpaliliśmy ognisko i na grillu upiekliśmy żeberka.
Stara kopalnia srebra w Cobalt

We wtorek, 12 sierpnia 2014 r. już od rana padał deszcz i lało codziennie do piątku. Nasz nowy namiot „Eureka El Capitan 3” zapewniał doskonałą protekcję od deszczu. Na razie nawet nie myśleliśmy o rozpoczęciu drugiej części naszej wycieczki na jeziorze Lady Evelyn Lake, a za to postanowiliśmy odwiedzić niedaleko położone miasteczka. 
Jeden z 'weteranów' przemysłu górniczego w Cobalt, Joe Januszewski

Pojechaliśmy do Cobalt, legendarnego miasta znanego z przemysłu wydobywczego i licznych kopalni; po odkryciu srebra w 1903 r., wydobywano rekordowe ilości (ok. 80% światowego wydobycia srebra pochodziło z Cobalt), ludzie przybywali masowo pociągiem i już następnego dnia wyruszali na poszukiwanie srebra i złota (oryginalna stacja kolejowa pozostała jako muzeum). Obecnie nie było żadnych aktywnych kopalni, ale wszędzie można było zobaczyć stare górnicze artefakty i zamknięte kopalnie.
Stara stacja kolejowa w Cobalt, obecnie muzeum. To tu przybywały tłumy ludzi, licząc, że wkrótce zostaną milionerami

Wstąpiliśmy do muzeum górniczego i zabrano nas na zwiedzanie prawdziwej, chociaż już od dawna nieczynnej kopalni srebra! Była to jedna z najciekawszych wycieczek—o ile się nie mylę, jedyna inna kopalnia, jaką poprzednio zwiedzałem, to słynna kopalnia soli w Wieliczce, do której zawitałem ponad 40 lat temu—i znacznie się ona różniła od kopalni srebra w Cobalt! Przewodnicy, młodzi studenci, świetnie znali temat i bardzo przejrzyście opisali, jak ciężko ludzie musieli pracować w kopalniach i na jakie niebezpieczeństwa byli narażeni. W kopalni panowała wilgoć i panowała dość niska temperatura, utrzymująca się na tym samym poziomie przez cały rok. 
W starej kopalni srebra w Cobalt

Każdy górnik posiadał nie-elektryczną latarkę i jeżeli niechcący zgasła, znalazł się w kompletnych ciemnościach—aż trudno sobie coś takiego nam wyobrazić! Jeżeli nie był w stanie ponownie zapalić lampy, był zmuszony czekać i mieć nadzieję, że ktoś będzie w pobliżu przechodził i od niego zapali lampę—inaczej takie oczekiwanie mogło przedłużyć się do końca 12-to godzinnej zmiany: gdy po opuszczeniu kopalni przez wszystkich górników stwierdzono, że kogoś brakuje, wtedy rozpoczynano poszukiwania. Po wyjściu z kopalni mieliśmy obejrzeć film w muzeum, ale akurat nastąpiła przerwa w dostawie energii elektrycznej. Z powodu deszczu nie mogłem zrobić wystarczająco dużo zdjęć. Poszliśmy do kilku sklepów oraz na pchli targ znajdujący się pod dachem, oferujący na sprzedaż ogromną ilość różnorakich produktów.
Cobalt, Ontario

Miasteczko New Liskeard znacznie różniło się od Cobalt—posiadało wiele sklepów spożywczych, a nawet sklepy Canadian Tire i Staples. Muszę dodać, że nasze fantastyczne kanu zostało wyprodukowane przez firmę Mid Canada Fiberglass Company, znajdującą się właśnie w New Liskeard. Niestety, poprzedniego roku firma ogłosiła upadłość… Jako że niedaleko była granica z prowincją Quebec, przekroczyliśmy ją (paszporty nie były wymagane—jak na razie…) i pojechaliśmy do miasteczka Notre Dame du Norte. Wszystko było pozamykane (było po godzinie 17:00) i zawróciliśmy. W miasteczku Latchford zobaczyliśmy pamiątkową tablicę zadedykowaną żołnierzowi Aubrey Cosens.

Sierżant Audrey Cosens, V.C. 1921-1945

Urodzony w Latchford i wychowany koło Porquis Junction, Cosens zaciągnął się w 1940 r. do Regimentu Agryll and Sutherland Regiment w Armii Kanadyjskiej, a w 1944 r. został przeniesiony do Queen's Own Rifles. Z rana, 26 lutego 1945 r., jego jednostka zaatakowała siły niemieckie w Mooshof, Holandii, będącą strategiczną pozycją, niezmiernie ważną dla powodzenia dalszych operacji wojskowych. Jego pluton poniósł ciężkie straty i Cosens przejął dowodzenie. Wspomagany przez czołg, dowodził następny atak na trzy mocne pozycje nieprzyjaciela, które zdobył w pojedynkę. Później został zabity przez snajpera. Za swoje „wybitne męstwo, inicjatywę i stanowcze zdolności przywódcze” pośmiertnie otrzymał najwyższe odznaczenie wojenne imperium brytyjskiego przyznawane za waleczność, Krzyż Wiktorii (Victoria Cross, w skrócie VC).

Na drodze nr 11 w Latchford, nad rzeką Montreal River, znajduje się też Pamiątkowy Most im. Sierżanta Aubrey Cosens VC. W 2003 r. częściowo się zawalił…
Z naszego miejsca biwakowego w parku Finlayson Point Provincial Park mogliśmy obserwować łodzie, domy na wodzie oraz samoloty lądujące i startujące z wody

We wtorek rano słyszeliśmy głośne sygnały dźwiękowe wydawane prawdopodobnie przez karetki pogotowia i straży pożarnej, co było raczej wyjątkowym zdarzeniem. Parę godzin później dowiedzieliśmy się, że koło Marten River zdarzył się na drodze nr 11 wypadek, w wyniku którego zginęła 80-cio letnia kobieta. Nota bene, przyzwyczailiśmy się do niezmiernie głośnych sygnałów przejeżdżających pociągów, warkotu samolotów startujących z wody bardzo blisko naszego miejsca oraz odgłosów potężnych ciężarówek, przejeżdżających nieopodal na drodze nr 11—nie mówiąc już o licznych łodziach motorowych. Patrząc na te ciężarówki z przyczepami, transportujące ogromne ładunki wskroś Ameryki Północnej sądziliśmy, że bardziej ekonomiczne byłoby transportować towary pociągami—niestety, transport kolejowy coraz bardziej traci na znaczeniu, powiedziano nam, że przez Temagami przejeżdżały jedynie 2 pociągi dziennie; pociąg pasażerski (Toronto-Cochrane) od niedawna przestał kursować. Finlayson Point jest przyjemnym parkiem, ale jeżeli zależy komuś na ciszy i relaksacji, to z pewnością nie jest to odpowiednie miejsce!

Jednego dnia siedzieliśmy w kawiarni w Temagami i czytaliśmy w gazecie artykuł o problemach pracowniczych w fabryce firmy Bombardier w miejscowości Thunder Bay i o przetransportowaniu nowych wagonów dla torontońskiego metra—i w tym właśnie momencie zobaczyliśmy kilka ogromnych ciężarówek, wiozących… te właśnie wagony do Toronto!
Tablica pamiątkowa poświęcona pisarzowi Szara Sowa w Parku Finlayson Point w Temagami

Z powodu deszczowej pogody pozostawaliśmy w namiocie (niezbyt komfortowo), w samochodzie (bardziej komfortowo, ale ciasno) lub w bibliotece/czytelni w Temagami—która okazała się wymarzonym miejscem—i spędziliśmy w niej dobrych kilka godzin, czytając magazyny i gazety, przeglądając książki lub używając Internet. Również pogadaliśmy z przemiłymi pracownikami biblioteki. Kupiliśmy też parę książek oraz książkę mówioną, której słuchaliśmy w samochodzie.

W centrum Temagami znajdował się ciekawy sklep stolarski. Szkoda, że nasz samochód był całkowicie załadowany naszym ekwipunkiem i nie mieliśmy miejsca na przewiezienie intrygujących wyrobów z drzewa. Jedynie chcieliśmy kupić odpadki drzewne, służące do rozpałki ogniska. Sklep był jednak zamknięty, ale akurat przejeżdżał jego właściciel, jak też główny stolarz i krzyknął, abyśmy za nim jechali do głównego zakładu stolarskiego, mieszczącego się na jednej z bocznych dróg. Powiedział, że często niedźwiedzie pojawiają się koło zakładu—niedaleko było wysypisko śmieci, na którym wiele lat temu spędziłem kilka godzin, obserwując liczne czarne niedźwiedzie! Zakład wykonywał różnorakie meble, szopy, domki dla ptaków i inne rzeczy z drzewa. Bardzo przyjemnie się nam z nim rozmawiało.
Na jeziorze Temagami

Sklep spożywczy w Temagami, „Our Daily Bread” (Nasz Chleb Powszedni), nadal prosperował i był dobrze zaopatrzony. W 2012 r. spotkałem jego właścicieli (małżeństwo) i tego roku pogadałem z żoną, bardzo miłą kobietą i życzyłem jej powodzenia w prowadzeniu tego przedsięwzięcia! Musze przyznać, że byliśmy niezmiernie zaskoczeni, bo każdy, kogo spotkaliśmy w Temagami, był niezmiernie sympatyczny i pomocny!
Nasza trasa na jeziorze Lady Evelyn Lake w/g mojego GPS

Pogoda była nadal kiepska i temperatura osiągała jedynie +9C, było chłodno! Przynajmniej znaleźliśmy grzyby, które… ‘rosły jak po deszczu’ i było ich bardzo dużo! Śmieszne, ale gdy biwakowaliśmy w tym parku 2 lata temu, było ogromnie gorąco, jednego dnia pojawił się na naszym biwaku strażnik i poinformował nas, że właśnie wprowadzono w całej okolicy zakaz palenia ognisk. Tym razem byliśmy prawie-że gotowi porzucić drugą część naszej wyprawy i wrócić do domu—jakby nie było, nie byliśmy tak zatwardziałymi kanuistami, aby pomimo deszczów osiągnąć nasz cel! Ale w piątek (15/08/2014) pogoda miała się jakoby poprawić; rano nadal padało, toteż spakowaliśmy mokry namiot, opuściliśmy park i skierowaliśmy się na północ, a następnie skręciliśmy z drogi nr 11 na lewo i dojechaliśmy do Mowat Landing.
Catherine dokarmia z ręki kaczora

Grupa kanuistów właśnie zakończyła wycieczkę i pakowała się—wyglądali na zmarzniętych i niezadowolonych—nic dziwnego, po 4 dniach deszczowej i zimnej pogody! Jakiś czas bawiłem się z oswojonym kaczorem, którego karmiłem z ręki.
Uwielbiam tego rodzaju portaż!

O godzinie 15:00 byliśmy na wodzie i dość szybko osiągnęliśmy tamę Mattawapika Dam. Normalnie wymagany jest portaż ok 400 m, ale dzięki mieszkającemu tam panu Mitchell nie było on konieczny, jeżeli gotowym się było wydać $25 (opłata obejmowała również transport z powrotem). Gdy Catherine poszła po niego, ja wdałem się w rozmowę z 4 kanuistami z Hamilton, którzy mokrzy i zziębnięci właśnie udawali się w drogę powrotną. Jedna z uczestniczek pokazała mi mapę z miejsce biwakowym, na którym się zatrzymali i powiedziała, że było bardzo dobre i było na nim dużo drzewa (mokrego) na ognisko. Po krótkim czasie pojawił się pan Mitchell wraz z samochodem i specjalną platformą do transportu łodzi. Platforma wjechała do wody i po prostu wpłynąłem na nią załadowanym kanu, my usiedliśmy na tyle samochodu i powoli pojechaliśmy do zjazdu do rzeki Lady Evelyn River. Nawet nie musieliśmy mu teraz płacić, dopiero po powrocie—„czy tak, czy owak, i tak musicie tędy wrócić”, powiedział.
Piękne miejsce biwakowe, bardzo blisko jeziora Lady Evelyn Lake

Ponieważ chcieliśmy dopłynąć do rekomendowanego biwaku, bardzo silnie wiosłowaliśmy—na jeziorze byli też inni kanuiści i nie chcieliśmy stracić tego miejsca. Tu i tam spostrzegliśmy miejsca biwakowe, ale wreszcie dopłynęliśmy do rekomendowanego miejsca, opuszczonego niedawno przez grupę kanuistów z Hamilton. Rzeczywiście, było bardzo dobre, przestronne, gęsto zarośnięte i nawet posiadało prymitywną toaletę, tzw. ‘thunderbox’. Szybko rozbiliśmy namiot i rozwiesiliśmy plandekę na wypadek deszczu. Pociąłem piłą trochę drzewa i wieczorem siedzieliśmy przy płonącym ognisku. Nury dały wieczorem cudowny i długi koncert. Chciałbym też dodać, że miejsce, gdzie biwakowaliśmy, nie było częścią parku Lady Evelyn Smoothwater Provincial Park i chociaż na mapie zaznaczono miejsca kempingowe, mogliśmy zatrzymać się gdziekolwiek.
Nasze miejsce biwakowe

W sobotę, 16 sierpnia 2014 r. mieliśmy ulewę (ponownie!) i było zimno. Czytaliśmy książki i słuchaliśmy radia, podawano o rosyjskich „humanitarnych konwojach” do Ukrainy i o amerykańskim zaangażowaniu się w Iraku w walki mające na celu odbicie tamy koło miasta Mosul. Wieczorem udało się nam popływać na jeziorze Lady Evelyn Lake—odwiedziliśmy kilka wysepek oraz wyszliśmy na ląd w niezmiernie gęstym lesie, gdzie było masę powalonych i gnijących drzew. Bardzo ciężko było tam się poruszać; wszędzie było widać odchody łosi i oskubane przez nie drzewa. Po powrocie na biwak z trudem udało mi się rozpalić ognisko, drzewo było kompletnie mokre.
Na naszym miejscu biwakowym-w oddali jezioro Lady Evelyn Lake

Niedziela okazała się pochmurna, wietrzna i chłodna, ale przynajmniej nie zapowiadano deszczów. Wobec tego spakowaliśmy kuchenkę, parę rzeczy do jedzenia i wyruszyliśmy na kanu na jezioro Lady Evelyn Lake, kierując się w stronę ‘słynnych’ piaszczystych łach—dostrzegłem je na satelitarnej mapie Google i zaintrygowany ich niezwykłym kształtem, postanowiłem je ujrzeć na własne oczy.
Piaszczyste łachy na jeziorze Lady Evelyn Lake

Gdy tylko opuściliśmy ujście rzeki i wypłynęliśmy na jezioro, od razu napotkaliśmy przeciwny wiatr i spore fale — co jakiś czas Catherine, siedząca na froncie kanu, zostawała oblewana wodą, bo przód kanu podnosił się na falach i silnie uderzał o powierzchnię wody. Ponieważ musieliśmy ustawić kanu pod odpowiednim kątem do fal (inaczej fale mogłyby go zalać, a nawet wywrócić), nie było możliwe obrać najkrótszej drogi. Pomimo fal, kanu było stabilne i płynęliśmy po kompletnie otwartych wodach jeziora, z dala od brzegów. Nie widzieliśmy dookoła żadnych innych kanu lub kajaków, jedynie tu i ówdzie motorówki z wytrwałymi wędkarzami; zaintrygowani obecnością stosunkowo małego kanu na środku jeziora, przy takiej wietrznej pogodzie, z zainteresowaniem się nam przyglądali, jak walczyliśmy z falami i wiatrem i powoli się posuwaliśmy do przodu. Gdy łódź motorowa przepłynęła koło nas, jej sternik wykrzyknął w nasza stronę.

            — Podziwiam waszą nieustępliwość i uporczywość, nie każdy odważyłby się wybrać na przejażdżkę na kanu w taką pogodę!

            — My też sami siebie podziwiamy – głośno mu odpowiedzieliśmy, a już ciszej dodaliśmy – oraz naszą głupotę!
Piaszczyste łachy na jeziorze Lady Evelyn Lake

Według mojego GPS, płynęliśmy z szybkością 4 km/h. Biorąc pod uwagę, że wiosłowaliśmy bardzo zapalczywie, nasza szybkość powinna wynosić przynajmniej 6 km/h—znaczyło to, że ‘traciliśmy’ przynajmniej 2 km/h z powodu przeciwnego wiatru. Gdybyśmy płynęli z wiatrem, zapewne nasza szybkość zwiększyłaby się o 2 km/h — ale jak wielokrotnie pisałem, z kompletnie niewyjaśnionych i niezrozumiałych powodów, przynajmniej 80% naszych wiosłowań jest pod wiatr.
Nasza wycieczka do okolicy wydm (po lewej stronie)

W pewnym momencie zdawało mi się, że na horyzoncie dostrzegam nisko zawieszone chmury—szybko zorientowałem się, że to było pasmo górskie. Istotnie, w okolicy było kilka widocznych gór, miedzy innymi góra Maple Mountain (671 metrów n.p.m.) oraz Ishpatina Ridge, która przy wysokości 701 metrów n.p.m. jest najwyższym wzniesieniem w prowincji Ontario.
Wreszczie wpłynęliśmy w zatoczki uformowane z piaszczystych łach i mogliśmy spożyć gorący posiłek

Niektóre połacie jeziora były całkiem płytkie—najprawdopodobniej poziom wody zależał nie tylko od opadów deszczu, ale też od zapory Mattawapika Dam. W pewnym momencie sądziłem, że GPS się popsuł, bo według niego płynęliśmy… po lądzie! Okazało się, że mapa topograficzna pokazywała, że płynęliśmy po obszarach jeziora o ‘sporadycznej wodzie’.

Po prawie 3 godzinach intensywnego wiosłowania dotarliśmy do wydm, znajdujących się w na południowo-centralnych brzegach jeziora Lady Evelyn Lake. Labirynt częściowo zatopionych i zalesionych piaszczystych diun powstał dzięki polodowcowym wiatrom. Przypominające palce grupy piaszczystych wydm były zalane, ale nadal wystawały ponad wodę jeziora. Wydmy zostały uformowane na długo przed podniesieniem wody w jeziorze o 10 metrów w wyniku budowy hydroelektrycznej zapory i fale powodują erozję wydm, powoli je niszcząc.
Piaszczyste wydmy

Na wydmach rosły lasy sosnowe i inna roślinność, a one same tworzyły urocze kanały i zatoczki, stanowiące idealne zabezpieczenie od wiatru. Wyszliśmy na brzeg i przygotowaliśmy nasz lunch—Catherine przywiozła kuchenkę gazową i mogliśmy posilić się gorącą pastą i zupą—byliśmy przemarznięci i taki posiłek był celnym strzałem w dziesiątkę! Trochę popływaliśmy po ‘kanałach’ pomiędzy wysepkami i rozpoczęliśmy wiosłować z powrotem w kierunku naszego miejsca. Ponownie, z niewyjaśnionego powodu, płynęliśmy pod wiatr lub mieliśmy wiatr boczny, wywołujący dość spore fale i kilka razy woda dostała się do kanu. Była to powolna i mozolna „jazda.” Minęliśmy ośrodek Ellen Island Lodge (przy doku stał mały samolocik) oraz kilka wysepek i niedługo wpłynęliśmy na spokojniejsze już wody w pobliżu ujścia rzeki Lake Evelyn River; po paru minutach dopłynęliśmy do naszego biwaku. Razem przepłynęliśmy 18 kilometrów; biorąc pod uwagę spowolnienie kanu spowodowane wiejącym wiatrem, był to zapewne ekwiwalent przepłynięcia 30 kilometrów. W każdym razie była to niezwykle ciekawa wyprawa!
Wreszcie z powrotem na biwaku!

Od razu po wyjściu z kanu rozpaliłem ognisko i następnie zacząłem się przy nim grzać, jak też suszyć mokre skarpetki i buty. Catherine natomiast wskoczyła do namiotu, nakryła się kilkoma śpiworami i dopiero opuściła go po pół godziny, gdy się rozgrzała. Potem oboje siedzieliśmy przy ognisku, grzejąc się, pijąc czerwone wino i zajadając pyszne żeberka z grilla.

Następnego dnia spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Po dopłynięciu do zapory Mattawapika Dam, pan Mitchell ponownie przetransportował nasze kanu (i nas) tą 400-tu metrową drogą, zaoszczędzając nam w ten sposób nie tylko niesienia na naszych barkach kanu, ale też wielokrotnego chodzenia i stopniowego przenoszenia naszych rzeczy. Muszę powiedzieć, że te 25 dolarów zapłacone za te oba ‘zmotoryzowane portaże’ było najlepszą inwestycją, jaką kiedykolwiek zrobiłem!
Ponownie mój ulubiony portaż!

Gdy dopłynęliśmy do Mowat Landing, spostrzegliśmy znajomo wyglądający samolocik—ten sam, który wielokrotnie startował w parku w Temagami koło naszego miejsca i za każdym razem powodował ogromny hałas! Tym razem powoli kołował po wodzie i wreszcie wystartował.
Samolocik wraz z kanu startuje z wody

Po spakowaniu rzeczy do samochodu, pojechaliśmy do miasta Hailebury, wzdłuż brzegu jeziora Lake Timiskaming. Były to duże jezioro; jego wschodnie brzegi, jakieś 7 km po przeciwnej stronie jeziora, należały do prowincji Quebec. Skierowaliśmy się na północ wzdłuż zachodniego wybrzeża jeziora, dojechaliśmy do drogi nr. 65, objechaliśmy północne brzegi jeziora i wjechaliśmy do Quebec. W miasteczku Notre Dame du Nort przejechaliśmy przez most na rzece Ottawa River i po kilku minutach zaczęliśmy jechać na południe, na drodze nr 101, ciągnącej się wzdłuż brzegów jeziora Lake Timiskaming. Od razu w oczy rzuciło się nam, że Quebec różnił się od Ontario—pomijając, że wszystkie napisy były w języku francuskim, budynki były architektonicznie odmienne od tych w Ontario. Krajobraz również się zmienił—nie był tak surowy, jak po drugiej stronie jeziora. Niestety, nie mieliśmy czasu zatrzymać się w ciekawszych miejscach—szkoda, że nie mogliśmy tu pobyć przez kilka dni! Wreszcie jezioro zaczęło się zwężać i zamieniło się w rzekę Ottawa River, W miasteczku Temiscaming przekroczyliśmy rzekę Ottawa River i ponownie znaleźliśmy się w Ontario. Przez jakiś czas jechaliśmy drogą nr 63, potem drogą nr 533 i dojechaliśmy nią do miasteczka Mattawa River, z którego drogą nr. 17 dojechaliśmy do parku Samuel de Champlain Provincial Park, w którym zamierzaliśmy się zatrzymać na noc. 
Mapa parku Samuel de Champlain, zaznaczone nasze miejsce nr 145

Udało się nam otrzymać całkiem przyjemne miejsce nr 145, bardzo blisko historycznej rzeki Mattawa River—park był nazwany na pamiątkę słynnego eksploratora i podróżnika Samuela de Champlain, który podróżował po tej rzece 399 lat przedtem, w 1615 roku. Oczywiście, Catherine zapragnęła popływać w rzece i chociaż prąd być bardzo rwisty, powoli dobrnęła do połowy rzeki.
Jeden z eksponatów w Mattawa River Visitor Center

Następnego dnia obejrzeliśmy park i poszliśmy do Mattawa River Visitor Center. Byliśmy jedynymi turystami i pracownica parku, młoda dziewczyna, udzieliła nam wiele informacji na temat parku oraz eksponatów znajdujących się w tym budynku—faktycznie, były tam ciekawe artefakty dotyczące historii, pierwszych eksploratorów i handlarzy futer (którzy przewozili je w ogromnych kanu, m. in. po rzece Mattawa River), malunki indiańskie i nawet replika prawdziwego kanu, używanego przez handlarzy futer (voyageurs)! Byliśmy zachwyceni i kupiliśmy mapę rzeki Mattawa River, mając nadzieję w przyszłości po niej popływać na kanu!

Ogólnie była to świetna wyprawa; pomimo kiepskiej pogody, udało się nam biwakować w 2 parkach, pojechać na jezioro Lady Evelyn Lake oraz odwiedzić kilka miasteczek. Bez wątpienia powrócimy w przyszłości do tej okolicy!
Catherine koło tzw. "Voyageur Canoe" do używanego do transportu towarów-ale pewnie bardziej ją interesują futerka!




BIWAKOWANIE NA PRZEPIĘKNEJ RZECE KOŁO BAYFIELD INLET, ONTARIO, BLISKO PRZEJŚCIA DLA NIEDŹWIEDZI—LIPIEC-SIERPIEŃ 2014 ROKU

Muszę przyznać, że nie jest łatwo nam znaleźć nowe miejsca stosunkowo blisko Toronto, do których moglibyśmy pojechać samochodem na biwak i bezpiecznie popływać na kanu, nie wymagających portażu. Po rozmowach z kilkoma osobami i przejrzeniu kilkudziesięciu stron na Internecie, postanowiliśmy wybrać się na nowe miejsce koło zatoki Georgian Bay.
Gotowi zacząć wyprawę... o ile kanu nie zatonie pod naszym ciężarem!

Dwudziestego siódmego lipca 2014 r. wyjechaliśmy z Toronto i po godzinie zatrzymaliśmy się w sklepie turystycznym MEC (Mountain Equipment Co-op) w Barrie. Zdziwiłem się, że sklep właściwie przestał sprzedawać mapy papierowe. Ponownie zatrzymaliśmy się w Pointe au Baril i gdy wszedłem do sklepu LCBO, właśnie się zamykał—już była godzina 16:00! Kupiliśmy piwo oraz wino, które niestety okazało się niesmaczne. Po jakimś czasie dojechaliśmy do Bayfield Inlet—parking był bezpłatny, ale według wywieszonych obwieszczeń, od 2015 roku parking będzie zlikwidowany i trzeba będzie parkować w prywatnych marinach lub innych biznesach. Dookoła panowała cisza i nikogo nie w pobliżu nie zauważyliśmy. Szybko zwodowaliśmy kanu, przenieśliśmy do niego nasze rzeczy, zaparkowaliśmy samochód i wypłynęliśmy ku zatoce Georgian Bay. Było wietrznie, ale liczne wysepki świetnie chroniły nas od wiatru. Oczywiście, wiosłowaliśmy pod wiatr—podczas naszych wycieczek prawie zawsze mamy przeciwny wiatr i nie pamiętam, kiedy ostatnio płynęliśmy popychani przez wiatr. Po jakimś czasie zrobiliśmy zwrot w prawo i skierowaliśmy się ku rzece—pomimo, że płynęliśmy w przeciwną stronę, wiatr nadal wiał nam w twarz!

– Nawet nie potrzebujemy GPS – powiedziałem – po prostu wystarczy płynąc pod wiatr i z pewnością dotrzemy do celu!
 
Wreszcie wpłynęliśmy na przepiękną rzekę i wkrótce rozbiliśmy biwak na jej skalnym brzegu

Na niektórych wysepkach i na brzegach znajdowały się domki letniskowe, gdy się zbliżaliśmy do rzeki, było ich coraz mniej. Ujście rzeczki—w postaci wąskiego przesmyku—było płytkie i naszpikowane wystającymi z wody lub kryjącymi się pod powierzchnią wody skałami, na niektórych można było zauważyć ślady zdartej farby z łodzi, które starały się tędy przepłynąć. Prawie natychmiast znaleźliśmy się w innym świecie! Nie zauważyliśmy żadnych śladów cywilizacji, a brzegi były zbudowane z harmonijnych skał o ciekawych kształtach. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do solidnej tamy bobrów. Wąż wodny, który opalał się na tamie, tak intensywnie wpatrywał się w Catherine, że obawiała się, iż nagle wskoczy do kanu i ją zaatakuje. Przepłynięcie przez tamę wymagałoby wyładowania kanu—byliśmy na to za leniwi i zawróciliśmy, szukając odpowiedniego miejsca do rozbicia biwaku koło rzeki. Jej wschodni brzeg był dość poszarpany i nie bardzo nadawał się na rozłożenie namiotu. Natomiast zachodni brzeg zbudowany był z dość stromych skał, wypolerowanych przez cofające się lodowce. Wyszliśmy na brzeg—na szczycie skalnych pagórków znajdowało się niejedno doskonałe miejsce do biwakowania, ale musielibyśmy taszczyć nasze rzeczy pod górę—a chcieliśmy tego uniknąć. Wreszcie zdecydowaliśmy się rozbić namiot na lekko nachylonej skale na brzegu rzeki, która może nie stanowiła idealnego miejsca do biwakowania, ale przynajmniej nie byliśmy zmuszeni non-stop wędrować pod górę i z powrotem po stromych i wygładzonych skałach; w przypadku deszczu, zamieniłyby się w śliską zjeżdżalnię. Pochłonięty szukaniem miejsca na biwak kompletnie zapomniałem przywiązać kanu, które powoli odpłynęło kilka metrów od brzegu. Szybko zrzuciłem z siebie ubranie i dopłynąłem do niego—a przy okazji kąpiel niezmiernie mnie odświeżyła. Przed godziną 21:00 rozpaliliśmy ognisko i zaczęliśmy piec żeberka. Komary strasznie atakowały. Jedno z naszych składanych krzeseł popsuło się i musieliśmy go naprawić. W nocy było dość wietrzenie i nie spałem zbyt dobrze.
Tama bobrów koło naszego biwaku-z daleka widać namiot

Gdy wstaliśmy, nadal wiało i nawet kilka z naszych pustych toreb pływało na powierzchni wody. Wczoraj, chodząc po skałach, zauważyłem bardzo dużo krzewów jagodowych i ogromną ilość dojrzałych jagód. Spędziliśmy 30 minut je zbierając i każdy z nas przyniósł duży kubek wypełniony ogromnymi, słodkimi i wyśmienitymi jagodami i pewnie tyle samo zjedliśmy. W każdym razie nie potrzebowaliśmy śniadania! Postanowiliśmy nie wieszać na drzewie beczki z jedzeniem—drzewa były na szczycie skalnych pagórków i większość z nich niskie i drobne, byłoby niezmiernie trudno znaleźć odpowiednie drzewo z mocną gałęzią, która utrzymałaby naszą ciężką i dużą beczkę.
Nasze miejsce biwakowe 'z lotu ptaka'

Po jagodowym śniadaniu popłynęliśmy w górę rzeki, przenieśliśmy kanu nad tamą bobrową i znaleźliśmy się na pięknym, nieskazitelnym jeziorze—jego brzegi były uformowane ze skał i skalnych wzgórz i bardzo duże połacie jeziora były całkowicie zakryte pływającymi na powierzchni wody liśćmi i kwiatami lilii wodnej (grzybień biały). Wiał mocny wiatr; to niezwykłe, ale tym razem wiatr pchał nas w kierunku zachodnim, ku ślepej zatoczce jeziora—znajdowała się tam tama bobrów. Jeżeli sądziliśmy, że tym razem mieliśmy z wiatrem szczęście, to się przeliczyliśmy—wiosłując w przeciwną stronę, pod wiatr, okazało się niezmiernie wyczerpujące i ledwie posuwaliśmy się 2-3 km/h, ale na szczęście nie musieliśmy daleko wiosłować i niebawem dopłynęliśmy do ‘naszej’ zapory bobrowej, przenieśliśmy przez nią kanu i po paru minutach dopłynęliśmy do naszego biwaku. Przez 30 minut zbierałem jagody i szybko zaspokoiłem nimi głód.
Jeszcze jedno ujęcie naszego biwaku; w oddali tama bobrów

Wieczorem rzuciliśmy na grill żeberka—tym razem zaczęliśmy robić kolację o wiele wcześniej, aby uniknąć chmar komarów, które pojawiały się później wieczorem. Przez pójściem spać, słuchaliśmy wiadomości: głównie mówiono o wojnie w Gazie i problemach na miejscu katastrofy samolotu malezyjskiego na Ukrainie.
Jedzenie trzymaliśmy w tej niebieskiej beczce, bo trudno było ją wieszać na drzewach

Trzydziesty czerwiec 2014 r., wtorek. Rano Catherine usłyszała jakiś szelest niedaleko namiotu i pluskanie wody, ale sądziliśmy, że pewnie w pobliżu pływały bobry, piżmoszczury lub (mało prawdopodobnie) sarny czy jelenie. Około godziny 10:00 rano, gdy nadal byliśmy w namiocie, usłyszeliśmy człapanie koło namiotu, a następnie głośny plusk, tak jakby coś brodziło w wodzie. Ponieważ przedtem zauważyliśmy sporo odchodów łosich, myśleliśmy, że to pewnie łoś przechodził przez rzekę. Catherine wyszła z namiotu i intensywnie starała się wypatrzyć łosia—tak intensywnie, że prawie nie zauważyła czarnego niedźwiadka, siedzącego na skale na przeciwnym brzegu rzeki i z zaciekawieniem wpatrującego się w nią, podobnie jak robił to wąż wodny dwa dni temu. Zaalarmowany przez Catherine, szybko wyskoczyłem z namiotu i również go zobaczyłem, ale zanim wyciągnąłem aparat fotograficzny, niedźwiadek wycofał się do lasu. Staraliśmy się dociec, w którym miejscu niedźwiadek przepłynął rzekę i patrząc na jeszcze zauważalne wilgotne ślady na skale doszliśmy do wniosku, że najprawdopodobniej przeszedł dość widocznym przejściem przez rzekę zrobionym w sitowiu, znajdującym się zaledwie kilka metrów od naszego namiotu!
Nasze niezawodne kanu

Pogoda była niewyraźna: pochmurnie, lekko padało i wydawało się, że może być burza. Postanowiliśmy pozostać na biwaku i czytać książki. Wybrałem się też na godzinę na zbiernie jagód i musze bez przesady powiedzieć, że zjadłem ich ponad litr, były wszędzie! Zaabsorbowany ich zbieraniem, co chwila coś śpiewałem lub mówiłem do siebie—nie chciałem zaskoczyć głodnego niedźwiedzia, który również mógłby być pochłonięty szukaniem jagód! Wieczorne wiadomości donosiły o problemach w Libii i ewakuacji ambasady kanadyjskiej.
Otaczała nas dzikość...

Następnego dnia znowu przenieśliśmy kanu przez tamę bobrów i popłynęliśmy do kanału North/Middle Channel—byliśmy kompletnie sami i nie spostrzegliśmy żadnych śladów ludzkiej działalności, jedynie zauważyliśmy na skałach stare paleniska—ślad, że od czasu do czasu przybywają tutaj wodniacy. Było to magiczne uczucie! Według mapy, jezioro łączyło się z innym jeziorem i rzeką, ale jeżeli istotnie było tam przejście, to musiało kompletnie zarosnąć zielskiem, sitowiem i inną wegetacją, lub nawet być zagrodzone tamami bobrów. Toteż po prostu pływaliśmy powoli po jeziorze, kompletnie sami, delektując się tym hipnotyzującym krajobrazem i dzikością, jaka nas otaczała. Spostrzegliśmy kilka żeremi bobrowych, niektóre wydawały się opuszczone. Dookoła jednej z nich zauważyliśmy tajemnicze galaretowate kule, wydawały się pochodzić ‘nie z tej ziemi’, w każdym razie ani Catherine, ani ja nigdy czegoś takiego nie widzieliśmy! Później okazało się, że owe kuliste obiekty to Mszywioły (Bryozoa). Są to kolonijne zwierzęta bezkręgowe o dużym stopniu organizacji kolonii, zwanej zoarium. Często są przyczepione do kawałków drzewa lub doków. Polska nazwa wywodzi się od „mchu”, ponieważ kolonie mszywiołów porastają podwodne przedmioty niczym mchy na lądzie.
Mszywioł

A powracając do naszego biwaku: codziennie słyszeliśmy i/lub widzieliśmy niedźwiedzie przechodzące przez rzekę jakieś 30 metrów od naszego miejsca kempingowego, ale zazwyczaj były tak cichutkie i dyskretne, że nigdy nie miałem okazji zrobić im zdjęcia—a trzymałem aparat pod ręką! Czasami widzieliśmy czarny kształt na skale lub słyszeliśmy plusk wody i gdy się w tamtą stronę spojrzeliśmy, jedynie mogliśmy zauważyć znikający w lesie czarny kuperek.
Wodne lilie

Jednego dnia popłynęliśmy na cały dzień na dużą zatokę prowadzącą do zatoki Georgian Bay. Co jakiś czas przepływały motorówki, na niektórych wyspach były przepiękne domki letniskowe i cała okolica była naprawdę malownicza. Gdy powróciliśmy na biwak, nie spostrzegliśmy, aby cokolwiek było nie w porządku—widocznie niedźwiedzie były płochliwe i nie interesowały się naszym biwakiem (jeszcze nie nauczyły się, że turysta + biwak oznacza łatwe jedzenie!). Jako że nie byliśmy w stanie wieszać beczki z jedzeniem na drzewach, zwykle zabieraliśmy ją ze sobą na nasze wycieczki na kanu.
Wreszcie ciwilizacja!

Razem spędziliśmy 5 nocy biwakując na tej przepięknej rzece i nie widzieliśmy żywej (ludzkiej) duszy, jedynie mniej więcej 10 niedźwiadków. Opuściliśmy ją w piątek, 1 sierpnia 2014 r. i powoli wiosłowaliśmy z powrotem do doku. [Nota bene, to była 70-ta rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Pamiętam, że tego samego dnia, 20 lat temu, wraz z kolegą pojechaliśmy na biwak do parku Six Mile Lake Provincial Park i po krótkim oczekiwaniu, otrzymaliśmy ostatnie (i najgorsze) wolne miejsce w parku].

 Gdy wyładowywaliśmy kanu, para kajakarzy właśnie wypływała na weekendowy wypad; przerazili się, gdy im opowiedzieliśmy o dużej ilości niedźwiedzi na naszym miejscu! W drodze powrotnej wpadaliśmy do resortu turystycznego—a przy okazji zatrzymaliśmy się przy drodze, gdzie na krzewach jagodowych znajdowały się ogromne ilości ogromnych, dojrzałych jagód! Po stosunkowo krótkim czasie napełniliśmy nimi nasz pusty 4 litrowy pojemnik. Okoliczni ludzie mówili, że to był rzeczywiście świetny rok na zbiory jagód z powodu idealnej pogody i chmar czarnych much (meszek), które jakoby przyczyniają się do zapylania jagód (następnego roku, w lipcu 2015 r., wybrałem się w to samo miejsce, ale z powodu gorącego i suchego lata, większość krzewów jagodowych była spalona słońcem i jedynie udało się nam zebrać garść bardzo kiepskiej jakości jagód).
Nie ma to jak usiąść przy ognisku z dobrą książką!

Późnym popołudniem zatrzymaliśmy się w mieście Parry Sound, wpadliśmy do sklepów Hart i No Frills, zakupiliśmy coś do zjedzenia i udaliśmy się do głównego nadbrzeża, gdzie pod mostem kolejowym nad rzeką Sequin River spożyliśmy lunch. Ów imponujący most został zbudowany w 1907 roku. Tom Thomson, słynny malarz i prekursor kanadyjskiej Grupy Siedmiu, odwiedził Parry Sound w lipcu 1914 r.—prawie dokładnie 100 lat temu—i namalował obraz, przedstawiający tą estakadę i tartak Parry Sound Lumber Company; reprodukcja tego malunku znajdowała się na tablicy pamiątkowej koło mostu. Następnego roku, w sierpniu 2015 r., starałem się znaleźć tabliczkę, ale bezowocnie—jakoby została zniszczona przez wandali!




Estakada w Parry Sound, 1914

Pewnego wieczoru w połowie lipca 1914 roku Tom Thomson wpłynął w ujście rzeki Sequin River. Przypłynął z zatoki Go Home Bay, zatrzymując się na kilka dni w kanale South Channel. Ujrzawszy nową estakadę kolejową, najdłuższy most na wschód od Gór Skalistych, oraz tartak Parry Sound Lumber Company, oświetlony promieniami zachodzącego słońca, wyciągnął jedną z drewnianych desek o wymiarach 8 na 10 cali i w niecałą godzinę wykonał ten sugestywny szkic.

Tom Thomson jest uznany za jednego z czołowych malarzy kanadyjskich. Obecnie owe małe drewniane deski z jego malunkami, jakie rozdawał znajomym, mogą być warte ponad milion dolarów.

Co Tom Thomson widział w 1914 roku: pięćdziesiąt lat od momentu, gdy zaczęto karczować lasy, kłody spławiane rzeką są następnie przycinane i obrabiane w tartaku. Rzeka posiada tamy; na obu jej brzegach znajdują się linie kolei przemysłowej a stosy złożone z tysięcy kłód drzewa czekają na załadunek na statki. Tarcica potem dociera do krańcowych punktów linii kolejowych wokoło Wielkich Jezior i używana jest do budowy miast w Ameryce Północnej i w innych zakątkach świata. Siedem lat później, ostatni istniejący tartak całkowicie się spalił i Parry Sound powitało pierwszy statek wycieczkowy, pełny turystów, przybywających podziwiać naturalne piękno tego rejonu.
Jedno z najlepszych miejsc biwakowych!

Chociaż była to raczej krótka wycieczka, będziemy ją zapewne długo pamiętać: okolica była niezmiernie dzika i malownicza, zachowana w naturalnym stanie i bez widocznych śladów działalności człowieka. Mogliśmy delektować się niezmąconą ciszą i samotnością, zakłócaną jedynie przez przelotne wizyty niedźwiadków, jak też nigdy przedtem nie zjedliśmy tak wiele dzikich jagód! Z przyjemnością powróciłbym w to miejsce.




BIWAKOWANIE I PŁYWANIE NA KANU DOOKOŁA WYSPY FRANKLIN ISLAND, ONTARIO, 13-19 CZERWCA 2014 R.

Dziesięć dni temu (w lipcu 2014 r.), gdy powracaliśmy z wycieczki do parku Killarney Provincial Park, zatrzymaliśmy się blisko osady Pointe au Baril w marinie Payne Marina na zatoce Georgian Bay i nawiązaliśmy rozmowę z parą małżeńską (Rob Harris z żoną), którzy byli na łodzi i przygotowywali się do opuszczenia przystani. Spytaliśmy się ich, czy jest możliwe dopłynięcie na kanu do niedaleko znajdujących się wysp i brzegów i zatrzymanie się na nich na biwak—po kilku minutach zaprosili nas na trzydziestominutową przejażdżkę na ich łodzi pontonowej, wraz z ich uroczymi terierami! Okolica była niezmiernie malownicza, upstrzona wieloma skalistymi wysepkami, świetnie nadającymi się na rozbicie biwaku, jednakże trochę obawiałem się tych dość sporych połaci wodnych, kompletnie nieosłoniętych od wiatru i fal, na których musielibyśmy płynąc na kanu. Bardzo im podziękowaliśmy i po powrocie do domu, spędziłem kilka godzin, wertując mapy, książki i strony internetowe; zaowocowało to naszą następną wycieczką—13 lipca 2014 r. byliśmy znowu w drodze do nowego miejsca, a mianowicie wyspy Franklin Island, położonej na zatoce Georgian Bay, na północ od miasta Parry Sound.
Miejsce biwakowe nr 1139 w parku Killbear Provincial Park--było urocze!

Po opuszczeniu Toronto wpadliśmy do Tim Horton’s w King City. Gdy wyszedłem z samochodu, od razu poczułem zapach spalenizny—dochodził z jednej z opon samochodu Catherine—jej obręcze były niezmiernie gorące i sądziliśmy, że Catherine niechcący pozostawiła zaciągnięty ręczny hamulec, toteż poczekaliśmy jakiś czas w środku kawiarni. Kilka tygodni później mieliśmy taki sam problem-okazało się, że nie miał nic wspólnego z hamulcem ręcznym—jej dealer powiedział, że to było spowodowane problemami z jakimiś częściami samochodowymi, które wymieniono i problem został rozwiązany.

Po ponad 2 godzinach zatrzymaliśmy się ponownie w mieście Parry Sound, gdzie tradycyjnie wstąpiliśmy do sklepów No Frills i Hart. W tym ostatnim kupiłem dwie książki, które zdawały się być ciekawe: „Child 44” (Dziecko nr 44) autorstwa Tom Rob Smith i „Enrique’s Journey” (Podróż Enrique) napisaną przez Sonia Nazario.
Mogliśmy oglądać przepiękny zachód słońca z naszego miejsca

Po przejechaniu 8 km dojechaliśmy do wyjazdu nr 241 i skręciliśmy w drogę nr 559, prowadzącą do wielu przystani na zatoce Georgian Bay, która kończyła się w parku Killbear Provincial Park. Skręciliśmy w drogę Snug Harbour Road i przybyliśmy do Snug Harbour. Nie było tam zbyt wiele ludzi. Gdy staneliśmy na doku, od razu zorientowaliśmy się, że jest zbyt wietrzenie, aby ryzykować płynięcie na wyspę. Udaliśmy się do ciekawej restauracji (Gilly’s Restaurant and Marina) na kawę; przy jednym ze stołów siedziała liczna grupa kajakarzy, którzy zapewne właśnie zakończyli wyprawę. Postanowiliśmy spędzić noc w pobliskim parku Killbear Provincial Park i ponownie tu przybyć następnego dnia o poranku.

W parku Killbear byłem po raz pierwszy w sierpniu 1991 r. i przez tydzień biwakowałem z kolegą na miejscu nr 1030—to właśnie wtedy miał miejsce w ZSRR Pucz Moskiewki/Sierpniowy przeciwko Gorbaczowowi. Siedemnaście lat później, w 2008 r., biwakowałem w tym parku podczas długiego weekendu Canada Day—była to impreza grupy Meet-Up, którą współorganizowałem, zarezerwowaliśmy 4 miejsca biwakowe i razem przybyły 24 osoby.

Park Killbear posiada setki miejsc biwakowych, niektóre są niezmiernie prywatne, położone na brzegach jeziora i muszą być zarezerwowany miesiące naprzód. Ponieważ była niedziela, spodziewaliśmy się, że dużo miejsc będzie wolnych i uda się nam otrzymać jedno z lepszych miejsc.
Na naszym miejscu biwakowym w parku Killbear

Jeżdżąc po parku i szukając miejsca, byliśmy zaszokowani, że wycięto setki drzew! Dewastacja była ogromna, wyglądało, jakby przez park przeszła trąba powietrzna i huragan! Powód był wszelako o wiele bardziej prozaiczny, a mianowicie choroba kory brzozowej, która osłabia brzozy i powoduje, że ich gałęzie mogą się złamać albo też całe drzewa nagle runąć. Ponieważ w parku nieraz biwakuje nawet 5000 turystów i wiele z miejsc kempingowych znajduje się blisko brzóz, istniało zagrożenie, iż drzewa lub ich gałęzie mogą znienacka spadać na miejsca biwakowe, drogi i szlaki turystyczne—i park w tym przypadku mógłby być odpowiedzialny na powstałe szkody. Tak więc na jesieni 2012 r. zarząd parku zaczął wycinać tysiące drzew brzozowych i obecnie w niektórych miejscach więcej jest pniaków, niż drzew, jak też wiele poprzednio prywatnych miejsc biwakowych jest obecnie kompletnie odsłoniętych.

Po 30 minutach zdecydowaliśmy się zatrzymać na miejscu nr 1039, które jakimś cudem było wolne. Szybko udaliśmy się do biura parku w celu otrzymania pozwolenia—w tym momencie strzelono ostatniego gola Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej i Niemcy pokonali Argentynę 1-0, wygrywając po raz czwarty Puchar Świata. Miejsce mieściło się nad wodą i rozciągał się z niego wspaniały widok na zatokę Georgian Bay i kilka wysepek. Było ono dość odkryte i z powodu urwistego wiatru, trochę zajęło mi czasu rozłożenie namiotu, ale za niedługo wszystko pomyślnie zakończyłem i udaliśmy się na znajdujące się paręnaście metrów od nas skały, gdzie usiedliśmy i popijając czerwone wino, delektowaliśmy się spektakularnym zachodem słońca, jak też obserwowaliśmy bardzo zdeterminowanego windsurfera, który, pomimo licznych wywrotek, wdrapywał się z powrotem na deskę i kontynuował surfowanie. Po kilku minutach zaczęli przybywać inni biwakowicze i siadali koło nas na skałach, aby podziwiać zachód słońca—oczywiście, mieliśmy najlepsze ‘miejsca’! Z daleka widzieliśmy przylądek Harold’s Point, będący też niezmiernie popularnym miejscem podziwiania zachodów słońca. Gdy słonce zanurzyło się w bezkresnych wodach zatoki Georgian Bay, rozpaliłem ognisko i mieliśmy smaczne żeberka. Jako że zamierzaliśmy wstać bardzo wcześnie, szybko udaliśmy się do namiotu i powoli zasneliśmy, utulani do snu szumem wiejącego wiatru.

W poniedziałek, 14 lipca 2014 r. wstaliśmy przed szóstą rano. Gdy się pakowaliśmy, oswojony dzięcioł nieustępliwie opukiwał pobliskie drzewo, kompletnie nie przejmując się naszą obecnością. Również zauważyliśmy kilka saren stojących przy drodze. Na doku w Snug Harbour prędko zwodowaliśmy kanu, rozpakowaliśmy samochód i zaparkowaliśmy go na pobliskim bezpłatnym parkingu (niestety, w następnym roku bezpłatny parking został zlikwidowany).
Gotowi do wypłynięcia-w oddali latarnia morska Snug Harbour Lighthouse

Wyspa została nazwana na cześć słynnego brytyjskiego żeglarza i badacza Arktyki, Sir John Franklin (1786-1847), który przepływał zatoką Georgian Bay w 1825 r. podczas drugiej wyprawy do Arktyki. W 1845 roku Franklin wyruszył w ostatnią ekspedycję w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego na północy Kanady. Załoga porzuciła dwa statki uwięzione w lodach i w rezultacie sam eksplorator i 128 osobowa załoga powoli zginęli z głodu, hipotermii, gruźlicy, zatrucia się ołowiem i szkorbutu. W 2015 r. naukowcy kanadyjscy i brytyjscy, po zbadaniu pozostałości 36 popękanych kości znalezionych na wyspie King William Island doszli do wniosku, że przekazywane słownie przez Eskimosów opowieści o mającym miejsce kanibalizmie wśród członków załogi ostatniej ekspedycji Franklina były prawdziwe.
Dookoła wyspy Franklin Island

Wyspa Franklin Island ma kształt jajowaty, o wymiarach 5.5 km na 3 km i po stronie wschodniej oddzielona jest od lądu kanałem Shebeshekong Channel, którego szerokość wynosi od niecałych 100 metrów do ponad 2 kilometrów, toteż dopłynięcie na wyspę nie jest trudne i nie zajmuje zbyt wiele czasu. Wyspa jest skalista, jej brzegi upstrzone skałami i zatoczkami, a w środku posiada kilka jezior. Najpiękniejsza część wyspy wychodzi na zachód, tzn. na bezkresne wody zatoki Georgian Bay i Mink Islands (Wyspy Norek)—i właśnie tam zamierzaliśmy biwakować! Poza tym, wyspa stanowi własność korony i nie ma żadnych opłat za pobyt na niej.
Na otwartych wodach zatoki Georgian Bay

Zamiast wiosłować prosto w kierunku wyspy, wybrałem trochę dłuższą, aczkolwiek bardziej malowniczą trasę—przed dopłynięciem do latarni morskiej Snug Harbour, skierowaliśmy się na północ i płynęliśmy wzdłuż brzegów wyspy Snug Island, przez malowniczy kanał, i dopiero po wypłynięciu z kanału skręciliśmy w lewo, w kierunku wyspy Franklin Island. Tu i tam widzieliśmy skaliste wysepki, na niektórych stały prywatne domki letniskowe. Przepłynąwszy 3 km, dotarliśmy do południowych brzegów wyspy, usianych ciekawymi formacjami skalnymi i zatoczkami. Posuwaliśmy się pomiędzy jej brzegami i kilkoma masywnymi skalnymi wyspami, o złowrogiej nazwie Okrutne Skały. Pomimo że prawie nie było wiatru, widzieliśmy—i czuliśmy—jak powoli przelewały się wody zatoki Georgian Bay, tworząc pewnego rodzaju masywne fale, zapewne pozostałości niedawnych silnych wiatrów. Mieliśmy uczucie, że spokojna zatoka ucięła sobie jedynie drzemkę, ale w każdym momencie była gotowa się przebudzić i zademonstrować swoją ukrytą potęgę. Osiągnęliśmy południowo-zachodni przylądek wyspy, Henrietta Point, skręciliśmy w prawo i płynęliśmy w kierunku północnym, wzdłuż jej zachodnich brzegów, manewrując pomiędzy solidnymi skalnymi wysepkami, mniejszymi skałami wystającymi z wody i skałami schowanymi pod powierzchnią wody, często ostrymi i ledwie widocznymi. Czytaliśmy, że wiele wodniaków biwakuje na przylądku Henrietta Point; Catherine poszła na krótką przechadzkę. Znalazła kilka zrobionych miejsc na ogniska i wiele miejsca na rozbicie namiotów, idealne dla grup składających się z kilkunastu lub więcej uczestników—dla nas za duże, toteż popłynęliśmy dalej na północ. 
Nasze miejsce biwakowe

Po niecałych 10 minutach natrafiliśmy na przejście w skałach, prowadzące do malowniczej zatoczki, następnie wpłynęliśmy do następnej zatoczki i dobiliśmy do skalnego brzegu i tam postanowiliśmy rozbić biwak. Miejsce było istotnie niepowtarzalne: pomiędzy nim a zatoką Georgian Bay było kilka zatoczek, na których mogliśmy bez problemu pływać nawet podczas silnych wiatrów, jak też po wschodniej stronie były następne zatoczki, oddzielone od pozostałych bardzo wąską skałą (czasem przenosiliśmy przez nią kanu) — na tamte zatoczki można było też wpłynąć kanałem z zatoki Georgian Bay i zatrzymywało się w nich sporo łodzi motorowych z kabinami oraz żaglówek. Siedząc przy ognisku, mieliśmy przepiękny widok na skalne zatoczki oraz bezkresne wody zatoki Georgian Bay. Prawie-że na przeciwko (5.5 km od nas) wyrastała masywna latarnia morska na skale Red Rock (posiadała na dachu lądowisko dla helikopterów); wieczorem, co 10 sekund wysyłała jednosekundowe sygnały świetlne. 
Z naszego miejsca widzieliśmy latarnię morską
Red Rock Lighthouse-miała lądowisko dla helikoptera!

Bardziej na północ rozciągały się na prawie 10 km. połacie wysp Mink Islands, do których często przypływają kajakarze—są one niezmiernie malownicze, na niektórych znajdują się prywatne domki letniskowe i nieraz trudno jest znaleźć dobre miejsce biwakowe. Rozważaliśmy popłynięcie do tych wysp z naszego miejsca, ale obawialiśmy się pogody—pomiędzy nimi a naszą wyspą nie ma żadnych wysepek i przez 5-6 kilometrów płynęlibyśmy na kompletnie otwartych wodach zatoki Georgian Bay—w razie zmiany pogody i nawet stosunkowo lekkiego wiatru, moglibyśmy się znaleźć w dużych tarapatach albo też nie być w stanie dopłynąć z powrotem do naszego biwaku. Skalne formacje były fantastyczne i zrobiłem wiele zdjęć; do tego było masę krzewów jagodowych i już pojawiały się jagody, które zbieraliśmy. Następnego dnia zobaczyłem w gąszczu prymitywną toaletę, była umieszczona w podmokłej niecce i nie można było jej używać.
Przepiękny widok z naszego miejsca!

Namiot rozbiliśmy na skale, a zaraz koło niego zawiesiliśmy plandekę, chroniącą nas od deszczu. Jako że czasem padało, czytałem kupione w sklepie Hart książki. Obie były świetne i tak byłem pochłonięty ich czytaniem, że często nie wiedziałem, gdzie się znajduję. „Child 44” po mistrzowsku odtworzyła subtelną atmosferę barbarzyńskiego i idiotycznego systemu Sowieckiego w latach pięćdziesiątych XX wieku, tuż przed i po śmierci Stalina. „Enrique’s Journey” to autentyczna historia 17 letniego chłopaka z Hondurasu, który zaryzykował podróż ze swojego kraju, przez Meksyk, to Stanów Zjednoczonych, aby połączyć się z przebywającą tam (nielegalnie zresztą) matką. Obie książki otrzymały wiele nagród i w pełni zasługiwały na wszystkie entuzjastyczne recenzje.
Plandeka od deszczu i nasz namiot
Grzechotnik albo niejadowity Fox Snake

Catherine trochę kręciła nosem na parkujące niedaleko łodzie i non-stop szczekające psy, jak też głośne łodzie typu „Zodiak”, na których wodniacy pływali dookoła zatoczek, ale ogólnie rzadko ich widzieliśmy i słyszeliśmy.

Jednego ranka Catherine wyszła boso z namiotu i gdy ja za nią wychodziłem, zobaczyłem małego węża, prawie-że na niego nadepnęła! Sądziłem, że był to malutki grzechotnik (Eastern Massasauga Rattlesnake), ale gdy już w domu przejrzałem na Internecie fotografie i więcej o nim poczytałem, nie byłem tego pewny, to mógł być mały, nie-jadowity Eastern Fox Snake. Co ciekawe, małe grzechotniki są o wiele groźniejsze, niż dorosłe, ponieważ nie potrafią kontrolować ilości wstrzykiwanego jadu. Wąż był niezmiernie mały i jeżeli był to w rzeczywistości grzechotnik, to nie wykształcił jeszcze grzechotki. Pomimo, że bez ustanku potrząsał ogonem (węże Fox Snakes robią to samo), nie wydawał żadnego dźwięku. Ostrożnie włożyłem go do papierowego kubka na kawę—wtedy mogliśmy słyszeć grzechotanie, gdy ogon uderzał o ścianki kubka—i wypuściliśmy go z dala od namiotu. Również natknąłem się na o wiele większego węża koło ogniska, ale był to powszechny i niejadowity Garter Snake—a gdy płynęliśmy na kanu, spostrzegłem wygrzewającego się na skale węża wodnego, jak też kilka rodzin gęsi i kaczek, z niezdarnymi małymi gąskami i kaczuszkami. Chociaż niedźwiedzie z łatwością potrafią przypłynąć na wyspę, nie spotkaliśmy ich. W nocy zainstalowałem specjalną kamerę wideo koło naszej podręcznej ‘lodówki’, ale jedynie pojawiła się mała myszka. Gdy siedzieliśmy wieczorem przy ognisku, usłyszałem jakieś szelesty i zaświeciłem latarką w to miejsce—jedynie zobaczyłem parę świecących się oczu. Od czasu do czasu przyglądaliśmy się samotnemu piżmoszczurowi pływającemu w zatoczce, gdzieś niedaleko musiało się znajdować jego mieszkanko. Jednego dnia zobaczyliśmy coś nadzwyczajnego—autentycznego orła (bielik amerykański), leciał dość nisko nad naszym kanu! Nie przypuszczam, abym kiedykolwiek poprzednio widział na wolności tego imponującego ptaka.
Na naszym miejscu biwakowym-widok był przepiękny!

Bardzo chcieliśmy opłynąć na kanu wyspę! Kilka razy dziennie słuchałem prognozy pogody dla wodniaków (generalnie się sprawdzała, z jednym wyjątkiem). Niestety, generalnie było wietrznie i praktycznie mogliśmy tylko płynąć w zatoczkach; gdy raz wypłynęliśmy zaledwie kilkanaście metrów na wody zatoki Georgian Bay, zaczęło tak podrzucać kanu, że momentalnie zawróciliśmy i byliśmy szczęśliwi, iż nic się nam nie stało. Wreszcie pogoda się ustabilizowała, przestało wiać i wybraliśmy się na całodzienną przejażdżkę na kanu dookoła wyspy. Miałem ze sobą GPS, bo inaczej zgubilibyśmy się w licznych zatoczkach i pośród wysp. 
Wszędzie skały!

Widzieliśmy sporadyczne domki letniskowe, nawet porozmawialiśmy z ich mieszkańcami na wyspie Dick Island—a następnie przepłynęliśmy przez mały ‘kanał’ pomiędzy skałami i dopłynęliśmy do przystani Dillon’s Cover Marina and Resort, gdzie wstąpiliśmy na lody i frytki. Z restauracji rozciągał się przepiękny widok! Po godzinie opuściliśmy to miejsce i kontynuowaliśmy naszą wycieczkę, płynąc na południe cieśniną pomiędzy wyspą Franklin Island i wyspą Narrow Island; mijaliśmy sporo łodzi motorowych, a na ‘stałym lądzie’ było sporo domków—byliśmy zadowoleni, że biwakowaliśmy na drugiej stronie wyspy, widok był kompletnie inny! W sumie przepłynęliśmy 18 km i niezmiernie się cieszyliśmy, że udało się nam ‘zaliczyć’ tą wycieczkę.
Nasze miejsce biwakowe

W piątek, 19 lipca 2014 r. spakowaliśmy się i pożegnaliśmy wyspę i nasze wspaniałe miejsce biwakowe. Pogoda była idealna i powoli dopłynęliśmy do malowniczej latarni morskiej Snug Harbour i do doku. Na szczęście nie było dużo ludzi i nie musieliśmy się śpieszyć z ładowaniem samochodu. W drodze do Toronto zatrzymaliśmy się w Parry Sound koło mostu kolejowego, gdzie spożyliśmy lunch. Był to przepiękny wieczór; pojechaliśmy do niedaleko znajdującego się Centrum Artystycznego im. Charles W. Stockey, w którym mieściła się sala koncertowa na 480 miejsc oraz Galeria Sławy poświęcona legendarnemu hokeiście Bobby Orr. Akurat miał miejsce koncert, ale mogliśmy przejść się po lobby i wstąpić do sklepiku. Budynek był położony na brzegach zatoki Georgian Bay i wraz z innymi ludźmi przez jakiś czas oglądaliśmy cudowny zachód słońca. Ociągając się, wyruszyliśmy w powrotną drogę do Toronto, obiecując solennie tutaj za rok powrócić!
Catherine, jej samochód i nasze kanu w Parry Sound