niedziela, 30 października 2016

PLAYA ANCON, KUBA—TYDZIEŃ W HOTELU ANCON I W MIEŚCIE TRINIDAD, 10-18 STYCZNIA 2016 ROKU



W styczniu 2010 r. spędziliśmy tydzień w hotelu Costa Sur na Kubie Podczas tej wycieczki kilkakrotnie odwiedziliśmy niedalekie, przepiękne miasteczko Trinidad, przejechaliśmy się pociągiem ciągniętym przez antyczny parowóz do Valle de los Ingenios (Doliny Cukrowni, Ingenios), wybraliśmy się na całodzienną wycieczkę do Topes de Collantes (Wzgórza Collantes) w górach Escambray i przez pół dnia łaziliśmy po wiosce La Boca. Tak nam się podobały te okolice, że postanowiliśmy tam jeszcze powrócić. I oto po 6 latach po raz drugi wyruszaliśmy w podróż w to samo miejsce-jak też była to nasza jedenasta wyprawa na Kubę.
 
Witamy w Hotelu Ancon!
W dniu 10 stycznia 2016 r. dotarliśmy na lotnisko Pearson w Toronto. Ponieważ wakacje były organizowane przez kubańską firmę Hola Sun, musieliśmy pobrać karty turysty (coś jak wizy) z okienka przedstawicielstwa Hola Sun na lotnisko (normalnie otrzymywaliśmy je podczas lotu). Czekając na nasz lot (liniami kubańskimi Cubana), Catherine spostrzegła na pasie do kołowania pomalowany na czarno samolot Airbus 320.

            —Być może używano go niedawno do przewozu ważnych gości na pogrzeb jakiegoś prominenta—zażartowałem.

Ku naszemu zaskoczeniu, niebawem to właśnie MY wchodziliśmy na pokład tegoż samolotu (mając nadzieję, że nie będziemy lecieli na żadne uroczystości pogrzebowe!). Później dowiedziałem się, że ten samolot (LY-COM) miał 21 lat i był dzierżawiony przez linie lotnicze Cubana z firmy Avion Express—pewnie Cubana otrzymała dodatkową zniżkę za zaakceptowanie samolotu o takim raczej rzadkim i nieciekawym kolorze, podobnie jak dealerzy samochodowi gotowi są zaoferować rabaty na samochody o niepopularnych kolorach!
 
Hotel Ancon-dwa bary i 'Entertainment Area"
Ponieważ Cubana pozwala na dwa bagaże ‘check-in’ o wadze do 23 kg każdy oraz jeden bagaż podręczny, ‘carry-on’ do 10 kg, (tak, razem 56 kg lub123 funty!), przynajmniej tym razem nie musieliśmy się martwić, że przekroczymy limit wagowy! Samolot wystartował na czas, otrzymaliśmy całkiem smaczne jedzenie i z przyjemnością je zajadaliśmy, siedząc w pierwszym rzędzie, zaraz za przedziałem pierwszej klasy (która kosztowała o $150 więcej). Rozmawialiśmy z interesującym facetem, ożenionym z Kubanką—co ciekawe, różnica wieku pomiędzy nimi wynosiła 51 lat. Gdy zbliżaliśmy się do miasta Cienfuegos, przez okno samolotu mogłem bez problemu zobaczyć zatokę Bahia de Cienfuegos, przylądek Punta Gorda, a nawet budynek hotelu Jagua, w którym mieszkaliśmy przez tydzień w styczniu 2012 r! O godzinie 19.57, po trwającym 3 godziny i 39 minut locie, wylądowaliśmy w Cienfuegos. Ponieważ nigdy nie dano nam w samolocie deklaracji celnych, każdy gorączkowo je wypełniał po przejściu kontroli emigracyjno-celnej. Czekając na pojawienie się bagażu, pobawiłem się trochę z uroczym i zabawnym pieskiem celników, który z zapałem biegał dookoła bagaży i je obwąchiwał. Próbowałem też wymienić na lotnisku pieniądze, ale dość duża kolejka do kasy wymiany od razu mnie zniechęciła—na szczęście mieliśmy ze sobą trochę peso.

Autobus już na nas czekał i gdy Catherine transportowała na wózku nasze bagaże do autobusu, ja zająłem się czymś o wiele istotniejszym—a mianowicie, poszedłem do niedalekiego kiosku/restauracji i zakupiłem 3 puszki zimnego piwa (Bucanero) za 1 CUC każde—co najważniejsze, to najważniejsze! Koło autobusu stał samochód policyjny (rosyjska Lada), w środku siedział młody policjant i pijąc piwo, udało mi się z nim przeprowadzić prostą konwersację. Był niezmiernie zdziwiony, że w Kanadzie byłoby to nielegalne spożywanie piwa w autobusie czy też w publicznych miejscach, tak jak ja to robiłem podczas rozmowy z nim.

            —Widzisz, pod tym względem Kuba posiada o wiele więcej wolności, niż Kanada!—powiedziałem.

Jazda do hotelu zabrała 90 minut i wdaliśmy się w rozmowę z bardzo miłym i interesującym starszym mężczyzną z Pensylwanii, który od 1995 r. regularnie przyjeżdżał na Kubę, kompletnie ignorując jakiekolwiek przepisy rządu Stanów Zjednoczonych, nie pozwalające obywatelom USA na takie wyjazdy. Podczas naszego pobytu często z nim rozmawialiśmy.
Na hotelowym balkonie z Johnem z Pensylwanii. Często popijaliśmy kawę po hiszpańsku i rozmawialiśmy na różne ciekawe tematy. W styczniu 2017 r. tenże wydrukowany & oprawiony blog wysłałem do niego pocztą i nawet nakleiłem pocztowy znaczek kanadyjski, przedstawiający kanadyjskiego pisarza Robertson Davies, który był niezmiernie podobny do Johna. Nigdy nie otrzymałem od niego odpowiedzi—niedawno się dowiedziałem, że zmarł w lutym 2017 roku...

Do hotelu przybyliśmy o godzinie 22.30 i byliśmy niezmiernie uradowani z otrzymania pokoju na 2 piętrze (tzn. na 3 kondygnacji, ostatniej) i oddzielnej części hotelu, „Superior Ocean View”—wybraliśmy tą właśnie sekcję dzięki rekomendacjom na TripAdvisor.

Gdy pojawił się pracownik hotelowy, aby przenieść nasze bagaże do pokoju hotelowego, Catherine, bez patrzenia na karteczkę otrzymaną właśnie z recepcji, śmiało i bez namysłu mu powiedziała, że numer naszego pokoju był ‘312’.

            — Czy jesteś pewna, że to jest pokój 312?—zapytałem się jej.

            — Tak, jestem pewna”, odpowiedziała.

Nie wiem, dlaczego, ale miałem przeczucie, że jednak warto byłoby upewnić się.

            — Spójrzmy na tą karteczkę—nalegałem.

Wyjęła z torebki kwitek otrzymany z recepcji… i jak wół było na nim napisane, ‘pokój 8312’.

            — O tam, taka mała pomyłka, zaledwie o jedną cyferkę—powiedziała bardzo szczerze. Dla Catherine to był taki nieznaczny błąd…

Tragarz wniósł większe bagaże na górę i daliśmy mu napiwek $5.00 kanadyjskich (jako że nie posiadaliśmy przy sobie zbyt wiele peso); był najwyraźniej niezadowolony z kwoty napiwku. Sporo Kubańczyków pracujących w sektorze turystycznym było dość zdemoralizowanych i sądziło, że wysokie napiwki im się po prostu należą, niezależnie od stopnia i jakości wykonanej usługi.

Nawiasem mówiąc, gdy popijaliśmy cappuccino lub Spanish coffee (kawę z alkoholem) na patio na otwartym powietrzu koło lobby, spoglądaliśmy na drzwi pokoju nr 312 i wskazując na niego żartowałem, że niemalże tam trafiliśmy!

HOTEL

Główny budynek hotelowy był bardzo podobny do Hotelu Tropicoco w Hawanie (w dzielnicy Playa Este), w którym mieszkaliśmy w 2009 r. Wybudowany z betonu, hotel był dziełem Sowietów i powstał w latach osiemdziesiątych XX w. (według tabliczki informacyjnej, uroczyste otwarcie miało miejsce 15 października 1986 r.) i jednym słowem, był brzydki. Jego zaletą było to, że z okien hotelowych oraz deptaków rozciągał się widok na ocean, jako że opierał się na cementowych podporach, jak też posiadał bardzo ładną plażę i oczywiście, było zlokalizowany w pobliżu przepięknego miasta Trinidad.
 
Nasz pokój nr 8312 w "Superior Section"
Jeden Kubańczyk powiedział nam, że jest w planach zburzenie Hotelu Ancon w ciągu kilku następnych lat i wybudowanie na jego miejscu pola golfowego. Nie wiem, czy to prawda, ale biorąc pod uwagę jego całkowicie przestarzałą, staroświecką i okropna sowiecką architekturę, nie byłbym bym zdziwiony. Byłoby jednak szkoda, gdyby też zburzono sąsiadujący hotel Brisas.

Sekcja hotelu „Superior Ocean View” (w której mieszkaliśmy) została wybudowana około 17 lat temu i była o wiele przyjemniejsza od oryginalnej części hotelu. Pomiędzy hotelem i naszą sekcją był basen, ale zamknięty (i tak nie planowaliśmy go używać) i pewnie nie widział wody przez kilka dobrych miesięcy; rzecz jasna, basenowy bar był też zamknięty! Koło sceny rozrywkowej były dwa bary—jeden serwował dobre kanapki, hamburgery i frytki, a drugi oferował różne napoje alkoholowe, włącznie z piwem—warto ze sobą przywieźć duży kubek! Dwa inne bary znajdowały się koło lobby; często korzystaliśmy z tego koło tarasu, był otwarty wieczorami i serwował przepyszną Spanish coffee i cappuccino. Na niższej podłodze (poniżej lobby) były dwa sklepiki, tiendas, sprzedające alkohol, ubrania, kartki pocztowe, pamiątki i tym podobne rzeczy. Również codziennie przychodziło kilku prywatnych sprzedawców, oferując rzeźby, wyroby artystyczne, kartki pocztowe i książki. Kilka kotków wałęsało się po terenach hotelowych i niektóre z nich były niezmiernie oswojone i miłe, dwukrotnie poszły za nami do pokoju i nawet jakiś czas mogliśmy się z nimi pobawić.

Catherine skorzystała z masażu (15 CUC za godzinę) i nawet go chwaliła. I jeszcze jedno-hotel posiadał restaurację z winami, gdzie można było nie tylko zjeść obiad, ale również za dodatkową opłatą degustować różne wina, jednakże nigdy nie widzieliśmy w niej żadnych turystów.
 
Widok z naszego pokoju
ZABAWNA HISTORIA WYDARZYŁA SIĘ W DRODZE DO BANKU…

Również w hotelu znajdował się bank, co było niezmiernie wygodne. Udało mi się pomyślnie wymienić w nim pieniądze następnego dnia po przyjeździe. Niestety, moja druga próba wymiany pieniędzy zakończyła się kompletnym fiaskiem. W sobotę, około godziny 9.00, przed śniadaniem, poszedłem na dół do banku w celu wymienienia $100 na kubańskie peso, ale był zamknięty. Spytałem się sprzedawczynię w tienda, czy orientuje się, kiedy bank będzie otwarty. Odpowiedziała, że w soboty jest on zamknięty, ale można wymienić pieniądze w recepcji hotelowej na górze.

Tak więc udałem się do recepcji, gdzie recepcjonistki poinformowały mniej, że nie jest możliwe wymienienie pieniędzy w recepcji—zasugerowały, aby spróbował udać się do banku to Trinidad (!). Ponieważ zawsze staram się wszystkie informacje sprawdzić podwójnie (szczególnie na Kubie), kilka minut później spytałem się przedstawicielki Public Relations (której biurko znajdowało się zaraz koło okienka recepcji) o godziny otwarcia banku. Co ciekawe, według niej bank będzie dzisiaj otwarty, ale dopiero około południa, jako że bank nie został jeszcze powiadomiony z Hawany o kursie walutowym i czasem ta informacja przychodziła dopiero koło południa.
 

Około godziny 11.00 udałem się do banku, nadal był zamknięty. Poczekałem następne 30 minut, ale daremnie. Tak więc ponownie spytałem się w hotelowej recepcji, kiedy będzie otwarty—tym razem powiedziano mi, że pracownik banku jest na lunchu. Przez następne pół godziny co parę minut sprawdzałem, czy jest otwarty, ale drzwi pozostawały niezmiennie zamknięte.

Wreszcie po raz drugi zapytałem się sprzedawczynię w tienda czy może wie, kiedy pracownik banku powróci z lunchu.

            — Bank jest zamknięty w soboty—powtórzyła.

            — W recepcji poinformowano mnie inaczej—powiedziałem—pracownik banku jest jakoby na lunchu.

Kobieta spojrzała na mnie z niedowierzaniem i szybko zadzwoniła do recepcji; po krótkiej rozmowie powiedziała mi abym poszedł na górę do recepcji wymienić pieniądze. Rzeczywiście, pracownica recepcji (ta sama, z którą rozmawiałem rano) już na mnie czekała i bez żadnych problemów wymieniła moje $100 na 68 CUC (chociaż kilka dni temu otrzymałem 70 CUC w banku na dole).

Ta cała historia pozostawiła nieprzyjemne wrażenia—jakby nie było, przez kilka godziny mojego cennego czasu szukałem nieistniejącego pracownika!


PLAŻA

Plaża była przyjemna i piaszczysta, były na niej plażowe leżaki i palapas, ale było dość trudno znaleźć plażowe krzesła—chyba że się je ‘zarezerwowało’ bardzo wcześnie rano poprzez położenie czegoś na nich. Catherine co ranka już o godzinie 7.00 szła na plażę i dokonywała ‘rezerwacji’ krzeseł. Pierwszego ranka położyła na krzesłach 2 stare, wyświechtane ręczniki. Gdy wróciła po paru godzinach, na krzesłach siedzieli turyści i ręczników nie było widać. Grzecznie spytała się tej brytyjskiej pary, czy przypadkiem nie zauważyli ręczników—okazało się, że leżały koło krzeseł, prawdopodobnie zdmuchnięte przez wiatr. Od tego czasu Catherine przywiązywała ręczniki do krzeseł i kładła na nich różne ciężkie przedmioty. Potem żałowaliśmy, że nie zapytaliśmy się tej pary, czy ona mieszkała w Hotelu Ancon—najprawdopodobniej nie byli to turyści hotelowi—i mogliśmy ich poprosić o opuszczenie krzeseł. W każdym razie pierwszy raz spędziliśmy na plaży w bardzo kiepskim miejscu i nawet nie mogliśmy koło siebie siedzieć.
Zauważyliśmy, że niektórzy ludzie siedzący na tych krzesłach nie posiadali obrączek hotelowych—dopiero później dotarło do nas, że wiele turystów z miasta (tzn. z Trinidad) przybywa codziennie autobusem, aby wypocząć na ‘la playa Ancon’ i pewnie niektórzy z nich po prostu używają hotelowych krzeseł. Szkoda, że strażnicy nie zwracali na to uwagi! Oczywiście, lepszym rozwiązaniem byłoby po prostu dodanie więcej krzeseł.
 
Na plaży
Jednego dnia grupa francuskojęzycznych turystów z Quebec prowadziła przez kilka godzin niezmiernie ożywioną i głośną dyskusję; pewien byłem, że słyszało ich doskonale pół plaży! Również w hotelu miał miejsce ślub pomiędzy Kanadyjczykiem w Quebec i Kubanką.

Zawsze byliśmy w tym samym miejscu na plaży, vis-a-vis naszego pokoju i mogliśmy z niego obserwować krzesła plażowe. Plaża była dość długa i można było po niej iść kilka kilometrów w stronę wschodnią. Catherine rano wybierała się na takie przechadzki; czasem spotykała Kubańczyków, proszących o ubrania. Obiecała jednemu mniej natrętnemu facetowi, że w ostatnim dniu da mu ubrania i od tej pory zostawił ją w spokoju. Ale niektóre kubańskie kobiety były tak natarczywe, że gdyby mogły, to ściągnęłyby z niej na plaży ubranie! We wschodniej części plaży był mały bar, ale nie należał do hotelu i trzeba było w nim płacić—używany był on głównie przez turystów ‘dziennych’ oraz Kubańczyków przybywających na plażę z Trinidad.

NASZ POKÓJ NR 8312

Pokój znajdował się w „Superior Section” i musieliśmy iść jakieś 3 minuty do głównego budynku hotelowego, przechodząc obok (pustego) basenu i estrady, jak też musieliśmy wchodzić schodami na 2 piętro (w tej sekcji nie ma wind). Był to raczej mały pokoik, ale OK. Miał balkon z widokiem na plażę i ocean i mogliśmy z niego podziwiać zachody słońca. Szkoda, że na balkonie nie było żadnych krzeseł! Telewizor posiadał wiele kanałów, włącznie z CNN oraz CTV (z Montrealu, ale w języku angielskim). Klimatyzator działał, jednak staraliśmy się spać przy otwartych drzwiach balkonowych i zasuniętych zasłonach, aby do pokoju nie wlatywały komary. Nie pamiętam, abym był ukąszony przez komara czy też moskita, ‘sand flies’. Łazienka była mała, z wanną, zawsze była ciepła i zimna woda. W pokoju były dwa małe łóżka. Mała lodówka dość dobrze chłodziła nasze drinki, sejf był bezpłatny. Otrzymaliśmy dwie karty magnetyczne; obie otwierały drzwi i jedna z nich otwierała sejf.

Pokojówka bardzo dokładnie sprzątała codziennie pokój i zostawialiśmy jej napiwki w postaci ubrań—przywieźliśmy ze sobą dużo kompletnie nowych koszulek, wiele z nich miało dołączone oryginalne metki z cenami (od $12,99 do $69,00) i z powodzeniem używaliśmy je nie tylko jako napiwki, ale też jako zapłatę za różne serwisy—Kubańczycy je uwielbiali! Ponieważ teren koło estrady/rozrywki był bardzo blisko, mogliśmy świetnie słyszeć muzykę w naszym pokoju. Nigdy nie poszliśmy na żaden występ, chociaż raz tam siedzieliśmy przez jakiś czas, obserwując nowożeńców (Kanadyjczyka i Kubankę) tańczących wraz z gośćmi.
 
Spanish coffee
Kilka tygodni przed wyjazdem kupiłem książkę na temat II wojny światowej. Wprawdzie na temat tej wojny czytałem setki książek, lecz praktycznie wszystkie były na pisane przez żołnierzy armii sprzymierzonych. Natomiast ta książka—„The Forgotten Soldier” („Zapomniany Żołnierz”)—była napisana przez młodego niemieckiego żołnierza, Guy Sajer. Po wstąpieniu w wieku 16 lat do armii w lecie 1942 r., walczył na froncie wschodnim. Po początkowych sukcesach Niemców w Związku Sowieckim sytuacja się dramatycznie zmieniła i wkrótce bohater staje w obliczu zimna, głodu, chorób, artylerii sowieckiej i sadystycznych niemieckich oficerów. Jest to najbardziej realistyczna, brutalnie szczera i szokująca książka wojenna, jaką kiedykolwiek czytałem. I co ciekawe, jej autor, urodzony w 1927 r., nadal żyje (sierpień 2016 r.)! Często więc, będąc na balkonie czy ten na plaży, byłem całkowicie pochłonięty czytaniem tej pasjonującej książki.

RESTAURACJE

Główna jadłodajnia/restauracja (Bahia de Casilda) przylegała do lobby. Nigdy nie chodziliśmy na lunch, jednie na późne śniadania i 2-3 razy jedliśmy w niej obiadokolację. Na śniadania mieliśmy owoce, sałatki oraz jajka z boczkiem lub przyrządzane na zamówienie omlety oraz świetny jogurt (nie zawsze był dostępny). Obiadokolacje oferowały normalne jedzenie, były do tego trzy miejsca, gdzie można było otrzymać potrawy robione na zamówienie przez kucharzy. Zawsze znalazłem coś smacznego. Czerwone wino było znośne. Staraliśmy się siedzieć koło okien, na końcu sali. Otwarte okna były też używane przez ptaki, które wlatywały i wylatywały z jadłodajni. Generalnie, nie miałem problemu z jedzeniem—chociaż selekcja nie była taka różnorodna i smaczna, jak w hotelach na Kubie w których niedawno byliśmy i mogę doskonale zrozumieć tych turystów, którzy byli rozczarowani potrawami w tym hotelu. Z drugiej strony, nigdy nie przyjeżdżam na Kubę, oczekując jakiegoś specjalnego jedzenia.

Na niższej podłodze były dwie restauracje a’ la carte—włoska i rybna (Restaurante el Pescador). Chcieliśmy spróbować też restaurację włoską, ale ponieważ głównie serwowała pastę, nigdy do niej nie poszliśmy i dwukrotnie udaliśmy się do restauracji rybnej. W środku restauracji była fontanna i za drugim razem udało się nam koło niej siedzieć. Zamówiłem sałatkę z owoców morza, Surf & Turf (smażone krewetki ze specjalnym sosem & comber z wieprzowiny z sosem Barbacoa), Arroz Casildeno (ryż z rybą, wieprzowiną, kurą, warzywami i białym winem) oraz sernik. Oboje stwierdziliśmy, że jedzenie było doskonałe, a niektóre potrawy wręcz przesmaczne.
 

Co ciekawe, tego samego wieczora w restauracji siedziała jedna para i musiała zamówić podobne potrawy. Rozmawialiśmy z nimi parę dni później i powiedzieli nam, że jedzenie w tej restauracji było okropne i szybko z niej wyszli. Nic dziwnego, że turyści, czytający często kontradykcyjne relacje na TripAdvisor są często niezmiernie zdezorientowani i nie wiedzą, komu ufać! Opinie zależą od indywidualnych odczuć smakowych.

Do tej pory pamiętam świetną i pouczającą historię żydowską: przed wojną w małym miasteczku w Polsce dwóch uczniów Jesziwy przez długi czas kłóciło się na temat właściwej interpretacji pewnych wersów z księgi Tora. Nie mogąc rozstrzygnąć tej sprawy, poszli do Rabina, aby ten udzielił im właściwej odpowiedzi i rozwiązał raz na zawsze ową kwestię. Pierwszy uczeń wyłożył Rabinowi swoje argumenty i wysłuchawszy go, Rabin odrzekł: „Masz rację”. Wtedy drugi uczeń przedstawił swój punkt widzenia, popierając go wieloma argumentami, na co Rabin odrzekł, „Masz rację”. Jeden z ludzi przysłuchujących się tej dyspucie, ze zdziwieniem zwrócił się do Rabina: „Każdy z uczniów zaprezentował dwa kompletnie sprzeczne punkty widzenia. Jakże więc oboje mają rację?” Po namyśle, Rabin mu odpowiedział, „I ty też masz rację”.
 

Było też możliwe raz udać się na obiad do sąsiadującego hotelu Brisas (w najlepszej restauracji), ale ponieważ były tylko codziennie miejsca dla 6 gości z hotelu Ancon, nigdy nie udało się nam ich zarezerwować. Po jakimś czasie udało się nam (a raczej Catherine) zrobić rezerwację w innej restauracji w hotelu Brisas, znajdującą się pod ogromną palapa (w środku stał wypchany, naturalnej wielkości byk). Do tej restauracji wybraliśmy się spacerkiem bezpośrednio z naszego hotelu ścieżką plażową; ogólnie mieliśmy bardzo przyjemny, romantyczny i smaczny obiad i bardzo sobie go chwaliliśmy. Nota bene, hotel Brisas był o wiele bardziej urokliwy, niż Ancon!

AUTOBUS HOP-ON-HOP-OFF DO TRINIDAD

Jednym z głównych powodów, dla których pojechaliśmy do hotelu Ancon, była jego bliskość do miasta Trinidad, jednego z najpiękniejszych na Kubie. Położone 10 km od hotelu Ancon, można było się do niego szybko dostać taksówką lub autobusem—niektórzy turyści przywieźli ze sobą rowery i często na nich jechali do miasta i innych okolic. Z hotelu Ancon do Trinidad również jeździł autobus typu ‘hop-on-hop-off’, odjeżdżał z hotelu Ancon o godzinie 10.00, 12.30, 15.30 i 18.00, a z Trinidad do hotelu Ancon o godzinie 9.00, 11.00, 14.00 i 17.00. Autobus kosztował 2 CUC w dwie strony (trzeba zachować bilet, jeżeli planuje się nim wrócić).
 

Gdy po raz pierwszy wybraliśmy się do Trinidad, postanowiliśmy pojechać ostatnim autobusem, który o godzinie 18.00 odjechał z hotelu i poza nami, było w nim tylko 2 turystów i pracownica hotelu. Byliśmy zdziwieni, że autobus był praktycznie pusty, ale ponieważ był to jego ostatni kurs do miasta, sądziliśmy, że nie było zbyt wielu chętnych udać się tak późno do miasta i potem wracać do hotelu taksówką. Jak się okazało, byliśmy w błędzie!
 
Polski Fiat 126p, nawet nie jest takim rzadkim okazem!
Po 2 minutach autobus zatrzymał się na parkingu koło plaży (blisko naszej sekcji hotelu) i wydaliśmy stłumiony okrzyk zdziwienia, bo prawie niekończący się tłum turystów z plecakami i plażowiczów wlewał się do autobusu. Byliśmy przekonani, że dwie trzecie z nich nie dostaną się do autobusu, ale ponownie się myliliśmy! Doświadczony kierowca szybko wziął sprawy w swoje ręce, rozkazując wszystkim położyć plecaki i bagaże na półkach i ścisnąć się jak najbardziej jest to możliwe na końcu autobusu. Wszyscy się zmieścili i już przy wysiadaniu w Trinidad naliczyliśmy wysiadających 69 osób plus kierowcę-a to był raczej mały autobus! Poczułem się, jak w komunistycznej Polsce lat siedemdziesiątych i wczesnych osiemdziesiątych XX w., gdzie takie obrazki były na porządku dziennym. Catherine jednak nie była zadowolona (chociaż była to krótka trasa, jej widok z miejsca na przodzie autobusu był zasłonięty stojącymi turystami) i powiedziała, że nie może wyobrazić sobie życia w kraju komunistycznym (lub na przykład w Indii, gdzie pasażerowie stale podróżują na dachach środków lokomocji). Normalnie autobus powinien zatrzymywać się w pozostałych hotelach (Brisas i Costa Sur), ale naturalnie tym razem nigdzie się nie zatrzymał i pojechał prosto do Trinidad—chyba, że kierowca umieściłby dodatkowych pasażerów na dachu!
 
Plaza Mayor
Dwukrotnie jechaliśmy tym autobusem do Trinidad i raz z powrotem do hotelu. Zawsze autobus był na czas i w Trinidad zatrzymywał się blisko placu Plaza Carillo (przy którym mieścił się luksusowy hotel Iberostar Gran Hotel Trinidad), na ulicy Calle San Procopio (vel Lino Perez), blisko ulicy Calle Gutiérrez (vel Antonio Maceo), prawie że przed drzwiami La Casa Manuela. Ponieważ dwukrotnie pozostaliśmy w Trinidad do późnych godzin wieczornych, do hotelu wracaliśmy taksówkami, antycznymi samochodami amerykańskimi z lat pięćdziesiątych XX w. i cena była od 10 do 12 CUC—ale każdorazowo udawało nam się używać koszulek jako środka płatniczego i kierowcy byli bardzo z nich zadowoleni, bez problemu akceptując je w zamian za opłatę pieniężną! Jednego wieczora, jadąc z powrotem do hotelu, poprosiliśmy taksówkarza, aby zabrał ‘autostopowicza’—było to Brytyjczyk i mieszkał w hotelu Costa Sur, gdzie go wysadził taksówkarz—i jeszcze kazał zapłacić za podwiezienie!

WYPADY DO TRINIDAD

To przepiękne miasto, założone w 1515 r., wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, jest jednym z najlepiej zachowanym miastem na Kubie—upadek przemysłu cukrowego, będącego głównym dochodem Trinidadu, spowodowało, że miasto zostało ‘zapomniane’, dzięki czemu pozostało w niezmienionym stanie, zachowując swoją unikalną architekturę.

W czasie pobytu wpadliśmy do Trinidadu trzy razy i za każdym razem zostawaliśmy w nim do późnego wieczora. Akurat wtedy Trinidad celebrował Tydzień Kultury („Semana de la Cultura Trinitaria”) i był pełen turystów różnych narodowości—parę razy zaobserwowałem na ulicach WIĘCEJ turystów niż Kubańczyków! Nawet zauważyłem kilkudziesięcioosobową wycieczkę z Polski. Również nigdy przedtem nie widziałem tak wiele prywatnych kwater do wynajęcia, casasa particulares—na niektórych ulicach dosłownie co trzeci dom posiadał specyficzną wywieszkę casa particular i mówiono nam, że pomimo takiego zagęszczenia, czasem wszystkie te pokoje są zajęte i turyści zmuszeni są spać w parku. Widzieliśmy tez bardzo dużo przepięknych prywatnych restauracji i często ich pracownicy stali przed drzwiami, zachęcając turystów do wejścia do środka. Zwykle mówiliśmy, „Acabamos de comer en el hotel” (właśnie jedliśmy w hotelu) i to zdanie zawsze okazywało się niezmiernie użyteczne.
 

Owszem, bardzo chcielibyśmy skorzystać z oferty takich restauracji, ale naprawdę nie byliśmy głodni. Jakkolwiek jednego wieczora dotarliśmy do zatłoczonych i wąskich uliczek, na których stało masę budek z jedzeniem i kupiliśmy dwie porcje całkiem dobrego obiadu. Uwielbialiśmy chodzić po mieście i chociaż często wędrowaliśmy ciemnymi, wyboistymi i wybrukowanymi uliczkami, zawsze czuliśmy się bezpiecznie. Kubańczycy gotowi byli nam udzielić informacji i skierować we właściwe miejsce. Raz dałem kilka prezentów stosunkowo młodemu człowiekowi, który stracił w wypadku obie ręce.
 
Kościół Świętej Trójcy
W sobotę poszliśmy na wieczorną mszę w kościele Świętej Trójcy (Iglesia Parroquial de la Santísima Trinidad) na centralnym placu Trinidad, Plaza Mayor. Kościół ten był zbudowany w 1892 r. na miejscu innego kościoła, zdewastowanego przez huragan w XIX w. W środku posiadał bardzo dużo różnych posągów, włącznie z bardzo słynną drewnianą statuą Chrystusa, „Nasz Pan Prawdziwego Krzyża” (El Señor de la Vera Cruz). Gdy w XVII w. statua była transportowana do kościoła w Veracruz w Meksyku, statek trzy razy został z powodu złej pogody zepchnięty z powrotem do Trinidad; dopiero po zostawieniu w mieście części ładunku (włącznie ze statuą Chrystusa) był w stanie kontynuować swoją podróż. Mieszkańcy miasta postrzegli ów zdarzenie jako znak opatrzności bożej i postanowili umieścić statuę Chrystusa w kościele. Kościół również posiada imponujący ołtarz poświęcony Matce Bożej Miłosierdzia (Nuestra Senora de la Piedad).
 
Drewniana statua Chrystusa, „Nasz Pan Prawdziwego Krzyża”
(El Señor de la Vera Cruz)
Plaza Mayor stanowi centrum miasta i sądząc po imponujących XVIII i XIX wiecznych budynkach wokół tego placu, przemysł cukrowy w niedalekiej Valley de los Ingenios i handel niewolnikami niezmiernie przyczyniły się do rozwoju i wzbogacenia miasta! Często spacerowaliśmy od Plaza Mayor do Plaza Carillo, zachwycając się architekturą i atmosferą miasta. Uliczki wybrukowane kocimi łbami i domy z dachami z czerwonej dachówki i z ogromnymi głównymi drzwiami wejściowymi (i mniejszymi drzwiami wbudowanymi w te większe) były najbardziej charakterystycznymi elementami Trinidadu. Jednego wieczora usiedliśmy na ławeczce na Plaza Mayor i delektowaliśmy się zakupionym w sklepie szampanem! Nota bene, w sklepie również zauważyłem ogromną ilość kostek masła „Polka” importowanego z Polski oraz jednolitrowe butelki 40% wódki za jedyne 2CUC (tzn. $2.00 amerykańskie lub około $2.80 kanadyjskie). Dosłownie-tanie jak woda!

Koło kościoła znajduje się też Dom Konspiratorów (La Casa de los Consipiradores), z bardzo charakterystycznym narożnym drewnianym dachem, wychodzącym na Plaza Mayor. Kiedyś w tym domu spotykali się członkowie tajnego narodowego związku, „La Rosa de Cuba”, „Róża Kuby”.
 
Dom Konspiratorów (La Casa de los Consipiradores)
Niewątpliwie jednym z najbardziej wyróżniających się budynków w Trinidad jest Kościół i Klasztor Św. Franciszka (Iglesia y Convento de San Francisco). Obecnie znajduje się w nim Muzeum Walki z Bandytami (Museo de la Lucha contra Banditos)—tzn. z przeciwnikami rewolucji kubańskiej, którzy schronili się w pobliskich górach Escambray po Rewolucji Kubańskiej i nadal kontynuowali walkę przeciwko rządowi Fidela Castro. Z ciekawości wszedłem do muzeum, gdzie znajdowały się fotografie, dokumenty, listy, broń, cześć amerykańskiego samolotu szpiegowskiego U-2 i podobne artefakty. Jako że napisy były jedynie po hiszpańsku, dużo nie zrozumiałem.
 
Kościół i Klasztor Św. Franciszka (Iglesia y Convento de San Francisco)
W tym miejscu chciałbym trochę odejść od tematu. Gdy zobaczyłem nazwę tego muzeum, od razu pomyślałem o polskim podziemiu antykomunistycznym uformowanym po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej, walczącym przeciwko stalinowskiemu rządowi w Polsce w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XX w. Chociaż nie przypominam sobie za czasów komuny w Polsce żadnego muzeum specyficznie poświęconego tejże walce, to pamiętam, że spotykało się dużo pomników i tablic informacyjnych, upamiętniających „walki o umacnianie władzy ludowej”—tzn. walki nowej polskiej komunistycznej milicji, tajnej policji (UB) i wojska przeciwko ‘bandytom’, walczącym przeciwko narzuconej władzy komunistycznej. Członkowie podziemia niepodległościowego zazwyczaj byli pokazywani w najgorszym świetle—jako zdrajcy narodu, kolaboranci, szpiedzy, upiory i mordercy, a ich nazwiska zostały wymazane z historii. Jak na ironię, po upadku systemu komunistycznego w Polsce w 1989 r. owi ‘bandyci’ byli oficjalnie zrehabilitowani, odznaczeni wysokimi wojskowymi medalami (często pośmiertnie), niektórym postawiono pomniki i byli oni uważani za bohaterów—w przeciwieństwie do ich prześladowców. Historia kołem się toczy…


Ale wracając do Trinidad… Kościół i Klasztor Św. Franciszka, wybudowany w 1813 r., powoli niszczały i zostały zburzone w 1920 r.—jedynie pozostawiono dzwonnicę, która widnieje na monecie 25 centavos (convertible peso)—jak też można ją zobaczyć na większości fotografii Trinidadu. Wieża dzwonnicy jest dostępna dla turystów i udało mi się wejść na jej szczyt wąskimi schodkami, aż do małego pomieszczenie, gdzie znajdowały się dzwony. Rozciągał się z niej przepiękny widok na miasto—nawet mogłem dostrzec plaże Playa Ancon i nasz hotel!
 
Plazuela del Jigüe (nazwa się bierze od jigüe, drzewa akacji), pod którym to w 1514 r. Bartolomé de las Casas odprawił pierwszą mszę w Trinidad
Niedaleko Kościoła Św. Franciszka był mały placyk, Plazuela del Jigüe (nazwa się bierze od jigüe, drzewa akacji), pod którym to w 1514 r. Bartolomé de las Casas odprawił pierwszą mszę w Trinidad. Nota bene, ten szesnastowieczny hiszpański dominikański zakonnik i biskup (1484-1566) poświęcił 50 lat swojego życia, aktywnie występując przeciwko niewolnictwu i brutalnemu traktowaniu indygenów przez kolonistów.

Jednym słowem, Trinidad jest fascynującym miastem, jednym z najpiękniejszych na Kubie!
 

WYPAD DO LA BOCA

Również spędziliśmy kilka godzin w wiosce La Boca—autobus ‘hop-on-hop-off’ zatrzymywał się w niej (nie zatrzymywał się, gdy był pełny—ale nam się udało nim pojechać w dwie strony).
 

W tej wiosce byliśmy dokładnie 6 lat temu, w styczniu 2010 r. Wówczas wioska posiadała zaledwie kilka casas particulares i parę restauracji/barów; większość domów była zaniedbana i w kiepskim stanie. Pamiętam, że po zachodzie słońca nie mogliśmy znaleźć żadnej restauracji ani taksówki i musieliśmy poprosić jakiegoś Kubańczyka, aby nas dowiózł do hotelu swoim prywatnym samochodem. Również wtedy udało mi się zrobić przepiękne zdjęcie czterech dziewczynek, stojących w oknie—i miałem nadzieję się z nimi tym razem spotkać i wręczyć im fotografie.
 
Zdjęcie zrobione w styczniu 2010 r.
Nasze pierwsze wrażenia po przyjeździe do La Boca—bardzo dużo pozytywnych zmian! Od razu zauważyliśmy sporo nowych casas particulares i restauracji; większość z domów wyglądała lepiej, jak też wszędzie znajdowały się ‘miejsca budowy’. Rozmawialiśmy z jednym Kubańczykiem—powiedział, że ponieważ obecnie Kubańczycy mogą legalnie posiadać, kupić i sprzedać swoje domy, wreszcie są zainteresowani w ich dobrym utrzymaniu. Było niezaprzeczalnie widać, że system kapitalistyczny, nawet w tak ograniczonej postaci, najwyraźniej na Kubie prosperował! Również rozmawialiśmy z właścicielem restauracji & casa particular—jego restauracja, o nazwie „La Barca” (Łódź), w kształcie łodzi, była w budowie. Powiedział nam, że to był długi, trudny i drogi proces. Wreszcie znaleźliśmy dom, gdzie zrobiłem zdjęcie tym 4 dziewczynkom w 2010 r., ale niestety, wszystkie były w szkole i zdjęcia zostawiłem ojcu jednej z nich.
 
Prywatny biznes
Jako że wszystko się kończy, i nasz pobyt na Kubie też już dobiegał końca. Mieliśmy się oficjalnie wymeldować z hotelu o godzinie 13.00, zatem już wcześniej się spakowaliśmy i poszliśmy rano na plażę, aby jeszcze się trochę opalić i wypocząć w tym ostatnim dniu. Do pokoju powróciliśmy o godzinie 12.15 i gdy próbowałem otworzyć sejf (w którym trzymaliśmy nasze paszporty, pieniądze i aparaty fotograficzne), żadna karta magnetyczna nie działała. Zadzwoniłem do recepcji i zgłosiłem ten problem—powiedziano mi, abym przyszedł z kartą do recepcji, aby mogła być ponownie zaprogramowana. Dwie minuty później do recepcji zadzwoniła Catherine i poprosiła, aby recepcjonistka kogoś posłała do naszego pokoju, bo trudno było nam tam iść—ona chciała właśnie się wykąpać—tym bardziej, że ta sytuacja wynikła nie z naszej winy. Recepcjonistka nalegała, aby ona przyszła do recepcji—i po prostu położyła słuchawkę, zmuszając Catherine do spaceru do lobby i stania w kolejce. Była godzina 12.40—i jak się okazało, już nie mogliśmy otworzyć kartami drzwi!
 
Sprzedawca uliczny
Cóż, mieliśmy pełne prawo do przebywania i używania naszego pokoju (wraz z sejfem) do czasu wymeldowania się z hotelu i byliśmy bardzo rozczarowani zaistniałą sytuacją, że karta przestała działać PRZED godziną 13.00. Tak naprawdę, to powinna działać przynajmniej mieć wbudowaną prolongatę i działać przez następne 30 minut, a nie przysparzać nam dodatkowych problemów. Nota bene, podobny problem mieliśmy kilka lat temu w hotelu Club Amigo w Guardalavaca. W każdym razie po otwarciu sejfu wykąpaliśmy się, spakowaliśmy i byliśmy gotowi do opuszczenia pokoju (można było zapłacić dodatkowo 10 CUC za godzinę i pozostać w pokoju dłużej), ale postanowiliśmy w nim być tak długo, jak to było możliwe. Na szczęście nikt nie przyszedł nasz ‘wykolegować’ i przez ponad 2 godziny spokojnie siedzieliśmy sobie na balkonie.
 
Czosnek, czosnek!
Poprzedniego dnia spotkaliśmy przed hotelem dwie Kubanki, jedna z nich miała chyba jakieś problemy zdrowotne. Prosiła nas o jakieś rzeczy—nie mieliśmy nic przy sobie, ale powiedzieliśmy jej, aby była w tym samym miejscu jutro, to jej coś przyniesiemy. To był dobry pomysł—gdy się pakowaliśmy, natrafiliśmy na wiele rzeczy, których nie chcieliśmy z powrotem zabierać ze sobą i włożyliśmy je do torby. Rzeczywiście, dziewczyna czekała na nas na froncie hotelu. Po kilkunastu minutach wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy na lotnisko.

LOTNISKO W CIENFUEGOS

Lotnisko w Cienfuegos jest małe, ale posiada sklep duty-free z alkoholami, papierosami, cygarami i innymi pamiątkami, toteż jak zwykle zakupiłem w nim parę butelek rumu i karton papierosów. W barze można było kupić różne napoje. Dwa przylegające do siebie drzwi prowadziły na pas startowy—„Gate 1” i „Gate 2”. Ponieważ nasza karta pokładowa nie określała numeru, żartobliwie powiedziałem, „Musimy uważać, aby nie wyjść niewłaściwymi drzwiami!”. Co za ogromna różnica w porównaniu do lotniska w Toronto, które ma pewnie ze sto ‘gates’ i dwa ogromne terminale. Kuba będzie musiała bardzo rozbudować infrastrukturę, aby móc przyjąć przewidywaną inwazję turystów amerykańskich.

W samolocie siedzieliśmy koło Kubańczyka, który leciał do Toronto i miał tam zamiar przebywać przez kilka miesięcy. Zapytałem się go, jak otrzymał paszport kubański i wizę kanadyjką. Uśmiechnął się i pokazał mi swój paszport—hiszpański!
 
Catherine kupuje OGROMNE avocados. Również przepłaciła za nie OGROMNIE!
Od 2008 roku Hiszpania wydała Kubańczykom ponad sto tysięcy paszportów zgodnie z nowym prawem, które umożliwia potomkom (dzieciom i wnukom) osób, które opuściły Hiszpanie podczas hiszpańskiej wojny domowej, starać się o uzyskanie obywatelstwa hiszpańskiego. Około 1 milion Hiszpanów wyemigrowało na Kubę na początku XX wieku, włącznie z ojcem byłego przywódcy Kuby Fidela Castro i obecnego prezydenta, Raula Castro.
Dlatego też niespodziewanie pojawiło się wiele Kubańczyków którzy nie tylko mogą podróżować bez wizy do USA, Kandy, Europy i Ameryki Łacińskiej, ale też oficjalnie pracować w wielu krajach europejskich i legalnie wyemigrować do Hiszpanii! Nota bene, o tym nowym przepisie wiedziałem od dawna: gdy po raz pierwszy odwiedziliśmy Hawanę w styczniu 2009 r., natknęliśmy się na długą kolejkę złożoną z setek ludzie przed Ambasadą Hiszpanii. Tak, to byli Kubańczycy zamierzający aplikować o otrzymanie obywatelstwa hiszpańskiego! Ciekawy jestem, czy bracia Castro również się na takie obywatelstwo kwalifikują—i czy może złożyli aplikację—ot tak, na wszelki wypadek?
 
Malownicze, brukowane uliczki Trinidadu
Bardzo często samoloty przylatujące do Toronto z południa nie kierują się bezpośrednio do portu lotniczego, ale wykonują szeroki zakręt nad Toronto i dolatują do lądowania z północnego wschodu. Zwykle takie zakręty mają miejsce… dokładnie ponad domem Catherine—gdy siedzimy w jej ogródku, widzimy (i słyszymy!) dziesiątki kołujących samolotów. Tym razem nasz samolot również dokonał podobnego manewru i przez okienko samolotu mogłem nie tylko zobaczyć znajome mi okolice nieopodal domu Catherine, ale nawet i jej dom!

Od kanadyjskiego turysty dowiedzieliśmy się, że możemy LEGALNIE przywieźć do Kanady egzotyczne owoce (tak długo, jak nie są uprawiane w Kanadzie), toteż przywieźliśmy 5 OGROMNYCH awokado (ich pestki były prawie tak duże, jak całe awokado sprzedawane w sklepach w Kanadzie!), skrupulatnie deklarując je na deklaracji celnej. Rzeczywiście, celnik zadał Catherine parę zdawkowych pytań na ich temat i pozwolił je zatrzymać.

ZAKOŃCZENIE

Ponieważ zawsze jedziemy na Kubę bez żadnych uprzedzeń i specjalnych oczekiwań, ogólnie mieliśmy udany pobyt. Chociaż surowa i betonowa architektura hotelu nie była zbyt pociągająca, zdawaliśmy sobie sprawę, do jakiego rodzaju hotelu się wybieramy—i dlatego wybraliśmy pokój w sekcji „Superior Ocean View Section”, co było świetną decyzją. Pomimo naszych hojnych napiwków obsługa hotelu NIE była tak przyjazna, usłużna i miła jak ta w innych hotelach, w których mieliśmy niedawno przyjemność się zatrzymać [mianowicie Hotel Colonial (Cayo Coco), Hotel Club Amigo Caracol (Santa Lucia) czy też Club Amigo Atlantico (Guardalavaca)], ale mimo wszystko wystarczająca na nasze potrzeby. Jedzenie było OK, pokój czysty i mogliśmy zawsze liczyć na autobus do Trinidad—wypady do tego czarującego miasteczka były najważniejszym punktem naszych wakacji!
 
Catherine z taksówkarzem i jego antyczną taksówką

Czy przyjechałbym ponownie do tego hotelu? Jeżeli cena byłaby odpowiednia, być może rozważyłbym zatrzymanie się w nim, traktując hotel jako odskocznię do zwiedzania Trinidadu i pobliskich okolic. Gdybym jednak planował spędzać więcej czasu na plaży i koło hotelu, raczej zapłaciłbym więcej i wybrał sąsiedni hotel Brisas, ponieważ podobała mi się jego hiszpańska, kolonialna architektura. Niemniej jednak jak zwykle świetnie się na Kubie bawiliśmy i z niecierpliwością oczekuję ponownego wyjazdu do tego kraju w listopadzie lub grudniu!




CAYO COCO, CUBA—DWA TYGODNIE W HOTELU COLONIAL I TRZY DNI W MIEŚCIE MORÓN, 09-23 LISTOPADA 2015 ROKU

Od ponad roku Catherine dopominała się, abyśmy pojechali na Cayo Coco, bardzo znaną wyspę leżącą niedaleko północnych brzegów Kuby, na której znajdowało się wiele hoteli i ośrodków wypoczynkowych. Zawsze, gdy jechałem na Kubę, to starałem się wybrać taką lokację, aby można było zwiedzić pobliskie miasteczka i z tego powodu unikałem miejsc położonych z dala od większych miasteczek, ale wreszcie Catherine przekonała mnie do tej wyspy, obiecując jednak, że weźmiemy taksówkę i spędzimy kilka dni w miasteczkach Morón i Ciego de Avilla w prywatnych kwaterach, casa particular.
 
Grobla łącząca Cayo Coco ze stałym lądem
Cayo Coco jest jedną z wysp Jardines del Rey (Ogrodów Królewskich). Sztuczna grobla, łącząca tą wyspę z lądem stałym została wybudowana w 1988 r, umożliwiając w ten sposób budowę hoteli. Akcja ostatniej części książki Ernesta Hemingway ’a, „Islands on the Stream” („Wyspy na Golfsztromie”) rozgrywa się wzdłuż archipelagu Jardines del Rey i w kanałach pływowych Cayo Guillermo. Obecnie na wyspie mieści się przynajmniej 12 hoteli i kilka nowych jest budowanych.

PRZYJAZD

Po zamieszczeniu kilkunastu pytań na forach TripAdvisor i po spędzenia wielu godzin na zbieraniu informacji na temat tego regionu, wybraliśmy Hotel Colonial, bo wydawał się bardzo ciekawy, położony blisko plaży i posiadał pokoje na piętrach. Była to nasza dziesiąta wycieczka na Kubę i oczywiście pierwsza do Cayo Coco.
 
Hotel Colonial wygląda jak małe hiszpańskie miasteczko
Lecieliśmy liniami Sunwing. Już na lotnisku Pearson w Toronto okazało się, że zwiększono wielkość bagażu z 20 do 23 kg, ale za to pracownicy bardzo dokładnie ważyli bagaż podręczny. Ponieważ ważył powyżej dopuszczalnej wagi 5 kg, musiałem przełożyć z niego kilka rzeczy do walizek. Również po raz pierwszy zważono mój plecak i też byłem zmuszony wyjąć z niego parę rzeczy i włożyć do walizki.

Samolot wystartował 9 listopada 2015 r. o godzinie 19.40 i po 3 godzinach i 19 minutach lotu wylądowaliśmy w Cayo Coco. Podczas przelotu serwowano pizzę, wino i coca-colę. Kubańscy celnicy przyczepili się do suplementów i witamin Catherine, które były zapakowane w przezroczystą plastikową torebkę, ale w końcu pozwolili je zatrzymać. Wsiedliśmy do autobusu i po zatrzymaniu się i rozlokowaniu turystów w dwóch hotelach, po 20 minutach dojechaliśmy do naszego hotelu Colonial. Otrzymaliśmy pokój numer 1609, na parterze, pomimo że przed wyjazdem wysłaliśmy do hotelu email, prosząc o pokój na piętrze. Pokój zalatywał wilgocią i następnego dnia postanowiliśmy stanowczo poprosić o inny pokój, bo w dniu przyjazdu nie posiadano żadnych pokoi na piętrach. Szybko poszliśmy do restauracji na obiad (serwowany do godziny 22.00) i potem przeszliśmy się po terenie hotelu i wróciliśmy do pokoju. Następnego dnia udaliśmy się do recepcji i otrzymaliśmy inny pokój (numer 1836) na pierwszym piętrze.

HOTEL I NASZ POKÓJ NR 1836

Hotel Colonial był pierwszym hotelem wybudowanym na Cayo Coco i został uroczyście otwarty przez samego Fidela Castro w dniu 12 listopada 1993 roku—podczas naszego pobytu hotel obchodził swoją 22 rocznicę istnienia. Dawniej miał kilka innych nazw-Guitart Cayo Coco, Blau i swego czasu był częścią przylegającego hotelu Tryp Hotel. W 1994 i 1995 roku grupa emigrantów kubańskich z USA ostrzelała ośrodek z karabinów maszynowych, nie wyrządzając nikomu żadnej krzywdy. Hotel był wybudowanych przez firmę hiszpańską, miał ciekawą architekturę, był przytulny, posiadał pewien specyficzny charakter, atmosferę i styl, przypominając małe, kolonialne miasteczko.


Część hotelu, gdzie znajdowała się recepcja hotelowa, była bardzo stylowa, w środku znajdowała się fontanna—a pracownicy recepcji zawsze byli mili i pomocni. Otrzymałem dwa angielskojęzyczne wydania gazety „Granma”, w jednym z nich był ciekawy artykuł o przyjaznych i zabawnych pieskach używanych na lotnisku przez kubańskich celników w portach lotniczych. Na terenie hotelu było kilka basenów, włącznie z basenem ze słoną wodą, ale połowa z nich była w remoncie. W każdym razie i tak zawsze woleliśmy kąpać się w oceanie. Wszędzie rosły palmy kokosowe i można było też otrzymać świeże orzechy kokosowe. Catherine pogadała z jednym z ogrodników (Mike), aby nam codziennie z rana przynosił 2 kokosy, w zamian otrzymał koszulki T-shirt. Były tak sycące, że z pewnością potrafiłbym się nimi wyżywić przez cały czas pobytu w hotelu!
 
Czasami plaża dosłownie znikała...
Plaża było wąska, ale przyjemna i piaszczysta, posiadała wiele krzeseł i leżaków plażowych. Jej szerokość ciągle się zmieniała (i to sporo) z powodu pływów i podczas przypływów prawie-że znikała. Jakieś 50 metrów od brzegu było bardzo płytko. Plaża była codziennie sprzątana i usuwane wodorosty, ale często inne śmieci pozostawiano na niej. Raz zasnąłem na leżaku i gdy się obudziłem, cały leżak był już zanurzony w wodzie.


Vis-a-vis hotelowego lobby było kilka sklepów, tiendas, gdzie można było zaopatrzyć się w wyroby tytoniowe, napoje, rum, piwo, pamiątki, ubrania, itp. Również znajdował się zakład fryzjerski oraz klinika dentystyczna, oferująca różne zabiegi po dobrych cenach. Bardzo dużo kolorowych krabów Halloween oraz większych, lekko niebieskich, biegało po terenach hotelowych, szczególnie rano i późnym popołudniem. Często z przyjemnością obserwowałem, jak wychodziły z wykopanych w ziemi jamek i nieraz nawet coś zajadały. Były jednak niezwykle płochliwe i gdy tylko usłyszały lub wyczuły, że się do nich zbliżam, momentalnie znikały w jamach.


Tuż za restauracjami Plaza i El Caribeno (ta ostatnia była zamknięta) znajdował się mały staw, gdzie przebywał prawdziwy flaming, który kilka lat temu przyleciał do hotelu z uszkodzonym skrzydłem i od tego czasu mieszkał na terenie stawu, regularnie karmiony przez pracowników hotelu sałatami i chlebem. W stawie też były ryby i żółwie.

Ręczniki plażowe można było otrzymać z Club House, po otrzymaniu kuponu z recepcji; za zagubiony ręcznik była opłata 15 CUC. Podobno turyści, którzy gubili ręczniki, kradli je innym turystom, toteż najlepiej przywieść ze sobą tanie ręczniki i można zostawiać je na plażowych leżakach bez obawy ich zniknięcia. Cztery kotki zazwyczaj kręciły się na tyłach głównego budynku. Sądzę, że turyści świetnie je żywili, bo były niezmiernie wybredne! Widzieliśmy też kilka piesków.
 
Z Vivianą, pracownicą hotelu z Public Relations
Pracownicy hotelowi byli bardzo mili. Kilka razy długo rozmawialiśmy z Danielem, przedstawicielem turystycznym (z wykształcenia adwokat, ‘abogado’), który opowiedział nam o wielu ciekawych miejscach na Kubie (niektóre z nich już mieliśmy okazję odwiedzić) i wytłumaczył, jak działają pływy morskie. Señor Prado (prawdopodobnie pierwsze imię Andreas), z zawodu inżynier, odpowiedzialny za sprawy telekomunikacji w hotelu (telefony, telewizja), pomógł nam w odbyciu rozmów telefonicznych z budki telefonicznej i używaniu kart telefonicznych; z pewnością jest osobą, do której można było się zgłosić w przypadku problemów telewizyjno-telefonicznych! Catherine zaprzyjaźniła się też z Vivaną z Public Relations, ogromnie uroczą kobietą, bardzo pomocną i zawsze gotową rozwiązać nasze problemy.

Dowiedzieliśmy się, że wiele lat temu Pierre Trudeau i Fidel Castro łowili ryby u wybrzeży Cayo Coco (jeszcze wtedy nie istniała grobla ani hotele) i Trudeau wyciągał rybę za rybą, podczas gdy Castro nie dopisywało szczęście. Znając niezmiernie ambitną naturę Castro, ktoś szepnął do Trudeau, „Na Boga, pozwól mu coś złapać, to inaczej będziemy tutaj w nieskończoność!” Na szczęście fortuna uśmiechnęła się do Castro i udało się mu również złowić wiele ryb.

Co ciekawe, niedawno natknąłem się na bardzo podobną historię w nowo opublikowanej książce, “The Double Life of Fidel Castro: My 17 Years as Personal Body Guard to El Lider Maximo” (“Podwójne Życie Fidela Castro: Moje 17 Lat Jako Osobisty Ochroniarz El Lider Maximo” autorstwa Juan Reinaldo Sanchez: w latach siedemdziesiątych XX w. Fidel Castro wraz ze słynnym kolumbijskim pisarzem Gabriel García Márquez (laureatem literackiej nagrody Nobla, autorem „Sto Lat Samotności”) oraz południowoamerykańskim biznesmanem wybrali się w nocy na ryby na luksusowym jachcie Castro, Aquarama II, w okolice prywatnej wyspy Castro „Cayo Piedra”. Po dwóch godzinach ów biznesman złowił 5 ryb, za każdym razem głośno zachwycając się swoimi sukcesami—i nie mając pojęcia, że w ten sposób niezmiernie irytuje gospodarza. Wreszcie w pewnym momencie Márquez dyskretnie szepnął do ucha autora, „Powiedz naszemu przyjacielowi, aby zaprzestał kontynuować swój niebywały sukces, bo jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie wrócimy i nie pójdziemy spać.” Fidel nie potrafił przegrywać, czy to w łowieniu ryb, czy też w jakimkolwiek innym rywalizującym przedsięwzięciu i nie zaprzestałby wędkować do czasu, gdy złowiłby przynajmniej o jedną rybę więcej, niż jego gość. Ochroniarz przekazał tą wiadomość gościowi i rzeczywiście, wkrótce Fidel nadrobił zaległości i zadecydował, że mogą wracać z powrotem.
 
Stół zastawiony, czekamy na obiad...
Nasz nowy pokój był na pierwszym piętrze, posiadał balkon z widokiem na ocean i na palmy kokosowe (bo właśnie taki wykupiliśmy—kosztował przez to nieco drożej). Był to najbardziej odległy budynek od główniej restauracji i wymagał kilku minut spaceru po brukowanej uliczce—dla osób mających problemy z poruszaniem się stanowiłoby to problem. Kilka metrów od naszego budynku zaczynały się tereny należące do hotelu Tryp. Pokój posiadał również kilka mebli, bezpłatny sejf, wannę, bidet, suszarkę do włosów, szafę na ubrania, jedno duże łóżko, małą lodówkę i świetnie działający klimatyzator. Nie zauważyliśmy żadnych robaków, jedynie pojedyncze komary—często wyłączaliśmy klimatyzację i spaliśmy przy otwartych oknach, zakrytych jedynie zasłonami. Lubiliśmy też spędzać czas na balkonie, czytając książki i nieraz rozmawiając z turystami z sąsiadującego pokoju.

Telewizor wysokiej rozdzielczości dobrze działał, ale nie było żadnych kanałów angielskojęzycznych z Kanady. Głównie oglądaliśmy CNN (inny kanał z wiadomościami, CCTV, chiński, i podczas poprzedniego pobytu na Kubie szybko przekonałem się, iż był on stronniczy i nudny—czego się można spodziewać od chińskich środków masowego przekazu!). Szkoda, że nie było kanadyjskich kanałów CBC lub CTV. Chociaż w Kanadzie nie posiadamy telewizorów i nie oglądamy w ogóle telewizji, tym razem spędziliśmy wiele godzin wpatrzeni w ekran: właśnie podczas naszego pobytu, w piątek, 13 listopada 2015 r., w Paryżu miały miejsce ataki terrorystyczne. W tym samy czasie czytaliśmy książkę „Infidel” („Niewierna”), znakomitą autobiografię pióra Ayaan Hirsi Ali, opisującą jej młodość w Somalii, Arabii Saudyjskiej, Etiopii i Kenii, jej muzułmańskie wychowanie, późniejszą ucieczkę do Holandii i morderstwo Theo van Gogh, z którym nakręciła film. Lektura tejże książki w czasie ataków terrorystycznych w Paryżu, w których zginęło 130 ludzi—i które były wykonane przez Państwo Islamskie—pozwoliła nam znacznie pogłębić wiedzę na temat Islamu i jego ideologii, która jest dla nas nie do zaakceptowania.

Jednego wieczoru przeszliśmy się do przyległego hotelu Tryp. Było on kompletnie odmienny od hotelu Colonial i nie podobała się nam jego architektura; pomimo, że posiadał on wyższy standard niż nasz hotel, nie chcielibyśmy w nim mieszkać. Wymieniłem przy okazji trochę pieniędzy w recepcji i powoli wróciliśmy do naszego hotelu.

RESTAURACJE I WYŻYWIENIE

Główna restauracja (Plaza) serwowała śniadanie (od 7.00 do 10.00), lunch (od 13.00 do 14.45) i kolację/obiad (od 18.00 do 22.00) w stylu ‘stołu/bufetu szwedzkiego’ (all you can eat). Kelnerzy byli bardzo usłużni, szybcy i pracowici. Stoły znajdowały się w środku, ale podobno w pełni sezonu turystycznego są wystawiane też na zewnątrz.

Śniadanie

W dwóch miejscach kucharze przygotowywali wspaniałe omlety i jajka sadzone na różne sposoby, jak też w innym miejscu przygotowywano naleśniki. Nigdy nie brakowało soków owocowych i jogurtu. Był też dobry wybór owoców, warzyw, gotowanych kiełbasek, mięs, jajek, pomidorów, serów, chleba, bułek, itp. Kawa była taka sobie, ale przynajmniej kelnerzy przynosili do stołów karafki pełne kawy i nie potrzeba było chodzić po dolewki czy też o nie prosić kelnerów.
 
Ryby i krewetki
Lunch

Tylko raz poszedłem na lunch, normalnie opuszczaliśmy ten posiłek—po prostu nie byliśmy głodni. Tego dnia zafundowałem sobie smaczny hamburger z frytkami, sałatkę z pomidorów i piwo. Również serwowano wieprzowinę i wołowinę, przygotowywane indywidualnie przez kucharzy. Sądzę, że jedzenie było mniej-więcej podobne do posiłków dostępnych w czasie kolacji/obiadu.

Kolacja/Obiad

Nigdy nie narzekaliśmy na różnorodność posiłków. Zawsze było wiele rodzajów mięsa (wieprzowina, wołowina, kury) i ryb, smażonych przez kucharzy według życzenie turystów, jak też krewetki (wyborne!), króliki, kilka sałatek, warzyw, deserów, lodów i wiele innych potraw. Jeden kucharz przyrządzał na zamówienie spaghetti na różne sposoby. Również podawano znośnie czerwone wino (i dobre, zimne piwo). Często grupy muzyczne produkowały się podczas obiadu, niektóre były naprawdę dobre i nigdy nie byli oni natrętni.

Kilka razy piliśmy w barze w lobby bardzo dobrą kawę hiszpańską (Spanish coffee—kawa z alkoholem). Poza piwem, nigdy nie korzystaliśmy z bezpłatnych napojów alkoholowych w barach, toteż trudno mi jest się wypowiadać na ich temat. O wiele bardziej woleliśmy kupować sok, colę, rum i likiery w sklepie i rozkoszować się nimi siedząc na balkonie czy też na plaży—ale prawdę powiedziawszy, poza piwem i winem, nie spożywaliśmy dużo napojów alkoholowych.

RESTAURACJA A’ LA CARTE

Razem skosztowaliśmy 5 obiadów a’ la carte w Restauracji Fontanella—w której też można było posłuchać muzyki na żywo (na pianinie, na flecie czy też śpiewu)—co wieczór pojawiali się w niej inni wykonawcy.

Mieliśmy okazję spróbować włoskie, kubańskiei karaibskie posiłki, były wyśmienite! Mogliśmy wybrać z różnorodnego menu zakąski, główne danie oraz deser. Prezentacja potraw była wyborna, jak też doskonały serwis. Do obiadów było podawane czerwone, hiszpańskie wino. Następnie zwykle udawaliśmy się do baru z muzyką na żywą—jak wspominałem, mieścił się on w innej części restauracji Fontanella.

Kilka razy naszym kelnerem był Augusto; pracował szybko i niczym ‘wół roboczy’! Nota bene, spotkaliśmy go na mieście podczas wizyty w Morón. Ogólnie wszyscy kelnerzy w tej restauracji pracowali bardzo ciężko, sprawnie i profesjonalnie i nie musieliśmy długo oczekiwać na dania.
 
Na pierwszy rzut oka myśleliśmy, że to pisze "Deception"
PLAYA PILLAR

Na plażę Playa Pillar pojechaliśmy autobusem piętrowym, który odjeżdżał z naszego hotelu o godzinie 10.20 i kosztował 5 CUC na osobę w dwie strony. Bilety były sprzedawane w autobusie jak też otrzymaliśmy rozkład jazdy. Autobus zatrzymał się w 10 ośrodkach i dojazd od plaży trwał prawie półtorej godziny. Bardzo podobała się nam jazda po grobli łączącej wyspę Cayo Coco z wyspą Cayo Guillermo, widzieliśmy dziesiątki flamingów jak też surfingowców z latawcami (kite surfers). Także tu i tam wyrastały dźwigi—wznoszono kilka pięciogwiazdkowych hoteli. Autobus też przejeżdżał po pasie startowym byłego lotniska na Cayo Coco, który obecnie został wkomponowany w drogę. Nieopodal była widoczna opuszczona wieża kontrolna. Co ciekawe, pośrodku byłego pasu startowego zasadzono wiele drzew—sądzę, że po to, aby uniemożliwić potencjalne lądowanie nieautoryzowanym samolotom—i z pewnością wiem, kogo miał na myśli rząd kubański!
 
Stary pas startowy byłego lotniska na Cayo Coco
W pobliżu plaży była restauracja, w której zakupiliśmy puszkę zimnego piwa Bucanero (2 CUC, drogie!) i udaliśmy się na plażę po drewnianym deptaku. Musieliśmy zapłacić 2 CUC za każde krzesło. Plaża byłą przyjemna, ale moim zdaniem, nie jakaś specjalnie spektakularna—o wiele bardziej podobały mi się nieskazitelne i puste plaże na Cayo Largo, gdzie prawie nie było widać turystów—i nie trzeba było płacić za krzesła! Vis-a-vis plaży była położona wysepka Cayo Medio Luna (Wyspa Półksiężyca). Po 2,5 godzinach opalania się wróciliśmy na parking, gdzie już czekał autobus. Droga powrotna też zajęła trochę czasu, jako że autobus zatrzymywał się w każdym przydrożnym hotelu.
 
To cudo zobaczyliśmy koło plaży Playa Pillar
WYCIECZKA DO MORÓN

Rzecz jasna, wycieczka do Morón była dla mnie główną atrakcją naszych wakacji—nigdy nie byłem fanatykiem siedzenia i opalania się na plażach i uwielbiam zwiedzać miasta i obserwować życie prawdziwych Kubańczyków. Miasto Morón zostało założone w 1543 roku i jest znane jako Ciudad del Gallo, Miasto Koguta. Znajduje się w nim sporo ciekawych, neoklasycznych budynków. Początkowo mieliśmy zamiar udać się do Morón i następnie do Ciego de Avilla; z powodu złej pogody byliśmy jedynie w Morón.
 
Moron
Kilka dni przed planowanym wyjazdem kupiliśmy kartę telefoniczną i zadzwoniliśmy do kilku casas particulares w Morón (prywatnych kwater wynajmowanych legalnie turystom przez Kubańczyków). Oczywiście, w Kanadzie spędziłem wiele godzin na zbieraniu informacji o najlepszych casas w Morón i przywiozłem ze sobą kilkanaście wydruków. W końcu zarezerwowaliśmy na dwie noce Casa Carmen. Udało mi się też znaleźć taksówkę i umówiłem się z kierowcą, że zawiezie nas do Morón. Dzień przed planowanym wyjazdem Catherine spotkała innego taksówkarza (Willman), posiadającego nową, klimatyzowaną taksówkę, który chciał jedynie o 5 CUC więcej (35 CUC), toteż zadzwoniliśmy do tego poprzedniego taksówkarza, rezygnując z jego usług—niestety, ale był jedynie w stanie zaoferować starą, marną rosyjską taksówkę, którą Catherine nie chciała jechać.
 
Jeszcze niedawno były to autobusy komunikacji miejskiej, 'camellio'. Kubańczycy ich nie znosili.
W sobotę rano, 14 listopada 2015 r., po obejrzeniu wiadomości na temat następstw wczorajszych ataków terrorystycznych we Francji, spotkaliśmy Willmana i pojechaliśmy jego taksówką do miasta Morón. Jechaliśmy po raz pierwszy po tej słynnej grobli (wybudowanej w 1988 r.), była imponująca. Nie tak jeszcze dawno jedynie turyści i pracownicy hotelów mogli podróżować do Cayo Coco, nawet taksówkarze przewożący turystów musieli mieć pozwolenia—obecnie, o ile wiem, każdy może tam pojechać, chociaż na grobli nadal znajduje się policyjny punkt kontrolny.
 
Casa Carmen
Po dotarciu do Casa Carmen zostaliśmy powitani przez właścicielkę i jej męża, Magaly i Alfonso. Magaly była bardzo miła i przypominała nam panią Caridad, właścicielkę z Casa Caridad z Camagüey. Otrzymany pokój był dość duży, z wysokim sufitem, prywatną łazienką i oknami wychodzącymi na patio i ogródek. Rozpakowaliśmy się i spędziliśmy godzinkę pijąc kawę, zaparzoną przez właścicielkę i przeglądając wydruki map miasta, jakie przywiozłem z Kanady. Następnie udaliśmy się do miasta; było strasznie gorąco i słonecznie. Skierowaliśmy się ku La Casona de Morón, stosunkowo małego i przytulnego hoteliku, w którym przed rewolucją mieścił się klub wędkarsko-myśliwski. Architektonicznie, ów neoklasyczny budynek był niezmiernie atrakcyjny, posiadał basen i patio. Śniadanie było wliczone w cenę i pokój kosztował 36 CUC za noc (vs. 25 CUC za naszą casa). Catherine żałowała, że nie zatrzymaliśmy się w tym hotelu! Potem powoli poszliśmy na plac Plaza Martí, stanowiący najprawdopodobniej centralną lokację miasta—jak też było na nim miejsce bezprzewodowego dostępu do Internetu, Wi-Fi (chyba bezpłatne) i dlatego gromadziło się tam bardzo dużo Kubańczyków. Używając telefony komórkowe czy też tablety, prowadzili rozmowy lub też wideo-czaty przez Skype z rodzinami w USA. Faktycznie, widzieliśmy całe rodziny kubańskie, które godzinami stały na placu i z przejęciem prowadziły rozmowy z mieszkającymi za granicą członkami rodziny.
 
Sprzedawca uliczny
Koło nas lodziarz sprzedawał pokruszony lód z małego wózka i co jakiś czas Kubańczycy go kupowali, płacąc za niego 1 kubańskie peso. Starsza Kubanka podeszła do Catherine i wręczyła jej kwiatek, oczekując w zamian pieniądze. Catherine z ledwością się jej pozbyła. Na naszej ławce siedział dość pulchny i fajny młody Kubańczyk, jako-tako mówiący po angielsku. Pobiegłem do sklepu po drugiej stronie ulicy (El Rapido), kupiłem kilka puszek zimnego piwa i poczęstowałem go jedną z nich. Zaproponował, że pokaże nam miasto, na co się zgodziliśmy. Catherine rozmieniła jedno peso (CUC) na 25 kubańskie peso i kupiła sobie porcję kruszonego lodu, płacąc za nią niecałe 10 centów. W tym czasie jedno peso (CUC, peso convertible, waluta ‘dla turystów’) było warte około $1.40 dolara kanadyjskiego i jedno peso kubańskie (CUP, moneda national, używane przez Kubańczyków) było warte niecałe 6 centów. Nasz przewodnik nazywał się Carlos i zaprowadził nas do różnych miejsc w mieście. Poszliśmy też do pralni, gdzie odebrał pozostawione wcześniej do prania rzeczy i następnie udaliśmy się do sklepu serwującego różnego rodzaju soki za śmiesznie niską cenę—1 CUP za szklankę (tzn. ok. 6 centów), tak więc od razu wypiłem kilka porcji doskonałych soków, gasząc pragnienie—były o niebo lepsze, niż piwo! Carlos wyszedł na zewnątrz i po kilku minutach przyniósł pustą plastikową butelkę—mogliśmy kupić sok i zabrać go do domu.
 
Z Carlos'em, naszym przewodnikiem, delektujemy się sokami owocowami
Przechadzaliśmy się główną ulicą, często zaglądając w boczne uliczki i bardzo się nam tego rodzaju spacer podobał. Na obiad poszliśmy do znajdującej się koło El Rapido pizzerni Dinos Pizza, prowadzonej przez znajomą Carlosa. Kupiliśmy dużą pizzę i wspólnie się nią podzieliliśmy. Również poszliśmy do pobliskiego sklepu i kupiliśmy migdałowy likier. Idąc główną ulica Martí, doszliśmy do lodziarni Coppelia, przed którą ustawiła się spora kolejka, a raczej tłum ludzi. Gdy pojawiła się nowa osoba, chcąca ustawić się w tej na pozór zdezorganizowanej i niewidzialnej kolejce, po prostu głośno krzyknęła, „El Ultimo?” (‘kto jest ostatni?’)—w celu zidentyfikowania osoby stojącej na końcu kolejki. Kubańczycy z pewnością znakomicie opanowali sztukę stania w kolejkach! Ale mimo wszystko ta kolejka to nic w porównaniu do gigantycznych kolejek, jakie pamiętam z Polski, szczególnie z lat 1980 i 1981: często ludzie zaczynali ustawiać się już wczesnym rankiem, potem tworzyli ‘komitet kolejkowy’ i przygotowywano listę zawierającą imiona ‘kolejkowiczów’, aby ci mogli na kilka godzin opuścić kolejkę (niewątpliwie w celu ustawienia się i zapisania w kolejce stojącej do innego sklepu). Następnie musieli pojawić się z powrotem w kolejce kilka razy w ciągu dnia, aby potwierdzić obecność, odhaczyć swoje imiona na liście (pod warunkiem, że lista nie zniknęła) i odstać swoje—i jeżeli mieli szczęście i rzeczywiście ‘rzucono towar’ na sklep (niekiedy dopiero następnego dnia), to udawało się im kupić produkty, na które tak długo czekali.
 
Prywatny biznes
Do lodziarni wchodziło bardzo dużo kubańskich rodzin, zamawiały po 20 lodów i spędzały tam dość dużo czasu, jak też kupowano lody na wynos, pakując je do różnego rodzaju pojemników. Catherine miała wrażenie, że nigdy się nie doczekamy na wejście do lodziarni i po kilkunastu minutach zrezygnowaliśmy z czekania. Również poszedłem do banku wymienić pieniądze, ale ponieważ nie miałem przy sobie paszportu (jedynie jego kolorową kopię), nie chciano mi wymienić pieniędzy—wtedy Carlos pokazał swój dokument identyfikacyjny i udało mi się dokonać tejże transakcji. Już się zmierzchało, zatem skierowaliśmy się z powrotem na plac Plaza Martí. Posiedzieliśmy tam jakiś czas, obserwując Kubańczyków rozmawiających ze swoimi rodzinami w USA i udaliśmy się do naszej casa.

Dwóch turystów z Niemiec właśnie spożywało na patio kolację. Usiedliśmy koło nich i delektowaliśmy się migdałowym likierem, wdając się przy okazji z Niemcem w rozmowę na temat syryjskich uchodźców, zalewających Niemcy—na to zrezygnowanym tonem odrzekł, „co możemy zrobić, musimy im pomóc, musimy ich przyjąć”. Następnie poszliśmy do pokoju, wykąpaliśmy się i bardzo wcześnie położyliśmy się spać. Sąsiedzi w przyległym domu grali w domino, co mogliśmy doskonale słyszeć w pokoju, ale pomimo tego zgiełku, spaliśmy bardzo mocno i długo.
 
Problemy z samochodem? A może coś zgubił w środku?
Gdy się obudziliśmy w niedzielę, lało jak z cebra. Zjedliśmy śniadanie o godzinie 9.00, akurat Niemcy opuszczali casa—byli na Kubie jeden miesiąc, chociaż powiedzieli, że 3 tygodnie w zupełności wystarczyłoby. Pomimo deszczu wyruszyliśmy do miasta, gdzie spotkaliśmy Carlosa. Jako że znowu zaczęło lać, wskoczyliśmy do miniaturowej kolejki jeżdżącej po mieście, co kosztowało nas zaledwie kilka kubańskich peso. Gdy kolejka przejeżdżała koło otwartego kościoła katolickiego, wysiedliśmy z niej i weszliśmy do niego. Catherine kupiła parę tanich i atrakcyjnych ozdób choinkowych; po obejrzeniu kościoła i dokonaniu dotacji, wyszliśmy na zewnątrz. Nadal strasznie padało. Wsiedliśmy do przejeżdżającego autobusu dla Kubańczyków (koszt był minimalny) i dojechaliśmy nim do supermarketu, Supermercado Los Balcones, który się zamykał za 20 minut, w południe. Ale udało się nam się spędzić trochę czasu w środku—gdy Catherine poszła na górę do sekcji z ubraniami, Carlos i ja siedzieliśmy na dole, popijając piwo—pozwolono nam tam siedzieć jakieś pół godziny po zamknięciu sklepu. Nadal padało, ale mimo wszystko wyszliśmy i powoli szliśmy główną ulicą. Carlos zasugerował, abyśmy poszli do kina (bilet kosztował około 10 centów), ale nie miałem na to chęci. Minęliśmy miejsce, gdzie emeryci mogli wpaść i zjeść posiłek darmo lub bardzo tanio—zasugerowałem, że może i my moglibyśmy skorzystać! Wreszcie doszliśmy do lodziarni Coppelia—wczoraj nie sposób było się do niej dostać, a teraz świeciła pustkami. Catherine i Carlos zamówili bardzo dużo lodów i finałowy rachunek wyniósł… 50 centów! Za tą kwotę w Kanadzie można by było co najwyżej kupić puste wafle—może z kostką lodu! 

Gdy siedzieliśmy w lodziarni, znowu się strasznie rozpadało i ulice zamieniły się w małe potoki, niektórzy przechodnie i rowerzyści mieli problemy z przekraczaniem zalanych ulic i głębokich kałuż. Również wpadaliśmy do sklepiku na piwo (głównie, aby schronić się przed deszczem); siedzącej przy stole dziewczynce dałem parę upominków i kalkulator. W jednym sklepiku z pamiątkami Catherine zauważyła oryginalną gilotynkę do cygar, ale nie chciała za nią płacić 6 CUC—dała Carlosowi 3 CUC i udało mu się ją kupić za tą cenę. Jako że nadal padało, postanowiliśmy udać się z powrotem do naszej casa—powiedzieliśmy Carlosowi, że jeżeli przed jego wyjazdem przestanie padać, to spotykamy się z nim w El Rapido—wiedzieliśmy, że jego pociąg do miejscowości Violeta odchodził o godzinie 20.00—a w razie deszczu tego wieczora się z nim nie spotkamy. W casa spędziliśmy trochę czasu siedząc na patio, popijając likier i pisząc kartki pocztowe. Czas szybko mijał, ale nadal padało—dopiero przestało padać o godzinie 19.30 i poszliśmy od razu do niedalekiej stacji kolejowej, spodziewając się tam spotkać Carlosa.


To była rzeczywiście niezmiernie ciekawa stacja kolejowa—wybudowana na początku lat dwudziestych XX w., nadal posiadała oryginalny wystrój. Była kiepsko oświetlona i zaniedbana. Niektórzy ludzie siedzieli na twardych, drewnianych ławkach (prawdopodobnie tak starych, jak sama stacja), oczekując pociągów—albo po prostu czekając nie wiadomo, na co… Zauważyliśmy kilka niegroźnych pijaczków oraz bez celu szwędających się typów, wyglądających na bezdomnych. Rozkład jazdy był napisany ręcznie kredą na tablicy. Na stacji był też mały sklepik sprzedający napoje i papierosy. Dla mnie było to wrażenie déjà vu—przypomniały mi się podobne stacje kolejowe w Polsce, gdzie często przesiadywałem godzinami, czekając na pociąg i mając nadzieję, że gdy przyjedzie, nie będzie pełny i znajdzie się dla mnie miejsce. W środku stacji znajdowała się tablica pamiątkowa i z tego, co udało mi się zrozumieć, niejaki Enrique Varona González, robotnik kolejowy i szef związku zawodowego, po aresztowaniu właśnie z tej stacji odjechał do więzienia w mieście Camagüey 17 kwietnia 1925 r. Po powrocie do Kanady dowiedziałem się, że wyszedł z więzienia parę miesięcy później i w ciągu kilku dni został zamordowany w Morón.


Na torach stał gotowy do odjazdu pociąg, ale wśród wchodzących do niego pasażerów nie zauważyliśmy Carlosa. Natomiast pojawił się jego lekko pijany kolega (którego spotkaliśmy wcześniej w lodziarni Coppelia) i powiedział, że najprawdopodobniej Carlos już wsiadł do pociągu. Również porozmawialiśmy z innym facetem, opowiadał nam o swojej rodzinie i żonie, która lada moment miała urodzić dziecko. Gdy pociąg odjechał, powoli podążyliśmy w kierunku El Rapido. Ku naszemu zaskoczeniu, w środku zauważyliśmy zgarbioną i pochyloną figurę śpiącego przy stoliku Carlosa! Spostrzegłszy nas, jedna z pracownic El Rapido obudziła Carlosa i wskazała na nas. Okazało się, że Carlos czekał na nas, zasnął i przegapił swój pociąg do domu! Był zdziwiony, dlaczego nie pojawiliśmy się wcześniej. Zaproponował, abyśmy poszli do restauracji na obiad, ale nie byliśmy głodni i udaliśmy się do pizzerni. Jeden z klientów od razu zwrócił naszą uwagę—był wysoki, ubrany w czarną skórzaną kurtkę i dżinsy, posiadał niezmiernie dystyngowane rysy twarz, białe włosy i orli nos—wyglądał jak wódz indiański! Podobno był to włoski turysta i lokalni Kubańczycy trafnie nadali mi przydomek „Orzeł”. Zamówiliśmy pizzę i pastę i większość porcji daliśmy Carlosowi, który miał zamiar spędzić noc na stacji kolejowej lub w El Rapido.
 
Polski Fiat 126p!
Gdy dochodziliśmy do naszej casa, spostrzegliśmy wysoką osobę, wyglądającą na kobietę, z jasnymi żółtymi włosami (była to peruka), stojącą w środku przystanku autobusowego naprzeciwko casa. Od razu domyśleliśmy się, że to był transwestyta. Ona (czy też on) zaczęła do nas machać—zobaczyliśmy, że osoby stojące koło niej też posiadali podobną orientacje seksualną!
 
Pożegnanie z Carlosem, naszym przewodnikiem w Moron
Dobrze się wyspawszy, szybko wstaliśmy i zjedliśmy śniadanie o godzinie 8.00. Na patio siedziało też 3 turystów francuskich i trochę z nimi porozmawialiśmy, chociaż jeden z nich nie mówił po angielsku. Byli trochę przygnębieni, bo z planowanej przez nich wycieczki do Cayo Coco były nici—cały czas było pochmurnie i ciągle padało. Wyszliśmy z casa o godzinie 9.30 i w El Rapido spotkaliśmy się z Carlosem. Poszliśmy ponownie do sklepu z sokami, kupiliśmy też parę pamiątek oraz wrzuciłem na poczcie do skrzynki pocztowej kartki (od razu mogę zaznaczyć, że niepotrzebnie, bo i tak żadna z nich nie dotarła do adresatów). Następie nasza trójka skierowała się w stronę naszej casa i pożegnaliśmy się z Carlosem, daliśmy mu torbę z koszulkami, golarkami, szamponami i dodatkowo 30 CUC, był z tego całkiem zadowolony i powiedział, że bardzo nas polubił. Gdy oddaliliśmy się, długo jeszcze stał i machał nam.


Przed casa stała duża, czarna kubańska taksówka z 1955 roku, do której właśnie wchodzili turyści francuscy. Poprosiliśmy Magaly, aby zatelefonowała do Willmana po taksówkę dla nas. Zapłaciliśmy jej za pobyt-25 CUC za każdą noc plus 20 CUC za 4 śniadania. Niedługo pojawił się Willman i po godzinie dojechaliśmy do hotelu Colonial—cały czas padało. Tak więc nigdy nie mieliśmy okazji udać się do miasteczka Ciego de Avilla, jak też darowaliśmy sobie przejażdżkę dorożką do „Laguna de Leche”, największego na Kubie naturalnego jeziora słodkowodnego, ale ogólnie niezmiernie miło wspominaliśmy pobyt w Morón!

Z POWROTEM W HOTELU

Po przybyciu do hotelu wypiliśmy kilka Spanish coffee, poszliśmy do pokoju i siedzieliśmy tam aż do obiadu. Catherine zadzwoniła do Kyle—turysty z Alberty, którego poznaliśmy kilka dni temu i czasem spożywaliśmy razem posiłki—ale nie było go w pokoju. Gdy szliśmy do restauracji, nadal padało—Kyle już był w środku, toteż trochę z nim porozmawialiśmy, a potem poszliśmy do baru w hotelowym lobby i Catherine zamówiła Spanish coffee. Muzykanci przenieśli się z restauracji do lobby. Niestety, nie był to nasz rodzaj muzyki—Led Zeppelin & heavy metal—niezmiernie głośnia i wręcz nieprzyjemna. Ponieważ nie znoszę takiej głośnej muzyki, momentalnie poszedłem do pokoju; niebawem pojawiła się Catherine, bo też nie lubiła tego typu zgiełku. Jakiś czas starała się czytać książkę „The Pillars of the Earth” („Filary Ziemi”) autorstwa Ken Follet. To ja zarekomendowałem tą książkę—przeczytałem ją jednym tchem w 1995 r.—ale jakoś Catherine nie zachwyciła się nią i zostawiła ją w hotelu (ale za to wręcz ‘pożarła’ książkę „Infidel”). Nota bene, drugiego dnia po przyjeździe do hotelu poszliśmy do dyskoteki na pokaz „Michael Jackson Show”. Był nawet dobry i kreatywny, ale jak zwykle, za głośny.
 
Fidel Castro na otwarciu Hotelu Colonial 12 listopada 1993 roku koło głównego budynku hotelowego
Po obiedzie/kolacji często przechodziliśmy się po terenach hotelowych. Na tyłach kuchni, gdzie znajdował się mały pomnik Jose Martí, wisiała też tablica ze zdjęciem Fidela Castro, zrobionym na uroczystościach inauguracyjnych otwarcia hotelu Colonial (wtedy zwał się Hotel Guitart Cayo Coco) 12 listopada 1993 roku wraz z fragmentem z jego przemówienia, jakie wygłosił na otwarciu (niesłychane, ale udało mi się znaleźć to całe przemówienie na Internecie—nie, nie zamierzam go tutaj przytaczać w całości!):

„… Jeżeli pracownik jest zatrudniony w branży turystycznej, wówczas zajmuję się i obcuje z ludźmi. Ludzie są surowcem jego pracy—nie ścinanie trzciny cukrowej, nie wycinanie lasów, nie wydobywanie skał z kamieniołomów—on pracuje z ludźmi, z turystami…”

Castro był bardzo zainteresowany przebiegiem budowy tego pierwszego hotelu na Cayo Coco i nawet złożył wizytę w budowanym hotelu kilka miesięcy przed jego otwarciem, spotykając się z robotnikami.
 
Hotel Colonial, the main building and reception
Zwykle obchodziliśmy wszystkie zakamarki hotelu—cała sekcja była nadal zamknięta. Przy budce strażniczej akurat następowała ‘zmiana warty’ i jedna grupa strażników szła do domu, a druga właśnie zaczynała służbę. Idąc ścieżką niedaleko plaży, napotykaliśmy dużo krabów—niektóre były białe i duże—jak też widzieliśmy sporych rozmiarów żaby.

Wreszcie się wypogodziło i ponownie mogliśmy zacząć chodzić na plaże. Catherine dowiedziała się o mającym się odbyć ślubie na plaży i oczywiście poleciała tam, aby zobaczyć tą uroczystość. Trwała ona zaledwie 20 minut—a sama ceremonia może 5 minut—nowożeńcy szybko podpisali papiery i na tym się skończyło. Również Catherine zaprzyjaźniła się z dwojgiem dzieci z Kuby z Camagüey w wieku 10 i 13 lat, które pływały koło niej we właśnie otwartym basenie ze słoną wodą. Chłopaczek był bardzo zabawny i spontaniczny—szturchał ją i mówił po angielsku, „let’s go, swim, let’s go!”. Sądząc po eleganckich i stylowych ubrankach, w jakie te dzieciaki były ubrane, jak też po ich pewnym siebie zachowaniu, od razu było widać, że musiały mieć bardzo troszczące się o nie rodziny… zapewne mieszkające w Miami! Spotkaliśmy ich też w restauracji na kolacji—siedziały same przy stole i z zapałem konsumowały obiad (co ciekawe, nigdy nie widzieliśmy ich rodziców). Chłopiec zamówił sobie następnie cały talerz smażonych krewetek i nawet ich nie próbując zdecydował, że nie ma na nie ochoty i nam je zaoferował. Rozmawialiśmy z kilkoma turystami z Kanady—Catherine zaprzyjaźniła się z wdową z Toronto, która wyleczyła się z raka i rozmawiała z nią dobrych parę godzin. Kilka razy gawędziliśmy z Lindą i Tony z miasta Oshawa w Ontario, naszymi hotelowymi sąsiadami—w dniu, gdy opuszczali ośrodek, Tony przysiadł się do naszego stolika w czasie obiadu, a jego żona pilnowała bagaży w lobby—strzeżonego Pan Bóg strzeże!


Normalnie trzeba opuścić pokój hotelowy w południe i jeżeli się chciałoby w nim dłużej pozostać, taka przyjemność kosztuje 10 CUC na godzinę, ale Catherine udało się załatwić bezpłatne przedłużenie i mogliśmy w nim pozostać do godziny 17.00—kapitalnie!


Niedzielę, nasz ostatni pełny dzień na Kubie, spędziliśmy na plaży. Po raz pierwszy poszedłem na lunch i zamówiłem hamburger, rybę i zimne piwo—był całkiem dobry i tego dnia wieczorem postanowiliśmy darować sobie kolację. Planowaliśmy oglądać na CNN dokumentalny program o Państwie Islamskim, ale nagle poczuliśmy się niezmiernie śpiący i zasnęliśmy o godzinie 19.00… i spaliśmy kamiennym snem przez następne 13 godzin!
 
Mapa ośrodka hotelu Colonial-Catherine pokazuje budynek, w którym mieszkaliśmy
W poniedziałek, 23 listopada 2015 r. po śniadaniu trochę się spakowaliśmy. W hotelowym lobby nieoczekiwanie spotkałem moich klientów z Kanady! Również porozmawiałem z Danielem i Prado. Catherine dała napotkanym robotnikom hotelowym golarki. Poszliśmy na plażę, ale niebawem się zachmurzyło i udaliśmy się do baru La Placita Bar (koło restauracji Fontanella), w którym nigdy jeszcze nie byliśmy. Zamówiliśmy kanapkę z tuńczykiem, kanapkę z szynką i frytki—całkiem smaczne. Potem poszliśmy do pokoju, spakowaliśmy się, wzięliśmy prysznic i byliśmy gotowi do opuszczenia pokoju. Pojawił się też pracownik hotelowy, oferując pomoc. Padało tak strasznie mocno, nie sposób było nawet pokonać tego krótkiego dystansu do hotelowego lobby. Wymeldowanie się z hotelu było szybkie; nadal mieliśmy butelkę zakupionego w Morón szampana i postanowiliśmy go skosztować, celebrując nasze wyjazd i na medal wakacje w tym ośrodku. Pojawiła się tez Viviana, aby się z nami pożegnać, zrobiliśmy sobie pamiątkową fotografię. Autobus przybył na czas i udało się nam zdobyć miejsce na samym przodzie. Viviana raz jeszcze wyszła z hotelu i jak odjeżdżaliśmy, machała do nas.
 
Widok z naszego pokoju hotelowego
Autobus zatrzymał się w kilku hotelach (Melia, Sol, Mojito), zabierając turystów i wreszcie dojechaliśmy do lotniska. Po raz pierwszy nie musieliśmy płacić podatku odjazdowego w wysokości 25 CUC, jako że został zniesiony (a raczej wkalkulowany w bilet samolotowy). Poprosiłem i otrzymałem siedzenie przy oknie. W naszym rzędzie w samolocie siedział Kubańczyk—mieszkał na stałe w USA, w Lexington, Kentucky i przyjechał do Morón na tygodniową wizytę do rodziny. Zaparkował samochód na lotnisku w Toronto i powiedział, że po przylocie od razu wsiada w samochód i jedzie to Kentucky. Pokazałem ma zdjęcia zrobione w Morón i od razu rozpoznał Carlosa, mówiąc, że to fajny człowiek, każdy go znał. Zrobiło się nam go żal, bo był niezmiernie zmęczony i daliśmy mu moje miejsce przy oknie, aby mógł trochę pospać. Nawet myślałem zaproponować mu, ażeby spędził noc w naszym domu, ale pewnie odmówiłby, bo widać było, że chciał dojechać do domu jak najszybciej. Lot był bezproblemowy i jedzenie całkiem smaczne. Wylądowaliśmy w Toronto po północy. Szybko przeszliśmy kontrolę celną, ale taśmociąg bagażowy się popsuł i musieliśmy czekać na mój bagaż dodatkowe 20 minut.

Czekając na pojawienie się bagażu, Catherine udała się do łazienki.

            — Popilnuj mojej walizki—powiedziała (po angielsku, „Watch my suitcase”—co w dosłowny tłumaczeniu oznacza, „Patrz się na moją walizkę”).

            — Po co mam się na nią patrzeć? Przecież ją widziałem wiele razy—odrzekłem sardonicznie (“Why should I watch it? I’ve seen it many times”).

Przechodząca właśnie kobieta słyszała naszą rozmowę i spojrzała na mnie w bardzo antypatyczny sposób—potraktowała naszą wymianę zdań na poważnie, nie wyczuwając gry słów i pewnie miała o mnie bardzo niepochlebne zdanie. Gdy opowiedziałem Catherine o tym zajściu, oboje się dobrze uśmieliśmy!
 
W parku w Moron
Taksówkarz pochodził z Indii (Sikh), wniósł wszystkie walizki na górę i położył na tapczanie i otrzymał za to dobry napiwek. Przyjazd z lotniska kosztował o $15 więcej, niż dojazd do niego z powodu podatku lotniskowego. Zmęczeni, położyliśmy się o godzinie 3.00 nad ranem i szybko zasnęliśmy.


Cóż jeszcze można dodać… ogólnie mieliśmy wspaniały wyjazd, hotel okazał się bardzo dobry i już Catherine zaczęła coś przebąkiwać o ponownym wyjeździe do Cayo Coco!



Blog in English/po angielskuhttp://ontario-nature.blogspot.ca/2016/10/cayo-coco-cubatwo-weeks-at-hotel.html